Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449-6154

Nr 10/31/2018
październik

Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95e/1
20-706 Lublin
Tel.: 505-953-460

Strona internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach Sześciopunktu są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Spis treści

Od redakcji

Barwy jesieni - Ireneusz Kaczmarczyk

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

System znaczników elektronicznych - TOTUPOINT - Jan Szuster

Co w prawie piszczy

Ułatwienia dla osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności - Ministerstwo Zdrowia

Sport

Żużel na ucho - Magdalena Dudowicz

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Siła przypraw - Patrycja Rokicka

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

Uprawa ziół na parapecie - A. Kusiak

Kuchnia po naszemu - D.S.

Z polszczyzną za pan brat

Najczęstsze i rażące błędy - Tomasz Matczak

Rehabilitacja kulturalnie

Zapraszam na film z audiodeskrypcją - Ireneusz Kaczmarczyk

Laski nie trzeba kochać! - Małgorzata Gruszka

Galeria literacka z Homerem w tle

Nota biograficzna - Andrzej Liczmonik

Deszczowy dzień - Andrzej Liczmonik

Nasze sprawy

Wywiad z panią Katarzyną Kozłowską, architektem, założycielem marki meblowej ILUSI, projektantką mebli TATTO dla niewidomych oraz niedowidzących dzieci - Joanna Koprowska, Dorota Koprowska

Nie ten adres - Maria Tarlaga

Z uśmiechem przez życie

To się zdarza - Teresa Dederko

Z historii Niewidomych

Białe laski i grzebienie - Z. Zaleska

Listy od Czytelników

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Z okazji święta osób niewidomych i słabowidzących życzymy, aby zawsze na Waszej drodze spotykała wszystkich tylko życzliwość i potrzebna pomoc, a dobry nastrój nigdy nie opuszczał.

Naszym widzącym przyjaciołom i przewodnikom z całego serca dziękujemy za to, że w różnych sytuacjach życiowych możemy liczyć na Wasze zrozumienie i konkretną pomoc.

W numerze październikowym polecamy artykuł o Systemie znaczników elektronicznych - TOTUPOINT, który znakomicie ułatwia orientację.

Czy ktoś z Państwa kibicował kiedyś motocyklistom? A można to robić po niewidomemu, o czym przekonuje autorka artykułu Żużel na ucho.

Z okazji Dnia Białej Laski zamieszczamy obszerny artykuł naszego psychologa.

W Galerii literackiej poznamy opowiadanie nowego, wrocławskiego autora.

Od października wzbogacamy Sześciopunkt o rubrykę poświęconą humorowi, z którym łatwiej przetrwać jesienne chandry.

Życzymy ciekawej lektury.

Zespół redakcyjny

<<<powrót do spisu treści

&&

Barwy jesieni

Ireneusz Kaczmarczyk

Promień słońca
barw paletą
muska liście drzew

Delikatna dłoń
kobieca
gładzi włosy me

Gdybym umiał
tak jak promień
malowałbym Ciebie

W brązie, złocie
i purpurze
pod jesiennym niebem

<<<powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

System znaczników elektronicznych - TOTUPOINT

Jan Szuster

System znaczników TOTUPOINT jest nowym sposobem udźwiękowienia przestrzeni oraz udostępniania niedostępnej bezwzrokowo informacji. Dzięki niemu możliwe staje się lokalizowanie słuchem obiektów, na których zainstalowane są znaczniki systemu. Ponieważ jest to najbardziej naturalny sposób postrzegania przestrzeni, taka lokalizacja jest łatwa i wiarygodna, gdyż na ogół ufamy własnym zmysłom.

Jak to działa w praktyce?

Jeżeli mamy miejsce, które jest trudne do odnalezienia z wykorzystaniem białej laski, wystarczy w tym miejscu - lub najbliżej jak można - umieścić znacznik TOTUPOINT. Gdy idąc zbliżymy się na pewną odległość, znacznik odezwie się do nas dźwiękiem. Słysząc źródło dźwięku, możemy zlokalizować poszukiwany obiekt i ku niemu skierować kroki. Pierwsza aktywacja znacznika jest automatyczna, co oznacza, że nie musimy wykonywać żadnej akcji, jak to jest w przypadku podobnych urządzeń aktywowanych przy pomocy pilota. Jeśli okaże się to potrzebne, możemy samodzielnie wywołać ponowną emisję dźwięku.

Dźwięki są różne i już one same mówią wiele o obiekcie. Inne oznaczają wejścia, inne schody, jeszcze inne - toalety. Szybko można się ich nauczyć.

Idąc chodnikiem, możemy mijać wiele oznaczonych znacznikami wejść, które mogą mieć jednakowe sygnały dźwiękowe. Znaczniki wypowiadają jednak krótkie komunikaty głosem, nazywają oznaczony obiekt. Dzięki temu odnalezienie właściwego jest bardzo łatwe.

Pora teraz wspomnieć o aplikacji na telefon komórkowy. Nazywa się ona TOTUPOINT, a po jej zainstalowaniu i uruchomieniu na telefonie można korzystać w pełni z systemu. Aplikacja ta wyszukuje znaczniki, a jeśli jakiś znajdzie się w pobliżu, zostanie aktywowany, czyli rozlegnie się dźwięk znacznika. Jednocześnie na ekranie pojawi się tzw. karta znacznika. Na karcie wyświetlony zostanie tekst, który jest przyporządkowany do tego obiektu.

Treść takiej tekstowej informacji może być rozmaita. Może to być opis miejsca, opis najbliższej okolicy lub wnętrza budynku. To od właściciela znacznika zależy, jakie informacje udostępni niewidomym użytkownikom systemu.

Jeśli znacznik umieszczony jest przy wejściu do urzędu, powinien udostępnić opis wnętrza - najlepiej z perspektywy osoby wchodzącej do budynku. Może też informować o znajdujących się w nim biurach, ich godzinach pracy itp.

Znaczniki rozmieszczone w przestrzeni mogą pełnić rolę drogowskazów - informować, w jakim kierunku należy się udać, aby dojść do wymienionych punktów. Przy zabytkach, np. pomnikach, znaczniki mogą udostępniać treść tablic informacyjnych. Dzięki temu pomnik można zlokalizować, a jeśli to możliwe, podejść do niego i obejrzeć go dotykiem. Tekstowy opis pozwoli zapoznać się z historią obiektu.

Wszystkie informacje emitowane przez znaczniki mogą być udostępniane w kilku językach, a wybór języka jest automatyczny - zależy od języka w jakim pracuje telefon.

Baza wiedzy w Internecie

Twórcy systemu zadbali o to, aby możliwe było zapoznanie się z informacjami emitowanymi ze znaczników w komfortowych warunkach zacisza domowego. Zbudowana została strona internetowa - www.totupoint.pl, na której można zapoznać się z lokalizacjami znaczników. Można przeczytać również treści tekstowe znaczników oraz posłuchać dźwięków i komunikatów głosowych. To wszystko umożliwia przygotowanie się do drogi - poznanie opisów przestrzeni, poznanie jej dźwięków.

Aktywator na białą laskę

Osoby, które nie lubią lub nie mają potrzeby posługiwania się telefonem podczas przemieszczania się, mogą skorzystać z jeszcze jednej metody aktywowania znaczników. Jest ona możliwa dzięki specjalnie zaprojektowanym aktywatorom, miniaturowym urządzeniom montowanym do laski, na rurce tuż przy uchwycie. Urządzenie to wykrywa i aktywuje znaczniki, dając jednocześnie sygnały wibracyjne informujące użytkownika o wykryciu znacznika. Za pomocą odpowiednich ruchów można wywołać aktywację na żądanie. Posługiwanie się aktywatorem sprawdza się bardzo dobrze, gdy nie jesteśmy zainteresowani treściami tekstowymi znaczników, a jedynie tym, aby się one do nas odzywały. Ważne jest to, że nie potrzeba przy tym używać drugiej ręki, w której możemy trzymać parasol lub torbę.

Oferowany aktywator posiada jeszcze jedną unikalną funkcję - jest kompasem. Przy lasce ustawionej pionowo wystarczy obrócić ją wokół osi, a w momencie, gdy aktywator skierujemy na północ, zostanie wytworzona seria krótkich sygnałów wibracyjnych.

Już wkrótce system TOTUPOINT będzie instalowany w Łodzi na wybranych obiektach użyteczności publicznej.

<<<powrót do spisu treści

&&

Co w prawie piszczy

&&

Ułatwienia dla osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności

Ministerstwo Zdrowia

Od 1 lipca 2018 r. osoby ze znacznym stopniem niepełnosprawności mogą poza kolejnością skorzystać ze świadczeń opieki zdrowotnej. Dotyczy to świadczeń udzielanych w poradniach specjalistycznych, szpitalach i aptekach. W placówkach, które mają umowy z NFZ bez limitu, dostępna będzie także rehabilitacja.

Poza kolejnością

Świadczenia opieki zdrowotnej dla osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności udzielane są poza kolejnością, co oznacza, że:

Należy pamiętać, aby mieć przy sobie dokument potwierdzający przysługujące uprawnienie, tj. orzeczenie o znacznym stopniu niepełnosprawności.

Dodatkowe środki

Narodowy Fundusz Zdrowia uzyskał akceptację Ministerstwa Zdrowia w sprawie zmian planu finansowego, które zwiększają nakłady na leczenie pacjentów. Na realizację zapisów ustawy wspierającej osoby niepełnosprawne zabezpieczono dodatkowe środki. Na bezlimitową rehabilitację osób niepełnosprawnych przeznaczono 225 milionów zł, a na zaopatrzenie w wyroby medyczne kwotę 138,5 mln zł. Umożliwi to realizację prawa do wyrobów medycznych do wysokości limitu finansowania, według wskazań medycznych i bez uwzględnienia okresów użytkowania. Pieniądze trafiły już do oddziałów wojewódzkich NFZ.

Informacja przez telefon

We wszystkich Oddziałach Wojewódzkich Narodowego Funduszu Zdrowia odbyły się dni otwarte dla tych, którzy chcieli uzyskać szczegółowe informacje o uprawnieniach dla osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Na miejscu można było zasięgnąć informacji od specjalistów Narodowego Funduszu Zdrowia, przedstawicieli Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, Wojewódzkich i Powiatowych Zespołów ds. Orzekania o Niepełnosprawności, a także organizacji i instytucji działających na rzecz osób niepełnosprawnych.

W każdym oddziale wojewódzkim NFZ działa specjalny numer telefonu, pod którym osoby zainteresowane mogą uzyskać pełną informację na temat szczególnych uprawnień dla osób niepełnosprawnych. Numery telefonów są dostępne na stronach oddziałów wojewódzkich oraz Centrali NFZ.

Pod tymi numerami uzyskasz informacje o uprawnieniach dla osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności.

Oddział Wojewódzki NFZ - Infolinia
Dolnośląski - 800-804-001
Kujawsko-Pomorski - 695-650-903
Lubelski - 661-881-054
Lubuski - 601-086-328
Łódzki - 801-002-275 (dla numerów stacjonarnych), 42 299-92-75 (dla numerów komórkowych i telefonów z zagranicy)
Małopolski - 12 298-83-85
Mazowiecki - 22 279-77-13
Opolski - 77 549-53-00
Podkarpacki - 17 860-42-52
Podlaski - 85 745-95-77
Pomorski - 801-002-246 (dla numerów stacjonarnych), 58 585-51-07 (dla numerów komórkowych i telefonów z zagranicy)
Śląski - 801-002-903 (dla numerów stacjonarnych), 32 790-09-03 (dla numerów komórkowych i telefonów z zagranicy)
Świętokrzyski - 800-060-213
Warmińsko-Mazurski - 89 678-75-69
Wielkopolski - 607-321-930
Zachodniopomorski - 91 425-11-50

Źródło: www.gov.pl

<<<powrót do spisu treści

&&

Sport

&&

Żużel na ucho

Magdalena Dudowicz

Sobota, godzina 8.00 - szykuję się do wyjazdu. Idę na przystanek autobusowy.

Godzina 9.17 - odjeżdżam pociągiem. Pokonuję blisko 350 kilometrów. We Wrocławiu mam 4 godziny wolnego czasu. Spaceruję trasą krasnali. Chwilę spędzam nad Odrą.

Godzina 18.00 - wysiadam z tramwaju w okolicy Stadionu Olimpijskiego. Świeci słońce.

Godzina 18.30 - w bliskiej odległości ode mnie słyszę warkot silników. To próba toru. Staję w cieniu stadionu. Czuję zapach metanolu. To dla mnie znak, że za chwilę wkroczę w inny wymiar czasu i w inną przestrzeń. Nie mogę się doczekać.

Godzina 18.45 - przechodzę przez bramki. Jestem w środku koloseum naszych czasów. Mikroświat mnie wchłania. Siadam w pierwszym rzędzie, tuż przy barierce na środku pierwszego łuku. Z mojej lewej prosta startowa. Wnętrze stadionu już żyje swoim życiem. Wyjmuję słuchawki. Nastawiam radio na częstotliwość 97,0 FM. Słyszę dwa młode, męskie głosy. Panowie się przedstawiają jako Bartek i Michał. Od razu zaczynają opisywać. Z parku maszyn wyjeżdża laweta z zawodnikami dwóch drużyn. Ci wysiadają na linii startu. Większość z nich chodzi po torze. Sprawdzają jego stan, kopiąc butami w nasypanym do ścigania materiale. Po chwili stają na trawie w środku owalnego toru. Ustawiają się w rzędzie. Zawodnicy gości mają żółto-niebieskie kewlary. Gospodarze są ubrani w biało-czerwone stroje. Na nogawkach, rękawach i pagonach każdy ma kolorowe naszywki z logo sponsorów. Następuje prezentacja zawodników. Po wymienieniu każdego nazwiska rozbrzmiewają brawa. Po tym rytuale następuje minuta ciszy ku pamięci niedawno zmarłego żużlowca - Ivana Maugera. Taka cisza to wyjątek na stadionie żużlowym. Zawodnicy z powrotem wsiadają na lawetę. Zjeżdżają do parku maszyn. Po drodze mijają mój sektor. Macham do nich.

