Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 4/61/2021 kwiecień Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Patrycja Rokicka Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach Sześciopunktu są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Wiosenny, kwietniowy numer Sześciopunktu gości w Państwa domach, a w nim wiele ciekawych tematów, z którymi warto się zapoznać. W rubryce prawnej przedstawiamy w skrócie zmiany w systemie orzekania, zaproponowane przez ministra Pawła Wdówika. W dziale poświeconym gospodarstwu domowemu, dwie sympatyczne i doświadczone gospodynie rozpoczynają pisanie praktycznego poradnika dla osób, które napotykają na trudności w prowadzeniu domu. Z pewnością wszyscy z zainteresowaniem czytają artykuły przygotowywane przez naszego redakcyjnego psychologa. Z najnowszego artykułu dowiemy się, jakie znaczenie w życiu zarówno dzieci jak i dorosłych ma stosowanie kar oraz nagród. W dziale Rehabilitacja kulturalnie autorka zaprasza do podróżowania poprzez znane dzieła literackie – oczywiście w cieple domowego ogniska. Z prawdziwą przyjemnością zapraszamy Czytelników do Galerii literackiej, w której publikujemy fragment książki znanego pisarza, laureata wielu nagród. W dziale Nasze sprawy w obszernym wywiadzie przybliżamy bogatą osobowość i liczne dokonania pani Hanny Pasterny. Zapraszamy do kontaktu z redakcją miesięcznika Sześciopunkt i dzielenia się opiniami dotyczącymi poruszanych w nim tematów. Prosimy o przysyłanie wspomnień o nauczycielach i wychowawcach uczących w szkołach dla niewidomych. Życzymy ciekawej lektury. Zespół redakcyjny && Zielono mam w głowie Kazimierz Wierzyński Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną na klombach mych myśli sadzone za młodu Pod słońcem co dało mi duszę błękitną i które mi świeci bez trosk i zachodu. Rozdaję wokoło mój uśmiech, bukiety rozdaję wokoło i jestem radosną wichurą zachwytu i szczęścia poety co zamiast człowiekiem powinien być wiosną! && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko && Nowości sprzętowe i systemowe od firmy Apple Barbara Malicka Firma Apple przyzwyczaiła nas do tego, że największe nowości w swoich urządzeniach oraz oprogramowaniu prezentuje jesienią każdego roku. Zawsze konferencja marki z logiem nadgryzionego jabłka odbywała się we wrześniu, gdzie przede wszystkim były pokazywane nowe modele iPhone’a oraz najnowsze wersje systemów operacyjnych. Jednak ubiegłoroczna pandemia, jak i w innych przypadkach, tak i tu zmieniła sposób prezentacji tej firmy, dzieląc ją na trzy etapy. W poniższym artykule opowiem, jakie nowości otrzymaliśmy w końcówce poprzedniego roku, jakie nowe funkcje i parametry posiadają pokazane urządzenia oraz jakie opcje dostępności zostały wprowadzone w najnowszym oprogramowaniu tej firmy. We wrześniu Apple zorganizowało pierwszą jesienną konferencję online, na której zostały zaprezentowane ciekawe produkty. Po pierwsze, do oferty dołączyły nowe tablety iPad 8 generacji oraz model Air 4. Jak to bywa w przypadku aktualizacji oferty tabletów z logiem nadgryzionego jabłka, zostały one wyposażone w lepsze parametry względem swoich poprzedników, co pozwala im na szybszą i bardziej wydajną pracę. Następnym prezentowanym urządzeniem był Apple Watch Series 6, który zyskał kilka zupełnie nowych funkcji. Po pierwsze, do opcji śledzących stan naszego zdrowia dołączył pomiar tlenu we krwi. Dodatkowo najnowszy smartwatch firmy z Cupertino potrafi pokazać nam, na jakiej wysokości aktualnie się znajdujemy, wykrywać hałasy otoczenia i pokazywać, ile decybeli mają otaczające nas dźwięki. Najnowsza aktualizacja zegarków Apple dodała funkcję śledzenia snu – i co najważniejsze dla osób niewidomych – możliwość używania pokrętła w taki sam sposób, jak na iPhone’ie z uruchomionym VoiceOver’em. Niespodziewanie na wrześniowym spotkaniu Apple pokazało jeszcze jeden inteligentny zegarek o nazwie Apple Watch SE. Posiada on te same funkcje co inne zegarki tego producenta, poza opcjami zdrowotnymi, które tu wykonują nam EKG czy oznaczają zawartość tlenu we krwi. Poza tym, jak co roku, został zaprezentowany najnowszy system na smartfony tej firmy o nazwie iOS 14. Otrzymaliśmy wraz z nim dużo nowości, takich jak: biblioteka aplikacji, gdzie możemy przeglądać i usuwać wszystkie nasze programy, możliwość dodawania widżetów na ekran główny czy zmienioną systemową aplikację Wiadomości, gdzie możemy na górze listy SMS dodać osoby, z którymi najczęściej konwersujemy tą metodą, co ułatwi nam ich odnalezienie. Poza tym wprowadzono również dosyć istotne zmiany w ułatwieniach dostępności. Osoby korzystające z programu udźwiękawiającego VoiceOver mają teraz możliwość rozpoznawania tekstu na zdjęciach, co na razie zbyt dobrze nie działa w języku polskim, ale na pewno z czasem ta funkcja zostanie rozszerzona i poprawiona. Dodatkowo przy włączonej kamerze mowa oznajmia nam podstawowe przedmioty, takie jak stół, biurko czy regał, które aktualnie są widoczne na ekranie. Opcja rozpoznawania obiektów na obrazach zaczęła działać w nowej wersji systemu o wiele lepiej niż wcześniej, a ponadto może teraz wykrywać niedostępne ikony w aplikacjach, co pozwala chociaż częściowo obsłużyć niedostępne wcześniej programy na systemie iOS 14. Kolejną nową opcją dostępności jest gest podwójnego lub potrójnego stuknięcia w tylną część smartfona, do której możemy przypisać różne funkcje, takie jak: otworzenie Centrum Sterowania czy przyciszenie dźwięku, a także stworzonego wcześniej skrótu. Dla osób niesłyszących