Spiker zapowiada pierwszy bieg. Poprawiam słuchawki. W uszach rozbrzmiewają na zmianę dwa męskie głosy. Zawodnicy dojeżdżają pod taśmę startową. Na torze pierwszym ustawia się w czerwonym kasku Tai Woffinden, a na trzecim - w kasku niebieskim - kopie koleinę Max Fricke w zastępstwie Damiana Dróżdża. Dobrze wiem, że te kolory kasków to zawodnicy gospodarzy. Przy starcie są też już goście ze Stali: Szymon Woźniak, w żółtym kasku na dwójce i pod bandą na czwartym torze Szwed - Linus Sundstroem w białym kasku.

Słychać bardzo dobrze te podpowiedzi. Wiedziałam, że tak będą ustawieni, bo sędzia wylosował przecież drugi zestaw startowy. Kierownik startu przy taśmie występuje w białym kombinezonie, podobnie dwóch sędziów na wirażach. Maszyny pięknie warczą. Kierownik ponagla zawodników, by już stali nieruchomo, po czym odchyla ręce w bok. To znak dla moich zmysłów, że zaraz pierwsze ściganie. Kierownik odchodzi od taśmy. Silniki gotowe, warczą teraz bardzo głośno. Sprzęgła wciśnięte. Skupienie na twarzach zawodników. Głowy zwrócone w stronę zamka maszyny startowej. Koncentracja. Sekundy biegną. Napięcie wzrasta. Taśma idzie w górę. Sprzęgła puszczone. Motocykle wyrywają się do przodu. Ja wyrywam się w górę z tych emocji. Panowie od audiodeskrypcji przywracają mi wzrok. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jeden z nich zaczyna komentarz. Krzyczy. Też jest wulkanem emocji. Tajski wygrywa start. I ledwo kończy to zdanie, ja słyszę przed sobą warkot. Za sekundę drugi, trzeci i czwarty. To zawodnicy mijają miejsce, w którym się znajduję. Oddalają się w moją prawą stronę. Pierwsza szpryca dociera drobinkami na mój sektor. Jeden okruch ląduje mi na ręku.

Michał opisuje dalej. Na łukach chłopaki łamią motocykle. Tak się dzieje przy prędkości ponad 100 km na godzinę. Piękno fizyki. Kierownica skręcona w prawo. Motocykle jadą w lewo. Ekwilibrystyka żużlowa. Cuda! Nie ma mijanek. Czerwony prowadzi. Już ku mnie wracają z mojej lewej. Mam nadzieję, że drugi zawodnik - Szymon Woźniak, dojedzie Taia. Znowu mnie mijają. Zaciskam zęby. Krzyczę dawaj, dawaj. Trzecie okrążenie, kolejność bez zmian. Trzeci jedzie niebieski, czwarty biały. Serce szybko mi bije. Na chwilę wracam do świata publiczności. Słyszę jak ludzie krzyczą. Adrenalina rządzi. Czwarte okrążenie. Znowu są na wyciągnięcie mojej laski. Odjeżdżają. Drugi łuk czwartego okrążenia. Sędzia macha chorągiewką w czarno-białą szachownicę. Meta. 4/2 dla gości. Spiker wywołuje imię pierwszego na mecie. Tłum odkrzykuje jego nazwisko. Wrzawa unosi się chmurą ku błękitowi. Robi się ciszej. Zawodnicy znowu mnie mijają. Muszą zjechać do parku maszyn. Oddycham wolniej. Prostuję kciuki. Michał podsumowuje bieg. Mówi już spokojnie. Głos ma uradowany.

Mam dwie minuty na refleksję. Żużel z audiodeskrypcją ma sens. Przede wszystkim wiem, co się dzieje w trakcie biegu. Wszyscy oglądają. Ja słucham. Mój debiut jest udany. To się sprawdza. Podoba mi się.

Bartek przy mikrofonie. Podpowiada, kto wyjeżdża z parku maszyn do biegu drugiego. Zaznacza, że to bieg młodzieżowy. Tłumaczy, że junior żółto-niebieskich wystartuje sam. Zespół Stali Gorzów nękają kontuzje. Rafał Karczmarz i Hubert Czerniawski są nieobecni. Mało tego. Stal osłabiona jest także brakiem jednego z seniorów. Połamany Martin Vaculik ogląda mecz w domu w Czechach. Panowie rozwodzą się nad startem osamotnionego Alana Szczotki w żółtym kasku. Wszystko w jego rękach, a raczej w głowie. Wszystko jest możliwe - myślę. Startuje z pierwszego pola, tak jak w poprzednim biegu Tai. Tai wygrał, więc… Są szanse. Moje myśli mieszają się z głosami w słuchawkach. Michał relacjonuje, że dwóch Spartan stoi już przy taśmie. Zasady już znane. Czerwony i niebieski kask to gospodarze. Żółty to Stalowiec. Zegar dwóch minut odlicza w dół czas do startu. Kierownik startu zaraz puści bieg. Odchodzi. Silniki zwiększają momentalnie obroty. Ryczą niemiłosiernie głośno. Organizm reaguje. Puls przyspiesza. Zatykam uszy z włożonymi słuchawkami, by skupić się na relacji. Start. Wstaję z krzesełka. Alan zaczyna dobrze. Maksym Drabik zakłada jednak obu zawodników i już mijając moje miejsce, jest pierwszy. Krzyczę: Jezzzzu! Potem prosta. Alan wiezie dwa punkty jako drugi. Niestety, tylko przez kilka sekund. Na drugim łuku wyprzedza go Wojdyło. Gospodarze górą. Jadą parą. Siadam.

Tłum daje mi do zrozumienia, co się dzieje. Olimpijski wrzeszczy. Audiodeskryptorzy też. Tak jadą kolejne trzy okrążenia. Meta. Alan jako trzeci przywozi jeden punkt. Wynik biegu to 5/1 dla Wrocławian. Wrzawa i radość wokół. Tu się nie da bez emocji wysiedzieć. Adrenalina krąży po stadionie niczym chłopaki po owalu. Wraz z żużlowym kurzem dopada każdego widza. Pięknie to widzieć i słyszeć.

Spiker wykrzykuje imię Maksyma - zwycięzcy biegu. Tłum odpowiada: Drabik! To samo dla zawodnika, który przyjechał drugi. Nagroda publiczności - krzyki i oklaski. Sparta zwycięża podwójnie, a wynik meczu to 9 do 3.

Michał zapowiada obsadę biegu trzeciego. Widzę jego oczami, jak kierownik parku maszyn otwiera bramę i zawodnicy wyjeżdżają na tor. Zegar dwóch minut pulsuje. Jak w każdym biegu, przy taśmie startowej ustawiają się podprowadzające dziewczyny. Jest ich pięć. Pierwsza trzyma w górze tabliczkę z numerem biegu. Cztery kolejne stają przy polach startowych z pomponami w kolorze kasków. Każdy zawodnik podjeżdża na swój tor. Dziewczyny odchodzą, a żużlowcy kopią butami koleiny i ugniatają materiał pod tylnym kołem. Każdy ma na lewym bucie specjalną, metalową łyżwę. Kierownik startu spogląda bacznie na sportowców. Pilnuje regulaminowych odstępów między zawodnikami i prostego ustawienia maszyn.

Michał informuje o obsadzie biegu. Zastygam. Gości reprezentuje Krzysztof Kasprzak i Grzegorz Walasek, a gospodarzy - Maciej Janowski i Andrzej Lebiediew.

Sekundy mijają szybko. Silniki na starcie o mało co nie eksplodują. Sędzia główny puszcza zamek taśmy. Zawodnicy puszczają sprzęgła. Mi puszczają nerwy. Krzysztof Kasprzak rusza jak wystrzelony atom. Syczę: tak! Drugi jedzie także Gorzowianin. Cudownie! Mijają mnie. Wstaję. Krzyczę: dawaj, dawaj! i macham nad głową ręką z niewidzialnym szalikiem.

Pod koniec pierwszego okrążenia kierownik startu pokazuje biały lizak z czarną cyfrą 3. Zostały trzy kółka. Pąsowieję. Zatapiam się w oparach żużlowego pyłu i metanolu. Drugie okrążenie i atak. Andrzej Lebiediew wyprzedza Krzysztofa Kasprzaka. Trybuny dudnią. Znam ten wyraz aprobaty. W tej samej chwili Maciej Janowski wyprzedza Grzegorza Walaska. Z wyniku 5/1 dla Stali robi się 4/2 dla Sparty.

Piękno speedwaya mam przed oczami. Entuzjazm tłumu objawia się megadecybelami. Bartek nadaje. Krzyczy. Tu się nie da komentować na spokojnie. Opisuje jak Krzysztof Kasprzak odbija pierwszą pozycję. Dojeżdża do mety drugiego okrążenia. Kierownik startu pokazuje lizak z cyfrą 2. Zostały dwa okrążenia. Mija kilkanaście sekund i zawodnicy kończą trzecie kółko. Widzą przy mecie jak kierownik startu macha żółtą chorągiewką z czarnymi przekątnymi. Zaczyna się ostatni owal.

Bieg kończy się remisem. Sparta uzbierała już 12 punktów, a Stal 6.

Na czwarty wyścig nie czekam długo. Dostaję informację, że i ten bieg odbędzie się w okrojonym składzie. Jedyny przedstawiciel gości w żółtym kasku - Bartek Zmarzlik, staje pomiędzy Patrykiem Wojdyłą i Vaclavem Milikiem. Słowak nosi spory zarost. To wynik kumpelskiego zakładu, że nie będzie się golił. Słyszę, że to sympatyczny gość. Słyszę też jak trzy motocykle podjeżdżają do linii startu. Trzy sekundy, dwie, jedna… Ruszają. Zmarzlik zostaje wzięty w kanapkę i z pierwszego łuku wyjeżdża trzeci. Zachowanie tłumu dobrze mi znane. Tego nie trzeba widzieć, by się zorientować, że gospodarze są na dwóch pierwszych miejscach. Ale Bartek Zmarzlik to niesamowity walczak. Sprawdza się to tu i teraz. Drugie okrążenie. Żółto-niebieski wyprzedza juniora Sparty Wrocław. Na dojechanie Milika nie ma szans. Meta. Przejeżdżają koło mnie. Macham do zawodników. Stadion siada. Ja także.

Teraz jest przerwa między biegami na równanie toru i polewanie go wodą. Ja robię przerwę od audiodeskrypcji. Wyjmuję na chwilę słuchawki z uszu. Słucham spikera. Pokornie podnoszę wyprostowane ręce do góry. Słyszę uderzenie w bęben. Razem z tłumem wszyscy jednocześnie klaszczemy nad swoimi głowami jeden raz. Krótka przerwa. Ręce wciąż w górze. Stuknięcie. Klaśnięcie. Przerwa. Bęben. Klaśnięcie. Tempo wzrasta. Po chwili trybuny klaszczą już z dużą częstotliwością. Kończymy okrzykiem: WTS!. Ten unosi się nad koronę stadionu jak grzmot.

Bieg 5, 6, 7 - jestem cząstką organizmu wypełniającego stadion. Cieszę się!

Bieg 8, 9, 10 - interwałowo produkuję adrenalinę. Dzielę się nią!

Bieg 11, 12, 13 - co sześćdziesiąt kilka sekund molekuły emocji karmią mnie opioidami endorfin. Euforia paruje!

Kolejna przerwa. Przede mną biegi nominowane - dwa ostatnie.

Bieg 14 - przedostatni. Słuchawki w uszach. Go! Start! Wygrywa Maksym Drabik. Za nim para gości. Na końcu jedzie Andrzej Lebiediew. Na wejściu w drugi łuk Krzysztof Kasprzak wchodzi pod lewy łokieć Drabikowi. Tłum szaleje. Ja także. Stukam się pięściami w kolana. Czwarty dojeżdża do trzeciego Grzegorza Walaska. Idą łokieć w łokieć. Spartanin jednak nie daje rady. Kolejne okrążenie. Maksym Drabik na łuku wyprzedza Kej Keja. Walasek wciąż czuje na kole Lebiediewa. Zawodnicy dzielą się na dwie walczące pary. Bój idzie o pierwsze i o trzecie miejsce. Meta. Remis. Trójkę dowozi wrocławski zawodnik, potem dwójkę i jedynkę - para gości i w końcu zero punktów przywozi Andrzej Lebiediew. Mecz jednak dawno już wygrany przez Spartę. Wynik meczu 52 do 32.

Godzina 20.40 - chowam słuchawki. Nie mogę zostać na ostatni bieg. Opuszczam krąg żużlowego piekła-nieba. Tłum skanduje: WTS!. Jest mi żal. Idę wzdłuż trawnika. Jest ciemno. Chcę położyć się na trawie. Chcę słuchać. Wyobrażam sobie jak stadion lewituje unoszony energią zebranej w nim masy.