pojawiła się opcja rozpoznawania dźwięków, co pozwala na powiadomienie użytkownika, gdy np. iPhone usłyszy cieknącą wodę, płacz dziecka czy dzwonek do drzwi. Na październikowej konferencji firma z logiem nadgryzionego jabłka pokazała nam kolejne nowe produkty. Przede wszystkim zostały zaprezentowane modele iPhone’a, noszące nazwy: 12 Mini, 12, 12 Pro oraz 12 Pro Max. Dla osób z dysfunkcją wzroku na pewno interesujący będzie model 12 Mini, który posiada wyświetlacz 5.4 cala i wielkością przypomina dawne modele 6, 7 oraz 8. Każdy telefon otrzymał najnowszy procesor A14, który przyśpiesza jego działanie oraz ekrany typu OLED, które przy włączonej kurtynie ekranu w VoiceOver pokazują całkowicie czarny ekran, a nie podświetlony, jak to było we wcześniejszych wersjach smartfona tego producenta. Dodatkowo modele 12 Pro oraz 12 Pro Max otrzymały tzw. Lidar, zaszyty w aparacie, który wprowadził nam możliwość wykrywania osób widzianych na kamerze i określania, w jakiej odległości od nas one się znajdują; jest to możliwe dzięki określonym dźwiękom oraz haptycznym wibracjom. Poza nowymi smartfonami został również pokazany głośnik HomePod Mini, który swoim wyglądem przypomina małą kulkę. Posiada on układ U1, dzięki czemu może szybko przejmować zadania wykonywane przez iPhone’a oraz umożliwia lokalizowanie urządzeń posiadających ten moduł, jak np. Apple Watch 6. Niestety żadnego z modeli HomePod nie można na razie kupić oficjalnie w Polsce. Poza wymienionymi tu produktami, firma Apple zaprezentowała również swoją nową ładowarkę MagSafe, służącą do indukcyjnego ładowania smartfonów. Dzięki umieszczonemu w niej magnesowi pozwala ona najnowszym wersjom iPhone’a na samodopasowanie się do powierzchni ładowania i mocnego trzymania, gdy chcemy np. wykonać coś na telefonie, kiedy jest zasilany z prądu. Podczas ostatniej w 2020 roku konferencji, która odbyła się w listopadzie, zostały zaprezentowane najnowsze komputery oraz laptopy z systemem operacyjnym MacOS. Do sprzedaży trafiły urządzenia MacMini oraz MacBook Air i MacBook Pro. Wszystkie powyższe modele zostały wyposażone w innowacyjny procesor M1, który został wyprodukowany przez samą firmę Apple i zastąpił swojego poprzednika Intela. Jest to wielka zmiana, która daje nowe możliwości w użytkowaniu tych sprzętów. Po pierwsze, jak wynika z testów opublikowanych w Internecie, działają one o wiele szybciej od swoich poprzedników posiadających te same albo nawet lepsze parametry. Po drugie, nareszcie doczekaliśmy się możliwości instalowania aplikacji znajdujących się w AppStore na systemie iOS. Lista takich programów zwiększa się codziennie, ponieważ każdy deweloper musi wyrazić swoją zgodę, aby jego aplikacja była dostępna też na systemie MacOS, ale z biegiem czasu na pewno podniesie to ilość programów, które można zainstalować na komputerach z logiem nadgryzionego jabłka. Podsumowując ten artykuł muszę powiedzieć, że liczba nowych sprzętów oraz zmian w systemach operacyjnych od Apple przyniosła dużo nowych możliwości użytkownikom końcowym. Jak zwykle nie zapomniano o nowych funkcjach dostępności, mimo że część nie działa jeszcze dobrze w naszym kraju. Dodatkowo Apple jeszcze w grudniu ubiegłego roku, nie organizując już żadnej konferencji, dołączyło do swojej oferty podwójną ładowarkę MagSafe Duo, pozwalającą ładować jednocześnie smartwatcha i smartfona oraz słuchawki nauszne z funkcją redukcji szumów otoczenia AirPods Max w niebotycznej cenie 2799 zł. Tak jak w poprzednich latach, również w 2020 roku Apple zaskoczyło swoich użytkowników zupełnie nowymi produktami i rozwiązaniami technologicznymi, dzięki czemu każdy na pewno znajdzie coś interesującego dla siebie. && Co w prawie piszczy && Nowe informacje o reformie systemu orzekania. Minister Wdówik wystąpił w Senacie Beata Dązbłaż Dwa stopnie niepełnosprawności oparte o cztery kluczowe filary oceny, orzekanie stopnia niepełnosprawności od dzieciństwa oraz powstanie Krajowego Centrum Orzeczniczego z oddziałami terenowymi – to niektóre z założeń nowego systemu orzeczniczego, nad którymi pracuje obecnie Rząd. O głównych założeniach nowego systemu mówił podczas posiedzenia senackiej Komisji Rodziny, Polityki Senioralnej i Społecznej 10 lutego 2021 r. Paweł Wdówik, Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych. Ku niezależnemu życiu – Cel jest taki, żeby orzeczenie było możliwie najbardziej precyzyjne, czyli mówiące nam dużo o zakresie wsparcia, jakiego osoba z niepełnosprawnością potrzebuje w celu wyrównywania jej szans w funkcjonowaniu społecznym, zawodowym, rodzinnym – w niezależnym życiu – mówił minister Paweł Wdówik. Podkreślił, że celowo używa określeń z innej bajki, jak niezależne życie, którymi dotychczas nie posługiwało się polskie prawodawstwo postrzegające niepełnosprawność w kategoriach deficytu i konieczności przywracania człowiekowi sprawności. Nowe rozwiązania mają traktować niepełnosprawność jako stan, który, odpowiednio skompensowany, daje szansę na niezależne życie, na pełny udział w życiu społecznym i pozwala osobom z niepełnosprawnością funkcjonować, m.in. bardziej jako płatnicy podatków niż biorcy świadczeń. To wpisuje się w szerszy kontekst, jakim jest program Dostępność Plus, gdzie traktuje się osoby z niepełnosprawnością jak obywateli, którzy chcą żyć tak jak wszyscy, a nie jak kogoś, nad kim należy się pochylić i udzielić niezbędnej pomocy. Podejście konwencyjne – Kolejnym krokiem jest Strategia na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością 2020–2030, nad którą intensywnie pracowaliśmy. Jest przygotowana do przyjęcia przez Radę Ministrów. To kompleksowy dokument, pokazujący zupełnie nowe podejście, i orzecznictwo w tę strategię się wpisuje. Kierunkiem zasadniczym jest Konwencja o Prawach Osób Niepełnosprawnych – mówił Paweł Wdówik. – Chcemy, żeby orzecznictwo tak właśnie postrzegało osobę: jako funkcjonującą w możliwie szerokim spektrum społecznym – dodał. – Dlatego będziemy w orzecznictwie stosować podstawowy mechanizm orzekania o niepełnosprawności, w sensie jej stopnia, jako główny miernik, ale do tego będziemy mieć cztery dodatkowe wymiary orzekania: o zdolności do pracy, zdolności do samodzielnego życia, potrzebach edukacyjnych i wymiarze funkcjonowania społecznego i rodzinnego. Zniknie także dotychczasowa zasada, że do 16. roku życia nie orzeka się stopnia niepełnosprawności. W nowym systemie planuje się orzekanie stopnia od samego początku. Nowa, niezależna struktura Powołane zostanie Krajowe Centrum Orzecznicze, podległe Ministrowi ds. zabezpieczeń społecznych oraz jego terenowe oddziały. Będzie możliwość orzekania się w miejscu zamieszkania. Jak podkreślił Pełnomocnik, niezależność tej struktury miałaby gwarantować obiektywizm oceny. Prawa nabyte Minister Wdówik podkreślił, że chce rozwiać wszelkie niepokoje i obawy dotyczące praw nabytych. – Nic nikomu nie zostanie zabrane. Jeśli ktoś ma orzeczenie na stałe i z niego wynikają konkretne rozwiązania, to dalej ta osoba będzie je posiadać. Chyba, że sama uzna, że chce się orzec z jakiegoś powodu w nowym systemie. Nie ukrywam, że nowe narzędzia wsparcia chcemy wiązać już z nowym systemem – mówił Pełnomocnik. – Prawa nabyte są i będą, i nic nie będziemy nikomu zabierać – podkreślił. Zaznaczył też, że celem nowego systemu jest podkreślenie podmiotowości osób z niepełnosprawnością, aby pomoc była skierowana bezpośrednio do nich, a nie ich opiekunów. – To jest oczywiste, że są sytuacje, gdzie obecność opiekuna jest stale konieczna i nie jest tak, że chcemy coś zabrać opiekunom – zaznaczył jednak. Co z poradniami? Podczas dyskusji senatorowie pytali ministra przede wszystkim o to, kiedy będą mogli zapoznać się z projektem dotyczącym nowego systemu orzekania oraz o rolę poradni psychologiczno-pedagogicznych w nowym porządku. – Strach, który teraz pojawił się w poradniach, jest winą rządu. Nikt nie wie, jak ma działać system. MEiN wysłał poradniom do konsultacji projekt dotyczący edukacji włączającej, a przecież to musi być spójne. W ten sposób wzbudzacie państwo naturalny niepokój – mówiła senator Krystyna Szumilas. – Rola poradni nadal będzie bardzo duża, bo samo orzeczenie o niepełnosprawności będzie zawierać tylko zasadnicze elementy, wskazujące na potrzebę wsparcia – tłumaczył minister. – Poradnie nie będą wyłączone z tego procesu, nadal będą robić to, co teraz. Centrum Orzekania, powiedzmy na moim przykładzie, powie: niezdolność do czytania i pisania, a poradnia wskaże narzędzia wsparcia. Od kiedy nowe przepisy? Senator Jan Filip Libicki pytał o czas wdrożenia zmiany. – Chciałbym, aby do końca tego roku ustawa została uchwalona. Zakładamy dwa lata okresu przejściowego. W tym okresie będą obowiązywały dotychczasowe przepisy. Zatem 2024 rok to czas, kiedy mogłoby zacząć obowiązywać nowe orzecznictwo – powiedział minister Wdówik. Zaznaczył jednak, że są to terminy z założeniem dużego marginesu ze względu na brak wiedzy, z jakimi poprawkami ustawę przyjmą Sejm i Senat. – Mogę w tej chwili powiedzieć, że wystąpię do Premiera o możliwość upublicznienia większej części projektu, ale, jak Państwo zauważyliście wcześniej, konsultacje w momencie, gdy toczą się prace, mogłyby sprawić, że nie ruszylibyśmy ani na krok – zaznaczył. Prace ministerialnego zespołu nad reformą orzecznictwa zakończyły się w styczniu 2021 r. Projekt trafi do Premiera – Obecnie przystępujemy do badań, które mają wystandaryzować narzędzia używane do przeprowadzenia oceny funkcjonalnej osób orzekanych w taki sposób, żeby wartości punktowe, wynikające z klasyfikacji ICF były dopasowane do warunków w Polsce – powiedział Paweł Wdówik. Potem projekt wraz z powyższą analizą zostanie przedstawiony Premierowi, a potem nastąpią konsultacje publiczne. Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ && Zdrowie bardzo ważna rzecz && Ogrzewane pomieszczenia a sucha skóra Anna Dąbrowska Każdego roku po kilku miesiącach spędzonych w ogrzewanych pomieszczeniach skóra staje się sucha. Szczególnie jest to widoczne na bocznych partiach twarzy (policzki) oraz na całych plecach. Często podczas snu odczuwa się swędzenie, zwłaszcza na plecach. Skóra wydaje się być cieńsza, miejscami przypomina pergamin. Próbowałam różnych kosmetyków, także aptecznych, jednak najlepszy efekt przyniósł mojej skórze olej kokosowy. Tłuszcz ten otrzymywany jest poprzez tłoczenie i rozgrzewanie kory – twardego miąższu orzechów palmy kokosowej. Spotykany jest jako rafinat, odkwaszony i wybielony. Zawiera kwas laurynowy. Słój z olejem stoi u mnie w łazience i po wzięciu prysznica na lekko rozgrzane ciało nakładam niewielką ilość twardawego oleju, który pod wpływem ciepłoty ciała natychmiast się rozpuszcza i wchłania. Jest przyjemny w dotyku, bezzapachowy. Daje szybki efekt już po kilku użyciach. Najlepiej po natłuszczeniu ciała założyć bawełniany szlafrok lub owinąć się ręcznikiem, by nadmiar oleju wsiąkł w niego. Olej kokosowy jest tani i bardzo wydajny. Ja kupiłam słój 500 ml za ok. 10 zł. Polecam także domowy, bardzo prosty peeling na bazie oleju kokosowego. Składniki: 