Dwieście metrów dalej wciąż słychać krzyczące trybuny. Pojawia się odgłos motocykli. Zaczyna się ostatni wyścig. Liczę okrążenia. Motocykle cichną. Koniec meczu. Dochodzę do przystanku. Są tu pojedyncze osoby. Czekam 15 minut. Robi się tłoczno. Wsiadam do tramwaju. Za niedługo przesiadam się na inny tramwaj. Dojeżdżam do dworca. Szukam wejścia na dworzec PKS. Błądzę po galerii. Wreszcie je znajduję. Mam 5 minut, by znaleźć stanowisko odjazdu.

Godzina 22.10 - autobus rusza. Jadę.

Godzina 3.30 - wysiadam w Kielcach. Wzywam taksówkę. Po 20 minutach jestem w domu.

<<<powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Siła przypraw

Patrycja Rokicka

Przyprawy poprawiają smak naszych potraw, nadają im kolor i aromat, pobudzają apetyt oraz zabierają nas w kulinarne podróże w najdalsze, orientalne zakątki świata.

Przyprawy mają niewątpliwą moc, a ich prawdziwą, rdzenną siłą jest skarbnica substancji przeciwzapalnych, antybakteryjnych, przeciwwirusowych oraz leczniczych.

Kurkuma - sproszkowane złoto

Kurkuma zwana przyprawą życia wywodzi się z Indii oraz rejonów Azji Południowo-Wschodniej, należy do roślin imbirowatych, wieloletnich. Przyprawę uzyskuje się ze sproszkowanego korzenia rośliny o barwie pomarańczowej. W Indiach stosowana jest jako zioło lecznicze, używana jest również podczas religijnych rytuałów jako roślina przynosząca szczęście i dobrobyt.

Wśród wielu substancji aktywnych, jakie zawiera kurkuma, najważniejszą jest kurkumina. Liczne badania kliniczne dowiodły przeciwzapalne, przeciwgrzybicze i antywirusowe jej działanie oraz silne właściwości antyoksydacyjne. Udowodniono również działanie antynowotworowe kurkuminy, która może hamować rozprzestrzenianie się komórek nowotworowych, blokować ich rozwój, a także je niszczyć1.

Kurkuma bogata jest w witaminy: E, K oraz witaminy z grupy B, a także minerały: magnez, żelazo, potas. W kurkumie znajdziemy również wapń - podstawowy budulec kości i zębów. Badacze udowodnili, że najlepsze efekty zdrowotne uzyskamy, łącząc kurkumę z piperyną (obecną np. w papryczce chili lub w czarnym pieprzu) oraz z tłuszczem roślinnym (np. olejem rzepakowym czy oliwą z oliwek). Ten tercet jest gwarancją przyswojenia największej ilości substancji prozdrowotnych i leczniczych.

Przemysł kosmetyczny i farmaceutyczny również docenia prozdrowotne właściwości kurkumy, która stosowana jest w leczeniu schorzeń skóry o podłożu grzybiczym i bakteryjnym. Dlatego nie powinno nas zdziwić, że kurkumę znajdziemy w składzie m.in. kremów przeciwtrądzikowych i przeciwzapalnych.

Kurkuma jest składnikiem popularnej kompozycji przypraw zwanej curry. Pod tą postacią jest najczęściej stosowana w naszej kuchni. Kurkumę z powodzeniem możemy dodawać do zdrowych, pożywnych koktajli, past, zup oraz rozgrzewających napojów.

Czytelnikom proponuję pyszną kurkuma latte, którą znalazłam na blogu Kwestia smaku (www.kwestiasmaku.com). Do jej przygotowania potrzebujemy: 3/4 szklanki mleka roślinnego (migdałowego lub ryżowego), 1/4 szklanki mleka kokosowego, 1 łyżeczkę mielonej kurkumy, 1 łyżeczkę tartego korzenia imbiru, 1 łyżeczkę brązowego cukru (osobiście dodaję jeszcze szczyptę sproszkowanej papryczki chili). Podane składniki mieszamy i podgrzewamy w rondelku do momentu, gdy mleko będzie bardzo ciepłe, następnie przelewamy do blendera kielichowego i wszystko dokładnie miksujemy. Powstały napój przelewamy do wysokiej szklanki lub ulubionego kubka i delektujemy się pysznym smakiem. Takie latte pozwoli nam się wyciszyć oraz zrelaksować, dobrze wpłynie również na nasz sen. Jest idealne na jesienne lub zimowe wieczory. Pijmy na zdrowie!

Imbir - skarb zaklęty w kłączu

Kolebką imbiru prawdopodobnie są Indie. Obecnie uprawiany jest w Afryce, Indiach, Chinach oraz Indonezji, skąd trafia na europejski rynek. Imbir na całym świecie doceniany jest za niepowtarzalny smak, aromat oraz właściwości rozgrzewające, pobudzające i terapeutyczne. Dobroczynne właściwości imbiru zawdzięczamy m.in. olejkom eterycznym w nim zawartym. Korzyści dla naszego organizmu możemy czerpać zarówno ze świeżych kłączy, z których wytwarzany jest np. olej imbirowy (łagodzi bóle stawów), jak i ze sproszkowanej jego postaci (wspomaga odchudzanie). Używając imbiru w kuchni, pamiętajmy, że świeży ma bardziej wyrazisty, ostry smak niż jego suszona postać.

Cenne właściwości imbiru zostały docenione również przez rynek farmaceutyczny, który wykorzystuje go jako składnik leków na chorobę lokomocyjną (przeciw nudnościom i wymiotom), jak również w schorzeniach reumatycznych czy przeciwobrzękowych. Imbir jest skutecznym lekarstwem w walce z: nieświeżym oddechem - przykrego zapachu pozbędziemy się, żując w ustach niewielki kawałek świeżego, obranego kłącza; przeziębieniami - pijąc herbatkę ze świeżym imbirem, cytryną i miodem; pomoże również w koncentracji i ćwiczeniu pamięci, ponieważ chroni neurony mózgu, (...) blokuje aktywację komórek mózgowych, które są związane z zapalną kaskadą, implikującą rozwój Alzheimera (...)2. Chcąc usprawnić naszą pamięć, dobrze jest spożywać imbir w świeżej postaci, w niewielkich ilościach, kilka razy w ciągu dnia.

Imbir bogaty jest również w witaminy: A, C, E, K oraz minerały: potas, magnez, wapń, żelazo.

Najprostszym sposobem na korzystanie z dobroczynnych właściwości imbiru jest spożywanie pysznego napoju imbirowego. Do jego przygotowania potrzebujemy: 1 litr wrzącej wody, kawałek korzenia imbiru (ok. 10 cm), 2-3 cytryny, 4 łyżki miodu gryczanego. Korzeń imbiru ścieramy na tarce, następnie zalewamy wrzątkiem i odstawiamy na całą noc w naczyniu pod przykryciem. Rano napar imbirowy wzbogacamy miodem. Po 3-4 godzinach dodajemy sok wyciśnięty z cytryn. Taki napój jest niezwykle odżywczy dla naszego organizmu.

Papryczka chili - diabelska przyprawa

Amatorzy ostrych dań dobrze wiedzą, że chili reguluje przemianę materii, pobudza produkcję endorfin, dostarcza witamin C, B i E, żelaza, potasu, magnezu oraz błonnika. Niektórzy twierdzą nawet, że podnosi potencję i libido. To jednak nie koniec jej dobroczynnego działania, bowiem chili wzmacnia odporność organizmu, chroni przed cukrzycą, nadciśnieniem, osteoporozą oraz obniża poziom cholesterolu. Z powodzeniem może być stosowana jako lek na przeziębienie i infekcję dróg oddechowych.

Substancją aktywną w chili jest kapsaicyna, która posiada właściwości antyoksydacyjne, przeciwdrobnoustrojowe i przeciwnowotworowe. To właśnie ona odpowiada za ostry i piekący smak chili.

Uczeni z uniwersytetu w Nottingham (Anglia) przeprowadzili badania nad kapsaicyną podawaną wewnętrznie. Podając kapsaicynę wewnętrznie zwierzętom doświadczalnym, zauważyli, że chore na nowotwory - zdrowiały. Otóż okazało się, że kapsaicyna, dostawszy się do organizmu, poszukuje komórek rakowych i znalazłszy je, zabija mitochondria, które są odpowiedzialne za podział i rozrost komórek3.

Kapsaicynę wykorzystuje się również do produkcji leków w postaci maści i plastrów rozgrzewających mięśnie i stawy. Kapsaicyna łagodzi również bóle głowy oraz migreny, dlatego zamiast łykać kolejną tabletkę przeciwbólową, zdrowiej będzie zjeść kanapkę z masłem i świeżą papryczką chili.

W codziennej diecie chili możemy stosować w formie sproszkowanej lub świeżej. Idealnie pasuje jako dodatek do krewetek, kurczaka, wołowiny, spaghetti lub dań kuchni węgierskiej. Chili możemy również dodać do słodkości, np. czekoladowych mas, musów, tortów, ciasteczek; dzięki chili podkręcimy smak, nadając im szlachetnego charakteru.

Na jesienne wieczory polecam filiżankę gorącej czekolady ze szczyptą chili. Do jej przygotowania będziemy potrzebować: 250 ml mleka, 250 ml śmietany UHT, 1 laskę wanilii, 150 g ciemnej czekolady i szczyptę chili. Mleko i śmietanę wlewamy do garnuszka, podgrzewamy aż się zagotuje. Dodajemy ziarenka z laski wanilii, chili i odstawiamy na 5 minut. Następnie dodajemy drobno połamaną czekoladę i dłuższą chwilę dokładnie mieszamy. Czekoladę przelewamy do filiżanek, na wierzchu oprószamy chili (www.whiteplate.com). Smacznie, prosto i zdrowo!

Uwaga! Jeśli zdarzy nam się spożyć zbyt dużą ilość ostrej chili, nigdy nie popijamy jej wodą, ponieważ kapsaicyna nie rozpuszcza się w wodzie; dlatego popijając ją wodą, spotęgujemy tylko pieczenie. Ostrość i palenie w gardle możemy złagodzić, popijając szklanką tłustego mleka.

Źródło: www.bonavita.pl, www.poradnikzdrowie.pl, www.przyprawowy.pl

1Curcumin and cancer: an old-age disease with an age-old solution, Preetha Anand, Chitra Sundaram, Sonia Jhurani, Ajaikumar B. Kunnumakkara, Bharat B. Aggarwal, ScienceDirect, Cancer Letters 267 (2008), 133-164.

2Mózg. Jak zachować i przywrócić funkcje mózgowe. Część 2, www.lesupplements.com/pl/artykuly-o-zdrowiu/mozg-pamiec-i-koncentracja/mozg-zachowac-przywrocic-funkcje-mozgowe-czesc-2.html.

3https://www.vismaya-maitreya.pl/naturalne_leczenie_kapsaicyna_leczy_raka.html

<<<powrót do spisu treści

&&

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

&&

Uprawa ziół na parapecie

A. Kusiak

Zioła powracają do łask, zwłaszcza te świeże, samodzielnie wyhodowane. Można nimi urozmaicać swoją dietę przez cały rok: dodawać do sałatek, surówek, dań na ciepło i zimno, do kanapek czy napojów. Wbrew pozorom uprawa ziół nie jest trudna, a sprawia masę radości. Wystarczy poznać kilka sposobów, żeby ziołowy, parapetowy ogródek służył cały rok. Pamiętajmy, że większość ziół preferuje miejsca słoneczne.

Na parapecie możemy uprawiać większość ziół, np. cząber, bazylię, tymianek, estragon, melisę, szczypiorek, cebulę (na świeży szczypior), pietruszkę (na natkę), koperek, oregano czy majeranek.

Do uprawy ziół wystarczą: doniczki, ziemia (może być ogrodnicza lub taka specjalnie przeznaczona do ich sadzenia - obie do nabycia w sklepach ogrodniczych), nasiona wybranych ziół, spryskiwacz lub woda w butelce, opcjonalnie - trochę piasku.

Przystępujemy do sadzenia

Najpierw przygotowujemy doniczki, upewniając się, że wybrany przez nas pojemnik ma otwór w dnie. Do tak przygotowanych doniczek wsypujemy warstwę piasku zmieszanego z ziemią, a następnie wypełniamy doniczki podłożem (zostawiamy ok. 2-3 cm od góry doniczki) i zraszamy wodą. Teraz wystarczy tylko posiać nasiona, przykryć cienką warstwą ziemi i lekko ugnieść. Przed sadzeniem warto zapoznać się z indywidualnymi wymaganiami wybranego przez nas gatunku.

Doniczki z posianymi nasionami ustawiamy na nasłonecznionym parapecie. Bardzo ważne przy uprawie ziół jest, aby nie zapomnieć o ich podlewaniu i nie dopuścić do przesuszenia ziemi, zwracając jednak uwagę na to, aby ziemia w doniczce nie była zbyt mokra.

Przy uprawie ziół dobrze jest pamiętać o nawożeniu - najlepiej raz na dwa tygodnie podlewać nasze uprawy przygotowanym roztworem w butelce lub korzystać z nawozów do ziół, które są sprzedawane w sklepach ogrodniczych w plastikowych małych buteleczkach/ampułkach. Od takiej ampułki wystarczy oderwać końcówkę i włożyć ją właśnie tym końcem do ziemi.