5 łyżek oleju kokosowego, 0,5 szklanki cukru, łyżka soku z cytryny, łyżka miodu. Składniki dokładnie mieszamy na gładką masę, dla wzmocnienia zapachu można dodać olejek eteryczny, np. cytrynowy. Peeling stosujemy po kąpieli i trzymamy w lodówce, trwałość ok. 2 tygodni. Olej kokosowy intensywnie nawilża, natłuszcza i regeneruje skórę. Cytryna natomiast tonizuje i delikatnie poprawia koloryt skóry. Warto nieco dłużej wmasowywać w dłonie. Polecam gorąco ten tani, a jakże skuteczny naturalny kosmetyk! && Gospodarstwo domowe po niewidomemu && Z gospodynią na różne tematy (cz. 1). Zamiatanie, odkurzanie i mycie podłóg Joanna Kapias Dla wielu osób niewidomych lub ociemniałych bardzo ważna jest samodzielność. Nauka wykonywania czynności dnia codziennego obejmuje nie tylko działania związane z higieną osobistą, samodzielnym ubieraniem się, spożywaniem i przygotowywaniem posiłków, ale również dbanie o porządek, sprzątanie, pranie i prasowanie. Większość osób niewidomych od urodzenia uczy się tego w trakcie edukacji (szkoły specjalne, internaty). W gorszej sytuacji są osoby, które wzrok utraciły w dorosłości. Co prawda niektóre koła PZN, fundacje i stowarzyszenia organizują kursy nauki czynności dnia codziennego, jednak są to często działania okazjonalne/projektowe i nie każda osoba ociemniała ukończyła taki kurs. Z myślą o nich, a także o tych, którzy chcą doskonalić swoje już posiadane umiejętności, podjęłyśmy się, wspólnie z ociemniałą Małgorzatą Kapias, stworzenia cyklu krótkich poradników. Dziś o zamiataniu, odkurzaniu i myciu podłóg. Są to wskazówki wypracowane samodzielnie przez wiele lat i oczywiście nie należy ich traktować jako jedyną, słuszną metodę. Często osoby niewidome wypracowują własne sposoby radzenia sobie z różnymi czynnościami. Małgorzata Kapias: „Zanim zacznę właściwe zamiatanie, np. w kuchni, małą miotełką wymiatam kurz spod mebli i z różnych zakamarków. Później biorę dużą szczotkę, zaczynam od najdalszego miejsca w pomieszczeniu i kieruję się w stronę drzwi. Zamiatam, wykonując długie ruchy ku sobie, miejsce koło miejsca. Muszę pamiętać, gdzie dokładnie znajduje się punkt, do którego zmiatam wszystkie śmieci. Wymaga to ode mnie koncentracji oraz koordynacji ruchów. Gdy śmieci są już zgromadzone w jednym miejscu, ponieważ byłoby mi trudno korzystać z miotełki i śmietniczki, bo zajmują one obie ręce, do zebrania śmieci wykorzystuję bezprzewodowy mały odkurzacz. Jest to niewielkie, lekkie, wygodne urządzenie, które się ładuje w specjalnej bazie. Służy mi ono również do szybkiego posprzątania, np. rozsypanego cukru czy wygodnego odkurzenia schodów. Podobnie wygląda moja procedura sprzątania dużym odkurzaczem. Wykonuję ruchy od siebie i do siebie, miejsce koło miejsca, wcześniej wymiatając kurz z zakamarków. Jest to czasochłonne, ponieważ, chcąc zrobić to dokładnie, zdarza mi się kilkakrotnie odkurzyć jedno miejsce. W domu mamy psa, który, jak to pies, gubi sierść. W związku z tym dom wymaga częstego odkurzania. Dlatego dodatkowo korzystam też z robota sprzątającego, czyli odkurzacza samojezdnego z opcją mopowania. Niestety nie odkurza on dokładnie i nie wszędzie wjedzie. Rozwiązałam to w następujący sposób: odkurzacz samojezdny codziennie o stałej porze jeździ po domu i odkurza najbardziej newralgiczne miejsca – kuchnię, salon, ciągi komunikacyjne, a raz w tygodniu odkurzam cały dom samodzielnie, używając dużego odkurzacza. Z myciem podłóg jest troszkę trudniej. Wiem, że ludzie różne mają metody. Ja wspomagam się mopem, wykonując takie same ruchy, jak przy zamiataniu (od siebie i do siebie); jednak jeśli chcę umyć podłogi naprawdę dokładnie, robię to inaczej. Myję wówczas tradycyjnie: na kolanach, wykorzystując zwykłą ścierkę i wodę z płynem do mycia podłóg. Ścierką wykonuję ruchy do siebie, przy okazji zgarniając to, co pominęłam, zamiatając. Ręka i dotyk są najlepszym testerem czystości – stąd wiem, że mycie mopem dla mnie nie jest wystarczające. Pomaga mi również podzielenie sobie (w głowie) pomieszczenia na kilka części, np. swoją kuchnię podzieliłam na cztery strefy wyznaczone przez układ drzwi i mebli”. Mamy nadzieję, że te drobne wskazówki okażą się Państwu przydatne. Zachęcamy do przesyłania opisów swoich rozwiązań dbania o dom po niewidomemu oraz pytań i tematów, które chcieliby Państwo, byśmy poruszyły na łamach Sześciopunktu. Nasz adres: joanna.kapias@onet.pl. && Kuchnia po naszemu && Pieczywo na zakwasie i drożdżach Radosław Nowicki Jednym z podstawowych produktów spożywczych jest pieczywo. W piekarniach, sklepach i marketach mamy do wyboru mnóstwo chlebów i bułek. Rzadko się jednak zdarza, aby pieczywo sprzedawane na masową skalę, było dobrej jakości. Zazwyczaj producenci stawiają na ilość, wpompowując do masy mnóstwo ulepszaczy, spulchniaczy i konserwantów. Dzięki temu pieczywo jest dłużej świeże, wygląda ładniej oraz jest bardziej wyrośnięte. Co więcej, nawet w piekarniach spotkałem się już z oszukiwaniem klientów; chleb był sprzedawany jako orkiszowy, a w istocie nie miał w sobie ani grama mąki orkiszowej, a jedynie trochę ziaren orkiszu w środku. Za dobrej jakości bochenek chleba trzeba obecnie zapłacić około 10 zł, a za zdrową bułkę nawet powyżej 1,50 zł. Niestety, nie każdy ma na co dzień dostęp do takiego pieczywa. Zamiast więc kupować gliniaste bułki albo chleb, który smakuje jak wata, lepiej zainteresować się samodzielnym wypiekiem pieczywa. Wbrew pozorom nie jest to ani trudne, ani kosztowne, co najwyżej czasochłonne. Nie potrzeba nawet kupować drogich maszyn do wypieku chleba. Owszem, mogą one ułatwić zadanie, ale nie są niezbędne. Swoją przygodę z pieczeniem pieczywa można zacząć od chleba lub bułek na drożdżach. One bardzo ułatwiają wyrastanie ciasta, więc nie ma obaw, że coś się nie uda. Na początku można stosować niskie typy mąk, np. pszenną typu 550 lub żytnią typu 720, a dopiero z czasem sięgać po zdrowsze typy mąk i różne dodatki. Zrobienie najprostszego chleba na drożdżach trzeba zacząć od wykonania zaczynu, czyli rozkruszenia około jednej czwartej standardowej kostki drożdży w misce, posypania ich czubatą łyżeczką cukru i zalania około 400 ml ciepłej, przegotowanej ale nie gorącej wody. Do tego należy dodać łyżkę mąki, zamieszać, przykryć ściereczką i odczekać około 15 minut, aby drożdże zaczęły pracować. Jeśli rozczyn zwiększy objętość i będzie słychać charakterystyczne bąbelki, można przystąpić do kolejnego etapu. W nim do zaczynu dodaje się czubatą łyżeczkę soli, dwie-trzy łyżki oliwy oraz około 500 gramów mąki (na początek najlepiej pszennej, typ od 450 do 650). Na tym etapie można dodać również ulubione dodatki, ale nawet bez nich chleb będzie smaczny. Po wymieszaniu masa powinna mieć konsystencję bardzo gęstej śmietany. Taką masę należy przykryć ściereczką i odstawić przynajmniej na godzinę do wyrośnięcia. Następnie ciasto należy przełożyć do keksówki posmarowanej masłem lub smalcem, wyłożonej papierem do pieczenia i odstawić ponownie do wyrośnięcia. Jak chleb dojdzie do krawędzi blaszki, to można wstawić go do rozgrzanego piekarnika. Piec około godziny w temperaturze 180 stopni C, z włączoną funkcją grzanie góra-dół. Po wyciągnięciu z piekarnika wyjąć z blaszki i pozostawić na kratce (ruszt) do ostygnięcia, aby chleb nie zrobił się mokry. Zdecydowanie lepszy jest chleb na zakwasie. Do jego przygotowania potrzeba nieco więcej czasu i cierpliwości. Najpierw należy zrobić zakwas. W tym celu do dużego, wyparzonego słoja należy przez trzy dni wsypywać po pół szklanki mąki żytniej i wlewać pół szklanki przegotowanej, ciepłej wody. Codziennie mieszać i nakrywać wieczkiem (nie zakręcać), odstawiając w suche i ciemne miejsce. Po tym czasie zakwas powinien zacząć już charakterystycznie pachnieć, a jego objętość powinna się zwiększyć. Wówczas należy go ponownie dokarmić wodą i mąką (np. trzema łyżkami) i wstawić do lodówki. Na młodym zakwasie pieczywo tak szybko nie wyrasta, ale zakwas jest gotowy do użycia praktycznie już po tygodniu. Przed pieczeniem należy wyjąć go z lodówki, aby zdążył nabrać temperatury pokojowej. Trzeba go wówczas ponownie dokarmić wodą i mąką, żeby pobudzić go do działania. Jak zacznie pracować, a ze słoika słychać będzie charakterystyczne bąbelki, to znak, że jest gotowy do użycia. Do chleba będzie potrzeba około 300 ml zakwasu. Do niego należy dodać czubatą łyżeczkę soli oraz około 500 gramów mąki. Polecam, aby była to mieszanka mąk, np. połowa pszennej typu 650 i pełnoziarnistej typu 1850. Nie trzeba korzystać z wagi. Do odmierzania zakwasu i mąki może posłużyć zwykła szklanka (te o pojemności 250 ml mieszczą w sobie około 160 gramów mąki). Następnie należy dodać około 300-400 ml wody, w zależności od tego, jaką konsystencję ciasta chce się uzyskać. Dla początkujących najlepsza jest konsystencja wspomnianej już gęstej śmietany. Na tym etapie można dołożyć także dodatki. Po dokładnym wymieszaniu ciasta, masę trzeba przełożyć do natłuszczonych i wyłożonych papierem do pieczenia foremek. Wierzch ciasta uklepać zwilżoną w wodzie łyżką. Na tym etapie można ciasto ponacinać u góry nożem i posypać ulubionymi dodatkami. Przykryć ściereczką albo nawet torebką foliową i odstawić na kilka godzin do wyrośnięcia. Aby proces przyspieszyć, ciasto można włożyć do nagrzanego do 50 stopni C, ale wyłączonego piekarnika. Jak ciasto będzie sięgało do górnej krawędzi blaszki, można wstawić je do pieczenia w temperaturze 180 stopni C przy włączonej funkcji grzanie góra-dół. Piec chleb powinno się minimum 50 minut, ale najczęściej trwa to około godziny. Po wyjęciu z piekarnika należy wyłożyć chleb na kratkę do wystudzenia. Od czasu do czasu warto upiec także bułki grahamki. Do ich przygotowania potrzebny będzie zaczyn drożdżowy, o którym pisałem powyżej. Do niego należy dodać po około 250 gramów mąki pszennej oraz razowej, następnie dosypać łyżeczkę soli, sporą garść siemienia lnianego oraz dolać rozpuszczone dwie łyżki masła. Na koniec dolewać ciepłą wodę i formować ciasto. Trzeba je dobrze wyrobić, aby było pulchne i sprężyste. Następnie należy zostawić je do wyrośnięcia w misce przykrytej ściereczką na około godzinę. Formować bułki można w różny sposób, np. rozwałkować ciasto i wykrawać kółka szklanką albo uformować wałek z ciasta, odcinać z niego kawałki i w ręku formować kulki, a następnie je spłaszczać. Ułożyć bułki na dużej blaszce wyłożonej papierem do pieczenia w odstępach, bo będą rosły. Odstawić jeszcze na około 20-30 minut, a następnie włożyć do rozgrzanego piekarnika. Piec około 20-25 minut. W samodzielnym pieczeniu fajne jest to, że za każdym razem można stworzyć inne pieczywo. Wszak do dyspozycji mamy różne rodzaje mąk: pszenną, żytnią, orkiszową, a każda z nich ma jeszcze swoje typy. Im wyższy typ, tym w mące jest więcej wartościowych składników odżywczych. Stąd też warto tak dobierać proporcje, aby korzystać przynajmniej częściowo z mąki pełnoziarnistej albo typu graham. Dodatkowo do ciasta można dodawać otręby pszenne, żytnie, orkiszowe, jaglane etc.; dzięki temu pieczywo będzie jeszcze smaczniejsze. Można