Porada - aby zioła lepiej rosły i równomiernie się rozrastały, należy od czasu do czasu delikatnie odcinać górne odrosty.

Powodzenia przy uprawie!

<<<powrót do spisu treści

&&

Kuchnia po naszemu

D.S.

Jogurtowe ciasto z owocami

Składniki:

Kruszonka:

Wykonanie

Wszystkie składniki ciasta (kolejno, jak podane wyżej) wkładamy do głębokiej misy i mieszamy mikserem do chwili połączenia się na jednolitą masę. Na średnią blachę - 22x24 cm - wyłożoną natłuszczonym papierem do pieczenia, wykładamy wymieszane ciasto, następnie na wierzchu układamy owoce. Kruszonkę zagniatamy ręcznie (starajmy się to zrobić szybko) następnie posypujemy nią owoce. Pieczemy w temperaturze 180 stopni C. ok. 60 minut w nagrzanym piekarniku.

Według uznania, owoce można posypać cynamonem. Po upieczeniu ciasto można oprószyć cukrem pudrem, używając do tego celu siteczka.

<<<powrót do spisu treści

&&

Sałatka wieloowocowa

Składniki:

Wykonanie

Arbuz obieramy, usuwamy pestki i kroimy w grubą kostkę. Limonkę sparzamy, skórkę ścieramy na tarce o drobnych oczkach, owoc przekrawamy na połówki, wyciskamy sok. Skórkę i sok z limonki łączymy z cukrem pudrem. Mieszamy, żeby cukier się rozpuścił. Pozostałe owoce myjemy, osuszamy na papierowym ręczniku. Kiwi obieramy i kroimy w półplasterki. Z winogron usuwamy pestki, wiśnie drylujemy, brzoskwinie kroimy w cząstki.

Tak przygotowane owoce wkładamy do dużej, szklanej salaterki, polewamy sokiem z limonki i delikatnie mieszamy. Dekorujemy listkami mięty.

Sałatka wyśmienicie smakuje po schłodzeniu w lodówce.

<<<powrót do spisu treści

&&

Z polszczyzną za pan brat

&&

Najczęstsze i rażące błędy

Tomasz Matczak

Postanowiłem poświęcić chwilę najczęstszym chyba językowym błędom, jakie spotykamy na co dzień. Zacznę od czasownika wziąć, który nagminnie przyjmuje formę wziąść. To już niemal, można powiedzieć, klasyczny lapsus. Występuje powszechnie i mało kto się nim przejmuje. Nie zmienia to faktu, iż jedynie poprawną formą jest wziąć. Być może łatwiej będzie ją zapamiętać przez analogię do synonimu brać? Nikomu chyba nie przyjdzie do głowy, aby i tu wcisnąć -ś przed końcowym -ć. Słowo braść brzmiałoby zbyt sztucznie i kuriozalnie.

Równie powszechnym błędem jest mówienie przyszłem, poszłem, weszłem. Dotyczy to wyłącznie mniej urodziwej części ludzkości, gdyż płeć piękna nie ma z tym problemów. To właśnie przez analogię do żeńskiej formy czasu przeszłego czasowników przyjść, wyjść, dojść, mężczyźni używają ich skróconych, błędnych form. Wspomniana analogia nie może być jednak żadną okolicznością łagodzącą. Panowie, zawsze i tylko: przyszedłem, wyszedłem, doszedłem...

Trzecią występującą często niepoprawną formą jest włanczać lub wyłanczać. Pokutuje ona zarówno w czasie teraźniejszym, jako włanczam, wyłanczam, jak i w czasie przeszłym: włanczałem, wyłanczałem. Trudno jest ją zapisać, gdyż tak naprawdę nie ma w języku polskim litery mogącej odzwierciedlić brzmiącą w tych wyrazach głoskę. Na potrzeby artykułu używam tu połączenia liter an, choć w rzeczywistości brzmi to nieco inaczej. Włanczanie i wyłanczanie jest nagminne i bardzo razi w mowie potocznej. Być może niepoprawne formy powstały przez analogię do zwrotów chodzić, ale chadzam, uszkodzić, ale uszkadzam. Należy jednak pamiętać, iż nie w każdym przypadku następuje zamienność głosek. W czasownikach włączać i wyłączać jej nie ma.

To tyle. Wyłączam komputer i idę wziąć sobie coś do jedzenia, bo wczoraj wieczorem poszedłem na zakupy.

Z kim mam przyjemność rozmawiać?

Od czasu, gdy telemarketing na dobre zadomowił się w naszym kraju, można zaobserwować niepokojące zjawisko nieodmieniania nazwisk. Wynika ono z kilku przyczyn. Po pierwsze podczas szkoleń informuje się przyszłych telemarketerów, aby raczej nie odmieniali nazwisk z uwagi na możliwe problemy z ich niestandardowymi formami; po drugie wiąże się to niestety z niedouczeniem i brakiem wiedzy na ten temat; a po trzecie jest to rezultat asekuranctwa, które tłumaczone jest fałszywą raczej troską o dobro klienta. I tak bardzo często w nawet - zdawałoby się - najprostszych przypadkach, można usłyszeć: czy mogę prosić o rozmowę z panem Janem Nowak, Stanisławem Tomczak czy Ryszardem Polak. Nie bardzo rozumiem, co stoi na przeszkodzie użyciu formy Nowakiem, Tomczakiem, Polakiem? Wszak są one intuicyjne i nie brzmią obco. Ciekawe, że problem ten nie występuje raczej przy nazwiskach zakończonych na -ski lub -cki. W tym przypadku mówi się o panu Jacku Kowalskim, prosi o rozmowę z panem Czesławem Jarockim lub pyta o zgodę pana Marka Rychlickiego.

Oczywiście są takie nazwiska, które mogą nastręczać problemów. Wśród nich można wymienić, np. nazwiska brzmiące jak rzeczowniki pospolite, czyli Kocioł, Gołąb czy Pień, a także męskie zakończone na -o, jak Butenko lub Mleczko. Te drugie, zgodnie ze zwyczajem, należy odmieniać tak jak Fredro lub Matejko, a więc: proszę o rozmowę z panem Bohdanem Butenką, wspominałem pana Bohdana Butenkę, oglądałem program o panu Bohdanie Butence i nie widziałem pana Bohdana Butenki. Tylko rzadkie w polszczyźnie nazwiska zakończone na głoskę -o i mające przed nią miękką spółgłoskę, np. Puzio, odmieniają się tak jak Jasio czy Józio, a więc pan Puzio, z Panem Puziem czy pana Puzia. Nazwiska brzmiące jak rzeczowniki pospolite, np. Kocioł, Kozioł, Gołąb, można odmieniać dwojako, najlepiej tak jak życzą sobie ich właściciele: Kocioła lub Kotła, Koziołowi lub Kozłowi, Gołąbem lub Gołębiem. Inne nazwiska, jak Młotek czy Beczka, odmienia się tak samo jak rzeczowniki pospolite oznaczające te przedmioty.

Nieco inaczej jest w przypadku jednosylabowych nazwisk, jak Pień, Dzień czy Mech. Tu wspomniana wyżej zasada nie obowiązuje. Należy je odmieniać tak jak słowa zakończone analogicznie na -eń lub -ech, a zatem korzeń - korzeniem, czyli pan Pień, panem Pieniem, pan Dzień, panem Dzieniem, a nie panem Pniem, panem Dniem oraz Grzech, czyli Grzechem, a zatem pan Mech, panem Mechem, a nie panem Mchem.

Rzecz jasna to tylko niektóre z trudności przy odmianie nazwisk. Nie sposób wymienić i opisać tu wszystkich. Kto ciekaw, niech sięgnie do słowników i książek na ten temat, a zaręczam, że takowe są dostępne. W większości przypadków rodzime nazwiska są raczej standardowe, a mimo wszystko niestety spora część społeczeństwa żyje w przekonaniu o ich nieodmienności.

Na koniec dygresja dotycząca nazwisk żeńskich. Nie mógłbym o tym nie napisać, skoro pani redaktor naczelna posiada takie, które może nastręczać kłopotów z odmianą. W przypadku nazwisk żeńskich zasada jest prosta: odmieniają się tylko te, które są zakończone na -a. Te z końcówkami -owa lub -ewa odmieniają się, tak jak przymiotniki, czyli pani Krystyna Dobrowa, pani Krystyny Dobrowej, panią Krystyną Dobrową, a pozostałe zakończone na -a, odmieniają się, tak jak rzeczowniki pospolite o podobnym zakończeniu, czyli pani Genowefa Kolaca, pani Genowefy Kolacy, z panią Genowefą Kolacą - jak taca.

Cała reszta nazwisk żeńskich, a zatem także nazwisko pani redaktor naczelnej, nie odmienia się.

Na koniec żart o tematyce artykułu. Rozmowa telefoniczna:

- Czy mogę prosić o rozmowę z panem Jackiem Recak? - pyta konsultant telefoniczny.

- Ale ja się deklinuję! - woła zirytowany klient.

- Ach, to przepraszam, zadzwonię później.

Kończąc przydługi wywód, pragnę poinformować, iż wszelkie uwagi proszę kierować na ręce autora, czyli Tomasza Matczaka, a nie Tomasza Matczak, jak czasem nazywają mnie telemarketerzy.

<<<powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Zapraszam na film z audiodeskrypcją

Ireneusz Kaczmarczyk

Pismo punktowe, oparte na sześciopunkcie Ludwika Braille’a, umożliwiło osobom niewidomym zapisywanie i odczytywanie tekstu. Audiodeskrypcja otworzyła im drzwi kina i teatru. Nie jestem kinomanem. Muszę jednak też przyznać, że nigdy nie próbowałem podważać wartości takich obrazów, jak Absolwent Mike’a Nicholsona czy Pianista Romana Polańskiego. Wprost przeciwnie - mimo iż rzadko oglądałem filmy, obie produkcje bardzo mi się podobały i, tak jak książki ulubionych autorów, na zawsze zapisały się w mojej pamięci. Trudno też było mi nie zauważyć wspaniałej muzyki Simona and Garfunkela i Wojciecha Kilara, która dopełniała obu arcydzieł.

Zupełnie podobnie jest w przypadku filmu Snajper. Jest to ekranizacja autobiograficznej książki Cel snajpera, której autorem jest Chris Kyle.

Na ekranie znakomicie wciela się w jego rolę Bradley Cooper. Wydarzeniom i przeżyciom bohaterów towarzyszy przepiękna muzyka Clinta Eastwooda i Ennio Morricone, która z wielkim wyczuciem, stopniowo wprowadza nas w sam środek dramatycznych, wojennych wydarzeń. Opowiada o bohaterstwie amerykańskich żołnierzy, którzy w obronie światowego ładu narażają życie w Iraku. Od samego początku aż do końca reżyser konsekwentnie ukazuje nam tytułowego bohatera jako odważnego owczarka, dobrego psa pasterskiego, który dzięki pracy, uporowi i talentowi ratuje towarzyszy. Krwiożerczymi wilkami jawią się irakijscy rebelianci, z Mustafą na czele. Zapewne na skutek manipulacji znaleźli się po niewłaściwej stronie historycznych wydarzeń. Należą przecież do tego samego gatunku ludzkiego, mają swoje rodziny i jedynie wspomniany fakt decyduje o tym, że znaleźli się poza prawem.

Reżyser z właściwym sobie kunsztem pokazuje, jak wygląda walka człowieka z własnymi słabościami i jak skomplikowanych wyborów musi dokonywać w ekstremalnie trudnych, wojennych warunkach. Te decyzje, często o charakterze moralnym i etycznym, nie mogą nie pozostawić śladu w żołnierskiej psychice. Na planie filmu spotykamy żołnierzy okaleczonych fizycznie. Na przykładzie głównego bohatera widzimy również jakie spustoszenia czynią traumatyczne przeżycia w psychice człowieka. W miarę rozwoju wydarzeń obserwujemy, że miejsce wrażliwości zajmuje w duszy snajpera oschłość i zdecydowanie. To cena jaką musi zapłacić, aby przeżyć w warunkach wojennych. Okazuje się jednak, że pewne mechanizmy zachowań tkwią tak głęboko, iż trudno o nich zapomnieć nawet w czterech ścianach własnego domu. Potrzeba czasu i samozaparcia, aby na nowo powrócić na łono rodziny. Losy bohaterów śledzimy z uwagą i wraz z nimi przeżywamy kolejne fazy ich życia.

Film wzrusza do samego końca. Główny bohater ginie w warunkach, wydawać by się mogło, zupełnego bezpieczeństwa i pozostawia nas bez przysłowiowego amerykańskiego szczęśliwego zakończenia.

Snajper to protest przeciwko wojnie, która, tak czy inaczej, zabija i niszczy to, co ma największą wartość - życie ludzkie. Film jest bardzo bogaty zarówno w sceny dramatyczne jak i romantyczne, pełne napięcia emocjonalnego, mrożące krew w żyłach. Do najbardziej spektakularnych zaliczam scenę, w której, na skutek wybuchu, Chris traci telefon komórkowy i kontakt z ciężarną żoną nagle się urywa. Pełen wzruszeń, moim zdaniem, jest także moment, kiedy toczy się decydujące starcie między dwoma snajperami i mamy świadomość, że przeżyć może tylko jeden.

Audiodeskrypcja znacznie ułatwia śledzenie wydarzeń i emocji, jakie targają bohaterami. To bez wątpienia jeden z najlepszych filmów, jakie oglądałem, po jego projekcji coraz bardziej przekonuję się do magii kina.