także dorzucić do ciasta siemię lniane, słonecznik, pestki dyni, a wierzch posypać na przykład makiem, sezamem, czarnuszką, kozieradką albo innymi ziołami. && Z polszczyzną za pan brat && Błądzimy, błądzimy Tomasz Matczak 21 lutego obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego. Nie ukrywam, że sam dowiedziałem się o tym przypadkiem. Okazało się bowiem, że marka Nadwyraz.com, która promuje poprawną polszczyznę oraz literaturę polską, postanowiła z okazji tego dnia sporządzić raport o najczęstszych błędach w Internecie. W polskojęzycznym Internecie rzecz jasna. Przeanalizowano obecność 159 najczęstszych błędów na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy. Statystyka jest bardzo ciekawa. Liczba przeanalizowanych i zauważonych błędów wyniosła 5.192.736. Błąd językowy pojawia się w Internecie średnio co 6 sekund z czego wynika, że użytkownicy Internetu popełniają dziennie średnio 14.196 błędów. Na czele tego rankingu, chlubnego czy nie, to już niech każdy sobie odpowie, są błędy ortograficzne. Dotyczą one zarówno łącznej bądź rozłącznej pisowni, jak i błędnego stosowania pisowni głosek, np. u zamiast o z kreską, ż zamiast rz i odwrotnie. Oto lista piętnastu najczęściej popełnianych błędów w Internecie na przestrzeni 12 miesięcy. Ze względu na to, że wśród Czytelników Sześciopunktu są nie tylko osoby, które czytają miesięcznik drukowany brajlem, ale także użytkownicy tzw. Screen Readerów wyjaśnię, gdzie tkwi błąd, bo syntezator mowy nie informuje w żaden sposób o łącznej czy rozłącznej pisowni, a także przez jakie u lub ż napisany jest wyraz. 1. Na pewno – wyraz pisany łącznie, choć poprawnie należy postawić spację między na i pewno. 2. W ogóle – w tym wyrazie popełniane były dwa błędy. Pisano to wyrażenie łącznie, bez odstępu między w i ogóle, a także przez u otwarte, choć poprawnie powinno być o z kreską. 3. Naprawdę – tym razem, w odróżnieniu od powyższych, internauci pisali oddzielnie na i prawdę, a prawidłowa pisownia jest łączna. Nie ma więc odstępu między na i prawdę. 4. Na razie – pisane łącznie. Jak widać, najwięcej problemów sprawia użytkownikom Internetu jednak pisownia łączna lub rozłączna. W tym przypadku piszemy oddzielnie: na razie, z odstępem między na i razie. 5. Dzień dzisiejszy – jest to tzw. tautologia, a więc niepotrzebne powtórzenie. Błąd stylistyczny w rodzaju: cofnąć do tyłu. Powstaje on w analogii do takich wyrażeń, jak: dzień wczorajszy i dzień jutrzejszy, które błędami nie są. Dzień dzisiejszy uznawany jest jednak za niepoprawne sformułowanie. Wystarczy: dziś, dzisiaj. 6. Poza tym – tu również zauważono dwojaką, błędną pisownię. Niektórzy pisali trzy wyrazy – po odstęp, za odstęp, i tym, a niektórzy z kolei łącznie, tworzyli jeden wyraz pozatym. Prawidłowa jest pisownia: poza tym, czyli odstęp między poza i tym. 7. Na co dzień – błędne jest pisanie z odstępem między na i codzień. Błąd dość częsty, bo myli się z codziennie, który to wyraz piszemy łącznie. Tymczasem w wyrażeniu na co dzień są dwie spacje: między na i co oraz między co i dzień. 8. Oryginalny – z literą y w środku, a nie orginalny. 9. Mój – pisane przez u otwarte to błąd. Klasyka, jak powiedziałby wieszcz. 10. Wziąć – a nie wziąść, także bardzo częsty błąd, spotykany również w mowie. Poprawnie wziąć, jak brać bez literki s z kreską przed końcowym ć. 11. Co najmniej – pisane łącznie. Prawidłowy zapis jest rozłączny, a więc odstęp między co a najmniej. 12. Nie wiem – pisane łącznie. W tym przypadku, szczerze powiedziawszy, sam nie wiem, jak można popełniać taki błąd? 13. Sprzed – znowu pisane dwojako błędnie: raz jako z, odstęp, przed, a raz łącznie – sprzed z literką z na początku. Prawidłowa pisownia to sprzed – jeden wyraz zaczynający się literą s. 14. Już – pisane przez sz na końcu. Oczywiście prawidłowy zapis to już przez z z kropką. I tak dobrze, że nie zaobserwowano, by ktoś pisał ten wyraz przez o z kreską! 15. Złodziei – jako dopełniacz liczby mnogiej od wyrazu złodziej. Wyraz ten jest często błędnie pisany, z końcówką j długie oraz i krótkie na końcu. Prawidłowy zapis to i na końcu, bez zbędnego jot. Błąd dość częsty. Dotyczy w ogóle wyrazów zakończonych literą jot, jak pokój, nabój, rój, a także np. szyja i nadzieja. Często niestety zdarza się błędna pisownia z literą jot przed końcowym i. Wiele osób niewidomych publikuje w Internecie różne treści. Wymieniamy maile na grupach dyskusyjnych, komentujemy filmiki na YouTube, piszemy posty na facebooku, więc warto jest pamiętać o poprawności językowej. Oczywiście, jak już wspomniałem, czytniki ekranu przeczytają tak samo słowo napisane przez u otwarte i o z kreską, więc innym niewidomym niekoniecznie to przeszkadza, ale chyba lepiej błędów nie robić, choćby i dlatego, że ktoś z widzących może w rezultacie nabrać przekonania, a potem przekuć to w mit czy stereotyp, że niewidomi nie przykładają się do ortografii. Zanim coś opublikujemy, warto tekst sprawdzić, a czasem nawet sięgnąć do jakiegoś słownika. Teraz słowniki dostępne są także online, więc nic nie stoi na przeszkodzie, poza lenistwem lub mniemaniem o własnej nieomylności, by do nich sięgnąć. Nota bene sam zerknąłem, jaka jest prawidłowa forma: online czy on-line. Dowiedziałem się, że Wielki Słownik Ortograficzny PWN z roku 2003 uznaje obie formy za poprawne. Wprawdzie błądzenie jest rzeczą ludzką, ale błądzenie językowe w dobie tak szerokiego dostępu do słowników nie najlepiej świadczy o publikującym. && Z poradnika psychologa && Nagrody i kary w naszym życiu Małgorzata