Film Snajper wywarł na mnie duże wrażenie. Aż trudno uwierzyć w to, co ci młodzi żołnierze musieli przeżyć w zupełnie obcym kraju. Oprócz okrucieństw wojny, jakich nie skąpiła im codzienność, nie sprzyjał im także klimat. Upał i gorący piasek pustyni wyczerpywały siły. Śledząc kolejne sceny, często ogarniało mnie przerażenie, ale także zrozumienie i współczucie dla ludzi, którzy musieli uczestniczyć w działaniach wojennych.

Film bardzo realnie odwzorowuje czas wojny w Iraku. Sceny są realistyczne i głęboko zapadają w pamięć. Okaleczone ciała, krew wymownie pokazują okrucieństwo wojny. Po obejrzeniu filmu jeszcze głębiej uświadomiłem sobie, jak bardzo decyzje polityków wpływają na losy ludzi, jak wybuch wojny całkowicie zmienia ich losy, wreszcie jak wielkim szczęściem jest to, że żyjemy obecnie w kraju, w którym nie ma działań wojennych.

Gorąco polecam ten obraz wszystkim, którzy go jeszcze nie widzieli. Bardzo cenne byłoby także zapoznać się z treścią powieści, na kanwie której został napisany scenariusz kinowego hitu.

<<<powrót do spisu treści

&&

Laski nie trzeba kochać!

Małgorzata Gruszka

15 października przypada Międzynarodowy Dzień Niewidomych, który ustanowiono w roku 1964 w Stanach Zjednoczonych. Tego dnia we wszystkich organizacjach działających na rzecz osób z dysfunkcją narządu wzroku odbywają się uroczyste spotkania w większym gronie. Święto to potocznie nazywane jest Dniem Białej Laski albo wręcz Białą Laską. Z tego właśnie powodu zajmę się teraz tym przedmiotem, a konkretnie mówiąc, związanymi z nim emocjami, bo laska, choć jest rzeczą, u wielu z nas budzi różne emocje…

Historia białej laski

O tym, że niewidomi korzystali z różnego rodzaju kijów, by badać drogę przed sobą, możemy dowiedzieć się choćby z literatury. Nie wiadomo czy Henryk Sienkiewicz spotkał kiedyś osobę niewidomą, ale kierując się intuicją, włożył do ręki oślepionego przez Krzyżaków Juranda ze Spychowa drewniany kostur. Podobnie, kierując się intuicją, postąpił brytyjski fotograf James Biggs, który stracił wzrok na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku. Nie widząc, nadal pragnął spacerować po swojej okolicy i robił to, badając grunt przed sobą swoją drewnianą laską. Mijający go przechodnie nie bardzo rozumieli w czym jest problem, a trzymana w ręku Jamesa laska z daleka była słabo widoczna. Wówczas wpadł na pomysł, by pomalować ją na biało. Pomysł był genialny, bo laska w tym kolorze okazała się widocznym i jasnym symbolem dla innych. Dekadę później, na początku lat trzydziestych Królewski Narodowy Instytut dla Niewidomych zaczął rozdawać swoim członkom pierwsze białe laski…

Biała laska dziś

Biała laska jest obecnie ogólnie znanym atrybutem i symbolem osób z dysfunkcją wzroku. Na ogół wiadomo, co oznacza i do czego służy. Czasem jednak zdarza mi się, że trzymając ją w ręku, muszę tłumaczyć komuś, że nie widzę. Biała laska jest niejako przedłużeniem ręki osoby niewidzącej, dzięki czemu może ona poruszać się poza domem, badając przestrzeń i podłoże przed sobą. Laska chroni przed uszkodzeniem ciała, pozwala rozpoznawać i omijać przeszkody, umożliwia znalezienie właściwej drogi i w bliskiej odległości informuje o elementach przestrzeni. Zadaniem białej laski jest również informowanie otoczenia o tym, że ktoś nie widzi i w związku z tym może mieć specyficzne trudności w poruszaniu się. Niejednokrotnie to właśnie laska skłania ludzi do zwrócenia uwagi na osobę niewidomą i udzielenia jej pomocy.

Podobnie jak inne przedmioty codziennego użytku na przestrzeni kilkudziesięciu lat białe laski przeszły prawdziwą metamorfozę. Nie są już grubymi, krótkimi, zakończonymi plastikowymi kulkami kijkami, opatrzonymi białymi gumkami kojarzącymi się z bielizną. Dzisiejsze laski mają design, który można dopasować do swojego gustu i potrzeb. Wyglądają tak, że nie trzeba ich się wstydzić.

Nowinką techniczną są laski wyposażone w czujniki wykrywające przeszkody z odległości kilku metrów, ostrzegające o tym, że coś znajduje się na wysokości pasa lub głowy, a nawet informujące o zmianie światła na przejściu dla pieszych.

Mimo że są ładne, estetyczne i nowoczesne, nie wszyscy je lubimy, a u wielu z nas budzą wręcz negatywne emocje. Dlaczego?

Opór przed używaniem białej laski

Wiele osób broni się przed używaniem białej laski mimo faktu, iż mają poważne trudności w poruszaniu się w przestrzeni. Jak to możliwe, że coś co pomaga i zabezpiecza, jednocześnie jest źródłem dyskomfortu i negatywnych emocji. Problem tkwi w tym, że trzymając laskę w ręku, informujemy otoczenie o tym, że jesteśmy mniej sprawni, słabsi i bardziej zależni. Wyróżnianie się w ulicznym tłumie jest miłe i satysfakcjonujące, gdy dotyczy czegoś pozytywnego. Miło jest wyróżniać się wyjątkową urodą, piękną sylwetką, tym co mamy na sobie, sposobem poruszania się, samochodem itp. Osoby pełnosprawne, wychodząc z domu, robią wszystko, by ukryć przed innymi swoje niedoskonałości. Malują się tak, by nie było widać asymetrii twarzy, wielkiego nosa czy zmarszczek. Ubierają się tak, by ukryć dysproporcje sylwetki. Dobierają kolory odzieży i dodatków, w których wyglądają najlepiej. Nie przypinają sobie kartek z napisem mam chore serce, mam cukrzycę, choruję na wątrobę. Tymczasem laska z daleka krzyczy o tym, że ktoś, kto jej używa, ma poważny problem i znacznie różni się od innych stopniem widzenia.

Wstyd związany z białą laską

Wstyd związany z białą laską ma również głębsze podłoże. Trudno przyznać się do tego, ale wielu z nas odczuwa wstyd w związku z niepełnosprawnością. Pokonanie go wymaga często czasu i pracy nad sobą. Jej efektem nie musi być polubienie niepełnosprawności, ale danie sobie prawa do bycia takim, jakim się jest, a w konsekwencji prawa do istnienia na równi z innymi i korzystania z życia na wszelkie dostępne sposoby.

Biała laska i osoby słabowidzące

Największy opór wobec korzystania z białej laski mają osoby słabowidzące. Wynika to stąd, iż dopóki się widzi, dąży się do tego, by posługiwać się wzrokiem na równi ze zdrowymi ludźmi. Gdy widzę, jest jeszcze szansa, że inni nie zorientują się jak słabo. Gdy wezmę do ręki laskę, inni pomyślą, że nie widzę, a przecież widzę!

Biała laska i potrzeba anonimowości

Będąc na ulicy, chcemy być anonimowi, tak samo jak mijający nas przechodnie. Dzierżąc w ręku białą laskę, anonimowi być przestajemy. Stajemy się tym niewidomym lub tą niewidomą. Jesteśmy świadomi faktu, że możemy budzić niezdrowe zainteresowanie, litość lub współczucie.

Biała laska i osoby niewidzące

Opór wobec używania białej laski maleje z chwilą, gdy bez niej po prostu nie da się wyjść. Osoby niewidzące nad to, że nie są anonimowe i że informują innych o swojej niepełnosprawności, przedkładają fakt, że laska jest jedynym sposobem na samodzielne wyjście z domu. Wiem coś o tym, bo sama, mając resztki wzroku, wręcz brzydziłam się kija. Odkąd nie widzę, stał się on moim stałym partnerem na wychodne. Nie ruszam się bez niego nawet jeśli idę z kimś.

Biała laska i reakcje otoczenia

Mieszane uczucia, jeśli chodzi o posługiwanie się białą laską, mogą budzić reakcje otoczenia. Wskutek jednych wracamy do domu podbudowani i pełni wiary w ludzi, inne wręcz szokują. Nie zapomnę sytuacji, w której młody człowiek wyszedł z samochodu, rozłożył ręce, by zatrzymać pozostałe pojazdy i poinformował mnie, że teraz mogę przejść przez ulicę. Zdarzyło mi się kiedyś też, że szłam z laską, a przede mną ktoś szedł tyłem i obserwował mnie jak jakieś ciekawe zjawisko.

Biała laska i poczucie zagrożenia

Laska pozwala nam nie rozbijać się o przeszkody i w tym sensie gwarantuje nam bezpieczeństwo. Z drugiej strony fakt, że nie widzimy nic lub prawie nic, potęguje poczucie zagrożenia. Idąc z laską, informujemy nasze otoczenie, że można do nas podejść, zabrać nam coś, uderzyć lub zaatakować. Nie uciekniemy i nie rozpoznamy napastnika. Brak wzroku lub bardzo słaby wzrok sprawia, że stajemy się bezbronni. Dotyczy to głównie kobiet poruszających się samodzielnie w mniej zaludnionych miejscach.

Jak przełamać opór wobec białej laski?

Przełamanie oporu w posługiwaniu się białą laską wymaga zrewidowania stosunku do siebie jako osoby niepełnosprawnej. To kwestia akceptacji i poszanowania własnej osoby wraz z tym, co niedoskonałe i wymagające pomocy. To wreszcie wybaczenie sobie niedomogi, jaką jest brak możliwości widzenia lub słaby wzrok. Niby nie ma czego wybaczać, a jednak w posługiwaniu się laską często przeszkadza mniej lub bardziej uświadomione poczucie winy związane z byciem niewidzącym lub słabowidzącym.

Przyznanie się do inności

Zdarza mi się słyszeć osoby niewidzące, które twierdzą, że niczym nie różnią się od innych, a nawet nie sądzą, że są niepełnosprawne. Być może to im pomaga. Ja jednak twierdzę, że jest to jakaś forma zaprzeczania rzeczywistości. Zakładając, że nie różnię się od innych przechodniów, nie wzięłabym do ręki laski. Bo po co mi ona? Wychodząc z domu, przekonuję się, że jest mi niezbędna, więc jednak czymś się różnię od innych. W moim rozumieniu przyznanie, że pod pewnym względem jest się innym i danie sobie prawa do tego, by takim być, prowadzi do akceptacji wszelkich konsekwencji tego faktu, w tym chodzenia z laską.

Wybór laski

Wybór laski nie ogranicza się jedynie do odpowiedniej długości czy funkcji. Laskę warto wybrać tak, by móc ją polubić. Obecnie rynek lasek jest naprawdę duży. Wiele firm oferuje laski różnie wyglądające i wykonane z różnych tworzyw. Mówiąc najkrócej, laskę trzeba wybrać tak, jak wybiera się torebkę lub telefon. To ma być przedmiot, który lubimy i chętnie trzymamy w ręku. Nie wstydzimy się, bo laska nie jest obskurna i sami zdecydowaliśmy o tym, że do nas pasuje.

Satysfakcjonujący element wizerunku

Chcąc nie wyróżniać się tylko laską, warto zadbać o to, by wyróżniać się czymś fajnym. To mogą być świetnie dobrane okulary, fantastyczna fryzura, ładna torebka, dobrze skomponowany ubiór, manicure lub biżuteria na dłoniach, twarzowe nakrycie głowy, piękny szal, modna teczka, szałowe buty itp. Nie ważne czy inni to dostrzegą. Ważne, by przeciwwagą dla laski, która jest koniecznością, był jakiś element wizerunku, który cieszy i wprawia w dobry nastrój.

Laski nie trzeba kochać!

Ważne jest to, by biała laska nie budziła emocji, które przeszkadzają czerpać radość i satysfakcję z możliwie niezależnego i samodzielnego życia. Wcale nie trzeba jej kochać.

<<<powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Nota biograficzna

Andrzej Liczmonik to wrocławianin, absolwent Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Wrocławskiego, współredaktor wydawanego przez Wydziałowe Koło NZS miesięcznika Woda na Młyn, w którym to czasopiśmie zadebiutował serią artykułów.

Zainteresowanie słowem przełożył w późniejszym okresie na pracę zawodową w Archiwum Państwowym, Bibliotece Uniwersyteckiej i Urzędzie Skarbowym, gdzie pracował jako archiwista.

W roku 2007, ze względu na pogarszający się wzrok, przeszedł na nieprzewidzianą rentę i wtedy wznowił swoją pracę nad wartościowaniem słowa. Impulsem do intensywnej pracy twórczej stał się udział w warsztatach literackich w Muszynie i Świętej Katarzynie. Pokłosiem warsztatów były pierwsze publikacje w almanachu Jesteśmy wydawanym rokrocznie przez Krajowe Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach.

Na rynku wydawniczym zadebiutował w 2013 roku tomikiem opowiadań Mroczne blaski. Kolejne publikacje to: Ścieżki szukania (2014), Cnoty i grzechy (luty 2016) i Nie tak czarne - nie tak białe (listopad 2016). Jest laureatem wyróżnień i III nagrody w kolejnych edycjach konkursu Małej formy literackiej, organizowanym co roku przez miesięcznik Sekrety Żaru we współpracy z ZAiKS-em, a także I nagrody w konkursie na esej na temat: Jak w przyszłości będzie docierać do nas kultura, zorganizowanym przez Tyflogalerię przy Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. W listopadzie 2016 zdobył III nagrodę w konkursie organizowanym przez Studencki Ośrodek Działań Kulturalnych Limes przy Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach. Rok 2017 przyniósł dwie pierwsze nagrody w konkursie Sekretów Żaru i Limesu.

<<<powrót do spisu treści

&&

Deszczowy dzień

Andrzej Liczmonik

Powieki otwierają się z większym trudem niż zwykle. Całe ciało jest jakoś bardziej bezwładne, ociężałe, jakby instynktownie broniło się przed opuszczeniem wygodnej i ciepłej pościeli. Za oknem wciąż ciemno i ponuro, chociaż słońce podobno dawno już wzeszło. Na niebie nie ma po nim śladu. Tylko ciężkie, ołowiane chmury przesuwają się niemrawo. Pewnie też mają za złe naturze, że zmusza je do wędrowania po tym sklepieniu nie mającym końca ani początku. Miarowe bębnienie o parapet spadających kropel uświadamia, że dziś opuszczenie przytulnego schronienia, na które składają się cztery, trochę za ciasne i zbyt dawno niemalowane ściany, wiecznie skrzypiąca podłoga i jeszcze kilka innych, zazwyczaj irytujących drobiazgów, będzie graniczyło z aktem heroizmu, podobnym do rzucenia się w otchłań morza, żeby nie pozwolić utonąć starej, poprzecieranej portmonetce, mieszczącej w sobie kilka drobnych monet i plik wypłowiałych paragonów dokumentujących dawno skonsumowane zakupy.

Budzik brzęczący niemiłosiernie wysokimi, regularnie powtarzającymi się tonami, przypomina, że trzeba będzie jednak ten heroizm podjąć. Po coś został przecież nastawiony. Jego właściciel nie przejawia skłonności masochistycznych, żeby kazać budzić się bez potrzeby o tak wczesnej porze i przy takiej pogodzie. Tylko diabeł jeden wie, co takiego ma się dziś wydarzyć, że od rana trzeba być na nogach. Umysł jakoś tak ciężko się rozkręca. Widocznie on też buntuje się przeciwko zbyt gwałtownej zmianie pozycji z horyzontalnej na wertykalną i zanurzeniem się w życie o barwie tak ponurej jak niebo za oknem.

Trudno, chcąc nie chcąc, trzeba wreszcie się ruszyć. Mozolnie pracujące przez całą noc nerki wypełniły pęcherz, który teraz natarczywie domaga się opróżnienia i nie pozwala na dalsze wylegiwanie się pod kołdrą. Przy okazji prysznic. Jakie to dziwne: deszcz w łazience sprawia niewątpliwą przyjemność, a taki sam, tylko nieco chłodniejszy, na dworze, przyprawia o szczękozwarcie. Może dlatego, że ten pierwszy serwujemy sobie sami, a ten drugi spada na nas bez naszej woli, jesteśmy zmuszeni wystawić się na jego krople, mimo że wcale nam to nie odpowiada.

Orzeźwiony nieco poranną kąpielą mózg zaczął powoli wydobywać na powierzchnię świadomości pokłady pamięci dotyczące wydarzeń dnia wczorajszego i odkrywać przyczynę, dla której budzik został nastawiony na tak nieprzyzwoicie wczesną godzinę. To, co sobie przypomniał, nie poprawiło wcale nastroju. Punktualnie o ósmej ma zeznawać w procesie sąsiada, którego aresztowano pół roku temu. Podobno zabił żonę i jej kochanka. Tak twierdzi policja, chociaż sąsiad się do tego nie przyznaje. Nie wiadomo, dlaczego powołano go na świadka w tej sprawie. Co będzie miał do powiedzenia? Nie interesował się życiem sąsiadów. Coś mgliście kojarzy tylko, że tamtego feralnego dnia za ścianą zrobiło się w pewnym momencie nienaturalnie głośno, a potem ktoś trzaskał drzwiami i zbiegał po schodach. Nie wie kto, nie wie dokładnie, o której godzinie. Nic dziwnego, że tak łatwo wyparował mu z głowy ten powód dzisiejszego porannego wstawania. O śmierdzących sprawach najlepiej nie pamiętać. Ale sąd to sąd. Wezwania ignorować nie można i jeszcze dobrze byłoby się nie spóźnić. Po co narażać się na grzywnę? Samotnemu człowiekowi i bez tego renta przyznana z tytułu pogarszającego się wzroku ledwie wystarcza na życie. Gdyby tak mieć kogoś przy swoim boku! Ech, marzenie!

Pośpiesznie zjadł upichcone z byle czego śniadanie. Ubrał się w jedyny garnitur, jaki miał. Przecież przed majestatem sprawiedliwości nie stawi się w dresie albo w dżinsach i swetrze. Przy takiej pogodzie jeszcze obowiązkowo płaszcz i parasol. Wreszcie, w pełni gotów do stawienia czoła pogodzie, wyszedł z domu. Czasu nie jest za wiele. Wypada tylko mieć nadzieję, że na tramwaj nie trzeba będzie długo czekać.

Droga do przystanku zajmowała kilka minut. Zazwyczaj pokonanie jej nie było żadnym problemem, ale dziś przejmujący, wilgotny chłód i krople deszczu, które, pomimo parasola, raz po raz znajdowały dojście do twarzy i karku, czyniły z niej drogę przez mękę. Przy tym jej ostateczny cel wcale nie dodawał skrzydeł.

Bursztynowe litery, przesuwające się wzdłuż dolnej krawędzi czarnego wyświetlacza na przystanku, informowały, że na skutek zalania torowiska kilkaset metrów od tego miejsca, tramwaje zostały skierowane inną trasą. No tak. Deszcz potrafi nieraz sparaliżować całe miasto. Co za cholerny pech! Żeby zdążyć na rozprawę i nie narazić się na zarzut lekceważenia wymiaru sprawiedliwości, trzeba będzie wykosztować się na taksówkę. Na wszelki wypadek sięgnął po portfel i sprawdził czy jego zawartość pozwoli na taką ekstrawagancję bez konieczności udania się najpierw na poszukiwanie jakiegoś bankomatu. Było tam kilka banknotów o łącznej wartości sześćdziesięciu złotych. Powinno wystarczyć.

Obsługiwanie telefonu komórkowego jedną ręką, gdy w drugiej trzyma się parasol, nie jest rzeczą prostą, ale, jak człowieka przyciśnie nieprzychylny zbieg okoliczności, to z nie takimi problemami potrafi sobie poradzić. Po kilku minutach skomplikowanej ekwilibrystyki udało się w końcu wyszukać kontakt do jednej z wielu działających w mieście sieci taksówkarskich i zamówić podstawienie środka transportu na miejsce oczekiwania.

Ciemnozielona škoda z charakterystycznym trapezowym kogutem na dachu podjechała po niespełna pięciu minutach. Za kierownicą siedziała elegancko ubrana kobieta w wieku zbliżonym do zamawiającego, może nieco tylko młodsza. Otworzyła przednie drzwiczki i z miłym uśmiechem zaprosiła pasażera na miejsce obok siebie. Problemy ze wzrokiem, jakie były jego udziałem od dłuższego czasu, nie przeszkodziły mu zauważyć, że na serdecznym palcu prawej dłoni, której prowadząca nie odrywała od kierownicy, nie ma obrączki. Wewnątrz auta szybko wywiązała się miła i swobodna rozmowa. Nawet nie zorientował się, kiedy dojechali przed gmach sądu. Gdy uiszczał opłatę za przewóz, taksówkarka wręczyła mu wizytówkę z własnym, a nie firmowym, numerem telefonu.

Rozprawa i tak nie rozpoczęła się punktualnie, bo służbom mającym przywieźć oskarżonego z aresztu panująca aura też sprawiła problemy. Gdy wreszcie nadszedł moment, w którym zarówno obrońca jak i oskarżyciel zgodnie oświadczyli, że nie mają więcej pytań do świadka, z uczuciem ulgi opuścił przybytek Temidy, zatrzymując się w ozdobnej, secesyjnej wnęce okalającej bramę główną. Z niechęcią popatrzył na zalewany strugami deszczu chodnik.

Skoro cały czas pada, to na pewno torowisko w pobliżu domu nie zostało do tej pory udrożnione. Trzeba będzie znów skorzystać z nietanich usług transportu prywatnego. Sięgnął do kieszeni po telefon i wizytówkę pozostawioną przez przesympatyczną osobę, która podwoziła go w tę stronę. Była wolna i chyba przebywała gdzieś niedaleko, bo podjechała po nie więcej niż trzech minutach.

Co robić w pustym domu, kiedy za oknami wciąż chlapie i chlapie, a w planie nie ma żadnych niecierpiących zwłoki zadań? Czytać? Ostatnia książka została dokończona wczoraj przed zaśnięciem, a do biblioteki w taką pogodę nawet za karę by nie poszedł. Telewizja? Tam tylko sport i polityka albo tasiemcowe seriale. Wszystko nudne jak flaki z olejem. Najlepiej zjeść obiad przyrządzony z gotowych półproduktów, położyć się na kanapie i zasnąć. Tylko ileż można tak leżeć i leżeć? Odcisków na pośladkach jeszcze sobie człowiek narobi.

Wstał i wyjrzał przez okno. Deszcz chyba, dopiero co, przestał padać, bo chodniki były jeszcze mokre, ale na niebie pojawiły się tu i ówdzie skrawki błękitu. Podszedł do szafy i wyciągnął z płaszcza, który miał na sobie dziś rano, wizytówkę taksówkarki. Jeśli do południa pracowała, to pewnie teraz ma wolne. Zadzwonił i zapytał, czy nie zechciałaby podwieźć go do jednej z kawiarń w centrum miasta, a następnie dotrzymywać mu towarzystwa przy piciu kawy i zajadaniu kremowych ciasteczek. Po drugiej stronie nie było sprzeciwu. Wiele wskazywało na to, że w monotonnym, jak pochmurne niebo, życiu rencisty pojawi się wkrótce cały szereg słonecznych, kolorowych dni. Wszystko dzięki temu dzisiejszemu deszczowi.

<<<powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Wywiad z panią Katarzyną Kozłowską, architektem, założycielem marki meblowej ILUSI, projektantką mebli TATTO dla niewidomych oraz niedowidzących dzieci

Joanna Koprowska
Dorota Koprowska

- Oglądając na stronie internetowej Pani kolekcję mebli TATTO dla dzieci niewidomych i słabowidzących, przyznajemy, że sensoryczne meble to fantastyczny i wyjątkowy projekt! Przede wszystkim jest użyteczny, potrzebny. Skąd pomysł na ich projektowanie? Kiedy powstała ta seria?

- Seria powstała około rok temu, choć pomysł zakwitł już wcześniej. Pomysł wziął się z obserwacji, doświadczenia, rozmów i chęci zrobienia czegoś nie tylko ładnego, ale i pożytecznego, dobrego, innego… Nie mam w najbliższym otoczeniu lub w rodzinie nikogo z problemami widzenia, ale to nie znaczy, żeby się tym nie zajmować. Być może muszę się jeszcze więcej dowiedzieć, nauczyć. Ale uważam, że nie jest to jednak przeszkoda, a środowisko jest bardzo pomocne.

- Czy konsultowała Pani swój pomysł z osobami niepełnosprawnymi wzrokowo, ich rodzicami, opiekunami, organizacjami zrzeszającymi te osoby? Jakie były ich reakcje, gdy dowiedzieli się, że chce Pani stworzyć takie meble? Czy przekazywali swoje uwagi, sugestie?

- Oczywiście konsultowałam się z osobami niepełnosprawnymi wzrokowo, choć jeszcze wiele przede mną. I właśnie to uważam za największe osiągnięcie, czyli przede wszystkim, że zyskałam poparcie projektu w środowisku osób niewidomych. Spotkałam się z dużym entuzjazmem zarówno osób dorosłych, którym nie było dane obcować z tak ciekawymi i jednocześnie edukującymi przedmiotami, jak i rodziców dzieci z dysfunkcją wzroku, którzy są bardzo otwarci na wszelkie pomoce oraz możliwość wzbogacenia edukacyjnego i bodźcowego swoich pociech.

Opinie osób należących do grup zrzeszających osoby z niepełnosprawnością wzroku były, tak jak wspomniałam, entuzjastyczne, a więc dla mnie budujące. Dodatkowym wsparciem była ocena projektu przez specjalistów pracujących z dziećmi z dysfunkcją wzroku.

Mogę przytoczyć kilka z takich opinii:

Popieram tę inicjatywę. Z punktu widzenia terapeuty stwierdzam, że im więcej bodźców dotykowych, tym lepiej dla rozwoju dziecka.

Z punktu widzenia tyflopedagoga uważam, że środowisko, w którym dziecko przebywa najczęściej, czyli pokój, musi być funkcjonalny na miarę możliwości rozwojowych dziecka i bezpieczny.

Przemyślane projektowanie mebli dla dzieci niewidomych jest bardzo ważne! Sami widzimy ułatwienia w mieście, które nie zawsze są rzeczywiście pomocne… Super prace!