Gruszka Nagrody i kary kojarzą się głównie z systemem wychowywania najmłodszych członków rodziny. Rzeczywiście, wychowywanie polega m.in. na pokazywaniu małemu i dorastającemu człowiekowi konsekwencji różnych zachowań. Z pewnością każdy z nas pamięta nagrody i kary z dzieciństwa i okresu dorastania. Prawda jest jednak taka, że jednych i drugich doświadczamy przez całe życie. W kwietniowym Poradniku psychologa piszę o nagrodach i karach na przestrzeni całego życia; o tym, czym są i jak wpływają na nasze zachowania. Nagrody i kary Najogólniej rzecz ujmując, nagrodą są wszelkie konsekwencje naszych poczynań, które odbieramy jako przyjemne, a karą wszystkie te, które odbieramy jako przykre. Między naszymi poczynaniami a nagrodą lub karą istnieje związek przyczynowo-skutkowy, choć może być on rozłożony w czasie. Przechodząc na czerwonym świetle, od razu możemy doświadczyć konsekwencji w postaci poważnego wypadku. Jedząc ponad miarę, po dłuższym czasie możemy doświadczyć konsekwencji w postaci otyłości i innych poważnych chorób. Rodzaje nagród i kar Doświadczane przez nas nagrody mogą mieć postać materialną (przedmioty), finansową (podwyżki wynagrodzeń, jednorazowe kwoty pieniężne), społeczną (wyższa pozycja w grupie), werbalną (podziękowania, pochwały, wyróżnienia, komplementy) i emocjonalną (sympatia, bliskość). W ujęciu psychologicznym nagrody dzielimy na: otrzymywane od innych, pochodzące z nas i fundowane samemu sobie. Pierwsze, to wszystkie wymienione wyżej. Nagrody pochodzące z nas, to np. poczucie dumy, dobrze wykonanej pracy i zadowolenie z włożonego wysiłku. Nagrody fundowane samym sobie, to przyjemności dla siebie (smakołyki, zakupy, rozrywki, spotkania, relaks i inne). Doświadczane przez nas kary mogą mieć charakter materialny (obniżka premii, konieczność zapłacenia za jakąś szkodę), społeczny (utrata zajmowanej pozycji w grupie), werbalny (krytyka, nagana), a także emocjonalny (chłód, odrzucenie). Podobnie jak w przypadku nagród, kar możemy doświadczać z zewnątrz lub z wewnątrz. Kary z zewnątrz wymieniłam wyżej. Kary z wewnątrz, to niezadowolenie z siebie, gdy coś zaniedbaliśmy, np. myśli typu moja wina, że szef mnie skrytykował; trzeba było zacząć wcześniej i wykonać pracę na czas. Silnie działającą karą wewnętrzną jest poczucie wstydu. Wstyd przed sobą i przed innymi niejednokrotnie powstrzymuje nas od uskuteczniania zachowań nieakceptowanych społecznie. W przeciwieństwie do nagród, rzadko decydujemy się na fundowanie sobie kar. Praktycznie nie musimy tego robić, bo – w większości przypadków – robi to życie. Nieużyteczną karą fundowaną samemu sobie może być zamartwianie się czymś, co nie jest takie jak chcemy, choć się staramy lub nie mamy na to wpływu. Funkcje nagród i kar Zewnętrzne i wewnętrzne, przyjemne i przykre konsekwencje naszych działań mają funkcję regulującą. Niejednokrotnie dzieje się tak, że podejmujemy jakieś działanie lub nie podejmujemy go właśnie ze względu na charakter przewidywanej konsekwencji. Naszą najbardziej podstawową potrzebą jest doświadczanie przyjemnego i unikanie przykrego. Nagrody zewnętrzne, wewnętrzne i fundowane samemu sobie motywują do działania również takiego, które samo w sobie nie jest przyjemnością. Innymi słowy, dla większej nagrody jesteśmy w stanie znieść pewną przykrość. Na przykład dla zachowania zdrowia jesteśmy w stanie poddawać się mało przyjemnym badaniom i zabiegom. Nagrody i kary w procesie wychowania Wychowanie to nic innego, jak złożone oddziaływania otoczenia na małego i nieco większego człowieka, mające na celu przygotowanie go do życia w większej społeczności. Wychowujący dorośli mniej lub bardziej świadomie stosują nagrody i kary. Nagrodą jest wszystko to, co ma na celu nauczenie i wywołanie powtarzalności zachowań uważanych w danej społeczności za właściwe. W języku psychologicznym proces ten nazywamy wzmacnianiem zachowań pożądanych. Dzieci nagradzane są głównie za to, że słuchają dorosłych i wykonują ich polecenia. Nagradzamy je głównie bliskością emocjonalną, pochwałami słownymi, smakołykami, zabawkami i przyjemnymi przeżyciami typu wizyta w kinie, w wesołym miasteczku czy wycieczka. Wychowawcza funkcja kar polega na eliminowaniu zachowań niepożądanych. Jeszcze jakiś czas temu kary stanowiły główny środek wychowawczy. Wychowujący skupiali się głównie na tym, by wypleniać z dzieci wszystko, co złe. Mówiąc o karach stosowanych wobec dzieci, nie sposób nie wspomnieć o tych fizycznych. Kary fizyczne, to m.in. uderzanie, szarpanie i popychanie dziecka. Całkiem niedawno stanowiły one oficjalny środek wychowawczy. W XIX stuleciu w klasach szkolnych wisiały tzw. dyscypliny służące do karcenia niesfornych uczniów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nauczyciele oficjalnie bili uczniów linijką po rękach. Rodzice również nie kryli się z tym, że używają ręki i pasa w stosunku do małego i większego potomstwa. Obecnie kary fizyczne wobec dzieci przestały być ogólnie stosowanym i uważanym za skuteczny środkiem wychowawczym. Choć nadal się zdarzają – stosujący je rodzice raczej wstydzą się niż chwalą. Coraz częściej i coraz bardziej świadomi jesteśmy tego, że są one agresją fizyczną wywołaną frustracją i bezsilnością dorosłego. Działanie nagród i kar na człowieka Zgodnie z opisaną wyżej potrzebą doświadczania przyjemności i unikania przykrości, w naturalny i często bezwiedny sposób powtarzamy te zachowania, które wywołują przyjemny skutek, a ograniczamy te, które wywołują skutek przykry. Nagrody, czyli skutki