- A jeśli chodzi o reakcje dorosłych osób niewidomych na Pani pomysł; czy one także były zainteresowane sensorycznymi meblami? Czy w ogóle przewiduje Pani stworzenie oferty dla dorosłych?

- Jak już wcześniej wspomniałam, otrzymałam niezwykle pozytywne poparcie projektu wśród osób dorosłych. Korzystając ze wsparcia merytorycznego instytucji czy też osób aktywnie związanych z działaniem na rzecz osób niewidomych, bardzo chętnie stworzyłabym ofertę również dla dorosłych. Sam fakt tak otwartej reakcji jest dla mnie ogromnym motorem do działania. Tworząc jednak dla osób dorosłych, musielibyśmy wziąć pod uwagę inne parametry, wielkość napisów brajlowskich oraz technologię.

- Jak wygląda taki mebel dla niedowidzącego i niewidomego dziecka? Co go wyróżnia od zwykłego mebla? Czym się Pani kierowała w założeniach projektowych i w jego wykonaniu?

- Fronty, dzięki różnorodności wzorów, wytłoczonym kształtom zwierząt, kontrastom kolorystycznym, uwypuklonym i powiększonym napisom brajlowskim urozmaicają przestrzeń, w której przebywa dziecko. Mebelki lub ich elementy wykonane są bardzo precyzyjnie, z naturalnych i nieszkodliwych materiałów.

- Na froncie każdego z tych mebli wytłoczony jest konkretny obrazek, ale i napis brajlowski. Czy ten napis odwołuje się do tego właśnie obrazka, czy są to też inne napisy?

- Z tym jest różnie i możemy to dostosować do klienta. W większości napisy odwołują się właśnie do wzoru, kształtu, jaki widnieje na froncie, np. są to misie czy miasto, ale są też napisy tzw. funkcjonalne, które informują, co znajduje się w środku - np. skarpetki, koszulki itp. Ma to głównie edukacyjne przełożenie, które nie tylko uczy dzieci pierwszych liter czy słów, ale też porządku.

- Czy projektowanie sensorycznych mebli to dla Pani bardziej angażujące i wymagające zadanie?

- Chyba nie. To dla mnie niezwykły temat i jako projektantkę ciekawi mnie odkrywanie nowych rozwiązań, funkcjonalności. Ważne, by przekaz był jednak prosty, kształty niezbyt skomplikowane, a jednocześnie by były po prostu ładne. To moja pasja, a trud pracy przekłada się na zadowolenie użytkownika.

- W czym w takim razie tkwi największa trudność?

- Największa trudność jest na etapie wykonawstwa, gdyż nie każdy jest chętny podjąć się takich tematów - są skomplikowane i czasochłonne. Ale ja się nie poddaję i wierzę, że znajdziemy wspólny język i dogodne rozwiązania tego typu trudności.

- Skąd czerpie Pani inspiracje do projektowania? Czy przy projektowaniu takich mebli współpracuje Pani z jakimiś organizacjami działającymi na rzecz osób niewidomych i słabowidzących, zwłaszcza jeśli chodzi o napisy brajlowskie?

- Pomysły czerpię z obserwacji dzieci, również swoich, z tego co je interesuje, co dotykają, co je zaciekawia. Proste, duże kształty i kolory są na najwcześniejszym etapie rozwoju wystarczające, by wzbudzić ciekawość. I moje projekty to oddają. Oczywiście nie zamykam się na dotychczasowych wzorach, w głowie mam mnóstwo pomysłów i jestem otwarta również na propozycje z zewnątrz.

- Meble charakteryzuje prostota, a nawet intuicyjność i te cechy są tu chyba kluczowe, ponieważ są dostosowane do ich użytkownika. Jednocześnie mebelki mają nowoczesny design, są oryginalne. Dlatego rodzi się pytanie czy w takim razie produkt ten jest przystępny cenowo?

- Na chwilę obecną nie są to meble tanie, gdyż technologia ich wykonywania jest dość skomplikowana i przede wszystkim czasochłonna. Nie jest to też tylko praca maszyn, ale także ręczne dopracowywanie detali. Mam nadzieję, że z czasem, gdy mebelki te zyskają większą popularność, będziemy mogli obniżyć koszty i każdy chętny będzie mógł skorzystać z oferty ILUSI TATTO.

- Czy meble są dostosowane w zależności od przedziału wiekowego dziecka? Czy może jest tak, że rosną razem z dzieckiem?

- Jeszcze nie, choć taka forma jest mi bliska i zawsze chciałam robić meble, które rosną z dzieckiem. Pracuję nad tym (uśmiech).

- Skąd wzięła się nazwa kolekcji? Może warto rozważyć inną nazwę, nieco bardziej nośną i kojarzącą się z osobami niewidomymi czy słabowidzącymi?

- Tatto w języku włoskim oznacza po prostu dotknąć i takie jest właśnie zadanie tych mebelków - by je dotykać, móc poczuć, bawić się, liczyć i czytać. Mebelki te mają właściwości sensoryczne i skierowane mogą być również do użytkowników z innymi dysfunkcjami, których rozwój i edukacja także opiera się na dotyku i kontraście. Dlatego też nie jest to aż tak dosłowna nazwa.

- Na dzień dzisiejszy ILUSI to jedyny sklep w Polsce, który oferuje tego typu meble. A jak to wygląda w innych krajach w Europie? Czy przyjazny dla osób z dysfunkcją wzroku design jest tam spotykany?

- Nie. Robiłam różne analizy oraz przeglądy rynku polskiego i zagranicznego i muszę przyznać, że na ile mi wiadomo, w żadnym kraju nie ma tego rodzaju mebli dedykowanych. To dla mnie niezwykła szansa, by wyjść z pomysłem również na rynek zagraniczny.

- Nie dziwią nas nagrody, które posypały się w ostatnich miesiącach dla sklepu ILUSI. W grudniu 2017 r. kolekcja mebli TATTO otrzymała nagrodę Dobry Design 2018, w lutym 2018 r. nagrodę Meble Plus - Produkt 2018 r. w kategorii Mebel dziecięcy i młodzieżowy. Gratulujemy! Czy odczuwa Pani satysfakcję czy to raczej tylko drobna zachęta do dalszej pracy?

- Oczywiście jestem dumna z tych nagród i to niezwykłe wyróżnienie dla mnie i ILUSI. Ale to przede wszystkim sygnał, że warto działać w tym kierunku, że takie projekty są doceniane, a tematy nośne. To zdecydowanie ogromna zachęta do dalszych działań.

- Pani meble kreują ciekawą i przyjazną przestrzeń dla niewidomego i słabowidzącego dziecka. To nieoceniona wartość dla tych dzieciaków, które mogą poczuć się bezpiecznie w świecie dostosowanym do ich potrzeb. To zaskakujące, że Pani projekt uświadamia, iż w zasadzie na tym polu, które jest w zasięgu ręki, można, a nawet trzeba dużo zmienić…

- Tak, to ogromna szansa i duże pole do działań…

- Jakie są Pani dalsze plany względem tej kolekcji mebli? Planuje Pani ją rozszerzyć, jakoś udoskonalać?

- Jak najbardziej. Jak już wspomniałam, mam wiele pomysłów na kolejne mebelki z tej serii, nowe wzory, nowe kategorie, różnorodne materiały czy też faktury. Kwestia czasu i rozwoju ILUSI i jej możliwości, szczególnie technologicznych, bo wyobraźnia pracuje jak szalona (śmiech).

- W serii mebli TATTO tworzy Pani nie tylko meble, ale też i panele ścienne oraz pojedyncze elementy do frontów. Czyli można zamawiać też fronty do mebli już istniejących?

- Tak, takie jest założenie. Czasami wystarczy zmienić tylko front, by urozmaicić wnętrze i jeśli tylko względy techniczne (ze strony użytkownika) na to pozwalają, możemy wykonać same fronty dostosowane do wymiarów istniejących mebli.

- Czy zamawiający może też zaproponować własną wizję mebla, wzory, napisy itp.? Czy takie indywidualne zamówienie również zostanie zrealizowane? Jest Pani otwarta na współpracę szytą na miarę?

- Jak najbardziej tak. We współpracy z zamawiającym możemy stworzyć niemal każdy wzór, kolor (jeśli jest istotny) i napis.

- Dom to oczywiście podstawowe miejsce dla odpowiednio dobranych pod kątem dziecka mebli. Ale meble te sprawdziłyby się idealnie w placówkach edukacyjnych, zwłaszcza ośrodkach szkolno-wychowawczych dla niewidomych oraz słabowidzących dzieci. Czy próbuje Pani dotrzeć do takich miejsc ze swoją ofertą? Czy Pani projekt został dostrzeżony przez takie jednostki? I w jaki sposób próbuje Pani promować swój projekt?

- Również uważam, że mebelki TATTO z powodzeniem sprawdziłyby się w różnorodnych placówkach edukacyjnych, integracyjnych oraz ośrodkach szkolno-wychowawczych dla niewidomych i słabowidzących dzieci. Jest to jednak dość skomplikowany temat wymagający dodatkowych nakładów pracy i budżetu. Przede wszystkim meble, które znaleźć się mogą w takich placówkach, muszą spełniać wiele wymogów, posiadać atesty, certyfikaty itp., a to jest niestety czasochłonne i kosztowne. Zmierzamy w tym kierunku, choć jeszcze powoli, więc czas rozmów z takimi jednostkami jeszcze przed nami.

- Czy myśli Pani też o projektowaniu mebli dla innych grup użytkowników?

- Tak, w szczególności myślałam o dzieciach autystycznych, z uwagi na to, że dostrzegłam też spore zainteresowanie mebelkami TATTO osób z tego właśnie środowiska. Dlatego też myślę o stworzeniu czegoś dla dzieci z autyzmem i podobnymi zaburzeniami, trudnościami.

- Czy planuje Pani funkcjonować tylko na rynku polskim? Czy chciałaby też Pani realizować zamówienia zagraniczne?

- Jeśli tylko będzie zainteresowanie na rynku zagranicznym, to czemu nie? Dzieci niewidome i słabowidzące są wszędzie, a obecne możliwości handlowe - nieograniczone.

- Jakie jest Pani marzenie dotyczące projektowania mebli?

- Marzę, by moje projekty, moje meble wnosiły radość w życie użytkownika. By otworzyły się na niego, pobudzały wyobraźnię, cieszyły swym pięknem i długo służyły dzięki wysokiej jakości wykonania i materiałów. By były rozpoznawalne i wyjątkowe, niestandardowe. By znalazły swoich odbiorców na całym świecie!

- Życzymy powodzenia i dziękujemy za rozmowę.

<<<powrót do spisu treści

&&

Nie ten adres

Maria Tarlaga

Czytając tekst pana Tomasza Matczaka o nowoczesnych rozwiązaniach, właściwie mogłabym się pod tym tekstem podpisać, bo przecież każdy przyzna, że wiele się zmieniło. Zmiany widać w każdej dziedzinie - od gospodarstwa domowego po rozrywkę. Pamiętam wczesne lata sześćdziesiąte, gdy niewiele osób miało radio, a telewizor był tylko w wiejskiej świetlicy. Telefon też był jeden - na poczcie.

Wiele nowoczesnych rozwiązań technicznych pomaga nam niewidomym w nauce, w pracy, a nawet w rozrywce. Udźwiękowienie komputerów daje nam możliwość korzystania z nich. Mówiący telefon pozwala samodzielnie czytać wiadomości i korzystać z innych jego funkcji.

Autor słusznie zauważył, że niektórzy producenci skupiają się tylko na wyglądzie swoich urządzeń, a zapominają o osobach niepełnosprawnych. Dotyczy to wielu dziedzin życia. Te reklamy może ładnie wyglądają, ale dla niewidomych są przeszkodą. Urządzenia z dotykowymi panelami też z pewnością są wygodne, ale nie dla nas.

Autor twierdzi, że telefon z dotykowym ekranem jest dla niewidomych dostępny. Mam co do tego wątpliwości. Wiem, że wiele osób korzysta z takich aparatów, ale używają oni do pomocy poleceń głosowych albo dodatkowych urządzeń wspomagających.

Czy jednak jest to możliwe w każdej sytuacji? A przecież to ma być urządzenie mobilne, z którego korzystamy tam, gdzie jesteśmy. W domu, gdy jest cicho, można głosem wyszukać kontakt i zadzwonić, ale na dworcu, w autobusie czy na ulicy - już nie. A gdy trzeba szybko wezwać pogotowie czy straż? Ręce się trzęsą, liczy się czas, a wtedy trudno trafić na właściwą ikonkę. Zresztą, gdyby iPhone’y były całkowicie dostępne, to nikt by nie kupował dodatkowej klawiatury czy innego urządzenia wspomagającego.

Przecież jeszcze nie tak dawno niewidomi posługiwali się zwykłymi maszynami biurowymi. Radziliśmy sobie z tym, ale nie do końca. Można było w miarę szybko i samodzielnie napisać nawet kilka stron, ale sprawdzić i poprawić błędy musiał ktoś widzący.

Dopiero udźwiękowione komputery dały nam możliwość samodzielnej pracy z tekstem.

Z telefonu też przecież korzystaliśmy, nawet taki aparat z tarczą można było bez wzroku obsłużyć. Czy jednak do końca było to dostępne? Gdyby tak było, to po co mielibyśmy kupować mówiące telefony?

Leki przecież też jeszcze niedawno nie były podpisywane brajlem i jakoś sobie trzeba było radzić. I pewnie tak by było nadal, gdyby nasi związkowi działacze wraz z przedstawicielami z innych krajów nie nagłośnili tego problemu. To producenci musieli się dowiedzieć, że taki problem istnieje. I w tej chwili większość leków i niektóre suplementy diety są podpisane. I to jest właściwa droga, bo co nam przyjdzie z tego, że sobie na łamach naszej prasy ponarzekamy?

Tyle się teraz mówi o likwidacji barier, o dostępności, no to trzeba głośno mówić, co nam przeszkadza. Przepis mówi, że operator telekomunikacyjny ma klientowi zapewnić dostęp do wszystkich usług, no to się tego domagajmy.

A dlaczego to niewidomi muszą kupować iPhone’y za kilka tysięcy złotych albo szukać hybrydowego aparatu z klawiaturą? To operator powinien je mieć.

A inne urządzenia - pralki, kuchenki itd.? Trzeba nagłaśniać ten problem, ale poza naszym środowiskiem, bo my to wszystko znamy.

Niestety, nie zawsze tym, którzy tworzą wzory produktów czy stawiają te reklamowe słupki, starcza wyobraźni. Gdyby się taki urzędnik sam potknął, to pewnie by go olśniło. A tym od wzornictwa też pewnie przydałaby się taka lekcja poglądowa, jak to jest, gdy się nie widzi. Musimy o tym mówić, bo inaczej najnowsze urządzenia będą dla nas niedostępne; a przecież czasem wystarczy niewielka zmiana, dodanie klawiatury czy mowy i już jest dobrze.

Pomyślmy o tym.

<<<powrót do spisu treści

&&

Z uśmiechem przez życie

&&

To się zdarza

Teresa Dederko

O osobach niewidomych w naszym środowisku krąży sporo anegdot i kawałów, ale nie jest to czarny humor.

Wiele z nich to historie z życia wzięte, autentyczne, może trochę ubarwione na potrzeby słuchaczy.

Podobno najtrudniej śmiać się z siebie, jednak my to potrafimy.

Nie lubię chamskich, prymitywnych dowcipów, ale takie z błyskotliwą puentą, wywołujące szczery uśmiech - i owszem.

***

Było to dawno temu, gdy z koleżankami i wychowawczynią wracałyśmy w sobotni wieczór autobusem do internatu.

Zajęłyśmy miejsca na samym tyle, a koło nas kilku panów coś bełkotało, podśpiewywało, jak to bywa przy sobocie po robocie. Nagle jeden z nich, widać bardziej zmęczony, usiadł na podłodze, opierając głowę o kolana mojej niewidomej koleżanki. Ona wyciągnęła rękę i zaczęła głaskać pijaka po włosach. Przerażona wychowawczyni powiedziała z naganą w głosie: Aniu, dlaczego głaszczesz pana po głowie? Ania na to: a ja myślałam, że to jest pudelek.

Od tej pory wszystkich pijaków nazywałyśmy pudelkami.

***

Kiedyś, wraz z również niewidomą koleżanką, wybrałyśmy się do spółdzielni Nowa Praca Niewidomych, aby oddać wykonane przez nas starannie sweterki. W ten właśnie sposób dorabiałyśmy do studenckich stypendiów.

Po drodze mijałyśmy piekarnię, z której wydobywał się apetyczny zapach.

Gdy dochodziłyśmy do jej drzwi, minął nas ktoś, ocierając się wełnianym płaszczem o moją rękę, w której trzymałam białą laskę.

Weszłyśmy do piekarni i zaraz za drzwiami dotknęłam grubego materiału. Aha, pomyślałam, to ten klient w płaszczu.

Czekałyśmy cierpliwie, ale w końcu zaczęłyśmy komentować i pytać głośno, czemu ta kolejka się nie przesuwa.

W końcu energicznie dotknęłam rzekomego płaszcza przed sobą i cóż - okazało się, że stoimy za ciężką kotarą chroniącą wnętrze przed zimnem.

Gdy ją odsłoniłyśmy, znalazłyśmy się w pustym sklepie.

Szybko zrobiłyśmy zakupy i ze śmiechem wyszłyśmy na ulicę, zastanawiając się, co sobie myślała ekspedientka, słysząc nasze komentarze zza zasłony.

***

Wieczorem trzy wychowanki internatu dla dzieci niewidomych wyszły na dwór, żeby wytrzepać sukna, którymi froterowało się podłogi.

Jedna z nich, trochę widząca, zawołała: o, widzę brzozę, o nią będzie wygodnie trzepać. Nagle drzewo przemówiło ludzkim głosem: nie jestem brzozą, jestem człowiekiem tylko ubranym w biały habit.

<<<powrót do spisu treści

&&

Z historii Niewidomych

&&

Białe laski i grzebienie

(Z wędrówek po Warszawie.)

Z. Zaleska

Na Brackiej za Al. Jerozolimską stoi przekupień uliczny. Lewą ręką trzyma przy piersi wachlarz grzebieni, na prawej ma zawieszoną białą laskę, a dłonią przebiera po grzebieniach, jakby licząc je. Głowę ma nieco pochyloną wprzód, jakby nasłuchiwał, a ramiona są przygarbione.

Przed placykiem, łączącym Zgoda, Szpitalną i Bracką stoi drugi - kubek w kubek podobna sylwetka. Na Chmielnej w pobliżu L. O. P. P. - trzeci.

- Poczemu ten duży grzebień?

Prawa ręka pewnym ruchem podnosi się do dużego grzebienia i wyjmuje go z pośród innych.

- Dwa złote, ale mam tańsze, a te są po 1,5 złotego. Ale ja pani głos znam.

Z pod zapadłych powiek widać pasek obumarłych oczu. Na twarzy wyryte skupienie. Odnosi się wrażenie, że ten niewidomy chce widzieć słuchem, myślą...

- Dawno pan handluje?

- Trzeci miesiąc.

- Jakże idzie?

- Są dnie, że nic nie zarabiam, nikt nie zapyta; są inne, że 3-4 sprzedam. W najlepszym wypadku zarobię złoty i pięćdziesiąt groszy. Pani dziś trzecia, co kupuje.

Słynni warszawscy gapie są już zaciekawieni naszą rozmową. Przerywam i udaję, że odchodzę. Ci, co przystanęli obok, ruszają pierwsi. Zamiast nich zbliża się jakaś para i staje tuż przy sprzedawcy. Młoda, niska, szczupła pani przygląda mi się ostrym, podejrzliwym wzrokiem. Podnoszę wzrok na jej towarzysza: na ręku wisi mu biała laska, zamknięte są powieki, młoda, blada twarz charakterystycznym ruchem naprzód podana, ale barki wyprostowane: inwalida wojenny - jak dowiaduję się później.

- Mówić nie można, bo zaraz gapie stoją - zauważam, by nawiązać przerwaną rozmowę.

- Najgorzej, że zaraz policjant goni - odpowiada grzebieniarz.

- Jakto? To i niewidomym nie wolno handlować bez patentu poszczególnego? Myślałam, że wy macie ten przywilej wyrobiony. Tylu was chodzi z temi grzebieniami, a przecież policjanta nie widzicie, to wpadanie łatwe.

- To też ja więcej mam przykrości, niż handlu - mówi grzebieniarz, a inwalida dodaje: - Teraz to mnie żona pilnuje, bo ja też handluję, ale przedtem to mnie nieraz do komisarjatu brali. Raz im powiedziałem: - To co ja mam robić? Powiesić się? - A oni:

- My mamy rozkaz. Nie wolno i koniec.

- Z Targówka, z Tykocińskiej ich codzień prowadzę - mówi żona, - bo my razem mieszkamy. To przecież daleko, piechotą chodzimy, bo na tramwaj... skąd? Jakże tu patent wykupić. Za co? Jeżeli my za jedną izbę płacimy 20 zł. miesięcznie, a jeść przecież też trzeba.

- Kiedyż najlepszy handel?

- Latem źle. Najlepiej to przed świętami i na wiosnę. W zimie to wcale nie wychodzimy, za zimno stać, ciepłego ubrania niema.

- Instytut skończyłem, - mówi pierwszy. - Potem - kurs masażu i nie mogłem dostać roboty. Wziąłem się też za handel, jak inni.

- O! Hela idzie z Jankiem i Heniem! - przerywa żona inwalidy.

Drugą stroną ulicy idzie trójka niewidomych, prowadzą się pod ręce, białe laski wychylone nieco naprzód na znak dla przechodniów.

- Tamci też grzebieniami handlują?

- Tak. W Warszawie jeszcze najłatwiej żyć - mówi inwalida. - Na prowincji to pozwoliliby z głodu zemrzeć.

- Ja z żoną piechotą z Makowa przyszedłem - wtrąca pierwszy grzebieniarz. - Ten handel nas przy życiu trzyma. A tam... nikt nie pomoże, nikt.

- Pan z czego zaniewidział? - pytam.

- Jęczmień zaniedbałem, kiedym miał 16 lat, zabrudziła się powieka, zatarłem i wrzód mi się zrobił. Byłem wtedy gońcem w jednem biurze. To już kiedy było bardzo źle, wysłali mnie do Warszawy do ś. p. dra Walentego Kamockiego. Powiada doktór: oczy stracone. Zapóźno. - Posłali mnie jeszcze do prof. Majewskiego do Krakowa. Też już nic nie mógł pomóc. Przepadło.

- Trzeba iść. Późno i daleko - mówi opiekunka.

Ujmują się pod ręce i ruszają szybkim krokiem z Chmielnej na Tykocińską, jak codnia. Chcą pracować, nie chcą być ciężarem społeczeństwa, chcą zrównać się ze zdrowymi - jak ich tego w Instytucie uczono i w Związku.

Kryzys. Jakże trudno ociemniałemu zdobyć dla siebie miejsce na świecie, gdy zdrowi, normalni ludzie bez pracy chodzą. Gdybyż tym niewidomym choć pozwolono handlować spokojnie. Czy władze miejskie nie mogą chociaż dla nich zrobić wyjątku, kiedy niema dość warsztatów i schronisk opieki społecznej dla kalek?

Źródło: Kurjer Warszawski, wydanie wieczorne, R. 114, 1934, no 189, http://ebuw.uw.edu.pl/dlibra//docmetadata?id=212988

<<<powrót do spisu treści

&&

Listy od Czytelników

Tracę wzrok i co dalej?

Na co dzień nie myślę o tym, co przede mną, jeśli chodzi o mój wzrok. Przytłacza mnie to jedynie, gdy muszę jechać do lekarza. W inne tak zwane normalne dni oddaję się wirowi pracy. Nie mam dalej diagnozy, a ta sama historia zaczyna się w dotychczas zdrowym oku. Nikt póki co nie chce podjąć decyzji, co ze mną dalej robić i w dalszym ciągu nie ma diagnozy. Badanie WPW mam w granicach normy; jedynie na badaniu pola widzenia, badaniu barw i na OCT wychodzą ubytki. Martwi mnie to, bo nie mieszkam w miejscu łatwo dla mnie dostępnym. Do naszego domu prowadzi ścieżka i droga z kostek. Obok jest stroma skarpa w dół, a potem mostek - oczywiście bez poręczy.

W domu poruszam się pewnie, nawet bez okularów, wiem, co i gdzie mam. Czasami coś rozleję, ale widzę i cieszy mnie to. Nawet jeżdżę samochodem, choć moja okulistka powiedziała, że powoli powinnam już przestawać prowadzić auto, bo ubytek wzroku jest zbyt duży. Czasami mam problem z zobaczeniem plam na ubraniach w normalnym domowym świetle albo trudności z umalowaniem się czy ze zwykłymi innymi kosmetycznymi czynnościami, ale powolutku to robię. Wstaję dużo wcześniej przed pracą, by ubrać się i przygotować tak jak inni. I robię to jak inni - tylko nieco wolniej. Są dni, kiedy sobie popłaczę, a są takie, że pcham się do przodu.

Moje dzieci to moje szczęście i cieszę się, że je mogę widzieć.

Mój mąż już częściej pamięta o tym, by podawać mi rękę, zwłaszcza w nowym, słabo oświetlonym miejscu, np. abym nie przewróciła się, przechodząc przez próg czy wchodząc na schody. Ostatnio słońce świeciło intensywnie, więc nie zauważyłam dość wysokiego krawężnika i spektakularnie na tzw. śledzia zanurkowałam przed siebie - ku uciesze przechodniów. Niestety chodniki i stopnie nie są oznaczane kontrastowo dla osób słabowidzących.

Ludzie mają różne problemy, uszczerbki zdrowotne, a jednak realizują się, cieszą się życiem, czerpią z tej cząstki życia, z której tylko się da, a mimo to często żyją pełniej i szczęśliwiej niż ludzie zdrowi. I tę umiejętność chcę zdobyć, ale to tak szybko nie nastąpi.

Obecnie czekam na kolejne badanie w Katowicach i na kolejną wizytę w klinice w Krakowie. I szczerze przyznam, że gdy nie muszę jechać na żadne badania lub do lekarza, czuję się o wiele lepiej. Nawet mi moje braki wtedy nie przeszkadzają. Dopiero, gdy mam iść do lekarza, to już dzień wcześniej zaczynam się zmierzać z problemem.

Do Sześciopunktu wracam co jakiś czas. Interesują mnie porady takie na co dzień oraz jak sobie radzić, jak się nie poddawać.

Agata

<<<powrót do spisu treści