odbierane jako przyjemne, wzmacniają wywołujące je zachowania. Niestety, kary nie zawsze przyczyniają się do ograniczenia lub wyeliminowania zachowań niepożądanych. Dzieci, wobec których stosuje się głównie kary, nie oduczają się tego, za co są karane. Zamiast tego uczą się, jak kontynuować dane zachowanie i uniknąć kary. Innymi słowy, robią różne rzeczy tak, by mogący je ukarać dorośli nie zorientowali się. O tym, że widmo kary nie zawsze działa na dorosłych, świadczą choćby statystyki związane z przestępczością. Bardziej od kar działa przyjęty system wartości. Jeśli ktoś wychował się w środowisku, gdzie kradzieże były na porządku dziennym, i żeby coś zjeść, trzeba było to ukraść, to zabieranie czegoś cudzego będzie wartością, której będzie się podporządkowywał mimo grożącej kary. Oczywiście, wewnętrzny system wartości można zmienić, czyli przyjąć i uwewnętrznić nowe zasady. Ale wtedy to one, a nie kara, powstrzymywać będą od dopuszczania się kradzieży. Czy zatem kary mają sens? Tak; i to zarówno te wewnętrzne jak i zewnętrzne. W przypadku części osób perspektywa przykrych konsekwencji (psychologicznych lub prawnych) jest jedynym czynnikiem powstrzymującym od robienia różnych rzeczy. Praktyczne wskazówki, które mogą się przydać • Jeśli masz do czynienia z dziećmi i zdarza ci się podnieść na nie rękę, zanim to zrobisz, zamiast używać eufemistycznych określeń typu: dam ci klapsa, złoję skórę, dostaniesz lanie, nazwij rzecz po imieniu. Powiedz w myślach lub na głos zaraz cię uderzę i sprawdź, jak wpłynie to na twoje zachowanie. • Jeśli chcesz w dzieciach lub dorosłych wzmacniać jakieś zachowania, zamiast mówić, czego nie mają robić, mów im, co chcesz, żeby robili. Nie krzycz na mnie zmień na mów do mnie spokojnie, nie biegaj zmień na idź powoli i sprawdź, jak wpłynie to na czyjeś zachowanie. • W kontakcie z dziećmi nie stosuj ogólników typu bądź grzeczny; mów konkretnie, czego oczekujesz od dziecka w danej sytuacji. • Chcąc wpłynąć na drugiego człowieka, pokazuj raczej pozytywne skutki pożądanych działań niż skutki negatywne – działań niepożądanych. Do ucznia lepiej mówić ucz się, a na pewno zdasz niż ucz się, bo nie zdasz. • Nagradzaj siebie za wszelkie podejmowane wysiłki. Jeśli możesz, zaczynaj dzień od zrobienia tego, czego najbardziej nie lubisz. Nagrodą będzie myśl, że to już zrobione. • Nagradzaj się różnego rodzaju przyjemnościami, ale pamiętaj, że najlepszą nagrodą są dobre myśli o sobie samym. Dobre i uzasadnione, np. umiem być wdzięczny, bo podziękowałem komuś za pomoc; umiem panować nad sobą, bo powstrzymałem się od zranienia bliskiej osoby. && Rehabilitacja kulturalnie && O podróżowaniu i literaturze Aleksandra Ochmańska Podobno życie to podróż. Tak przynajmniej twierdzi Julia Hartwig, ale ja nie o tej wspaniałej poetce i jej twórczości chcę dzisiaj pisać. Od jakiegoś czasu mam po prostu podobne przemyślenia dotyczące życia. Powiedziałabym, że życie jest raczej podróżą w ciemno, bo przecież nie zawsze mamy wpływ na trasy tej podróży, a już na pewno nie na przystanki… No, bo jak inaczej nazwać miejsca, w których musimy pobyć przez jakiś czas, a wcale nie mamy na to ochoty? Przystanek, poczekalnia, nie inaczej. W takiej sytuacji można pytać, jak Edward Stachura: Ach, kiedy znowu ruszą dla mnie dni? Noce i dni! I pory roku krążyć zaczną znów?. Oczywiście, można w ten sposób. Pomysł może nie całkiem zły, ale czy nie lepiej zamiast zamartwiać się, spróbować oswoić nowe miejsca? Od kiedy pamiętam, pomagała mi w tym literatura. Uwielbiałam np. spacerować uliczkami warszawskiej Starówki i wyobrażać sobie, że być może, właśnie tędy przechodził kiedyś Stanisław Wokulski i Izabela Łęcka. Ktoś powie, że to naiwne, bo przecież to fikcja literacka, ale co złego w uruchamianiu wyobraźni? Z tego co wiem, ten mój pomysł nie jest moim na wyłączność. Wiele ostatnio mówi się o szlakach turystycznych poukładanych z myślą o czytelnikach chcących odwiedzić miejsca przygód bohaterów swoich ulubionych powieści. Tak jest choćby we Wrocławiu, gdzie miejsce akcji znalazły powieści kryminalne Marka Krajewskiego. Wielbiciele jego twórczości mogą więc wędrować śladami głównego bohatera – policjanta kryminalnego – Eberharda Mocka. Przy okazji odbyć można świetną lekcję historii, bo przecież Mock działał na terenie Wrocławia w pierwszej połowie XX wieku, a jak wiemy, wiele się od tego czasu zmieniło, łącznie z nazwami ulic, po których kroczył policjant. Jednak z łatwością można odnaleźć stare zakątki ukryte wśród dzisiejszych zabudowań. Myślę, że takie poszukiwania, w pewnym sensie, pozwolą nam się poczuć jak odkrywca albo detektyw na tropie przeszłości. Takie trasy można też ułożyć sobie indywidualnie. W ten sposób postąpiła choćby Joanna Bator, przebywając w Japonii. Swoimi doświadczeniami podzieliła się w książce: Rekin z parku Yoyogi. Właśnie po lekturze tej książki wiem, że autorka podczas swojego pobytu odnajdywała miejsca związane z bohaterami powieści japońskiego pisarza, Haruki Murakami. Tak się składa, że ja również cenię twórczość tego pisarza i przyznam, że gdybym miała okazję pojechać do Japonii, postąpiłabym podobnie jak J. Bator. Lektura wspomnianej książki pomogła mi odczuć, jak wspaniale byłoby odkrywać miejsca, o których czytałam. Być tam, gdzie swoje niezwykłe przygody przeżywali chociażby: Aomame, Tengo i jasnowidząca piękność Fukaeri – postacie trylogii: 1Q84. I tu znowu narażę się realistom. Świat roku 1Q84, Little People i dwóch księżyców nie istnieje. Cóż, wiem o tym, ale książka jest tak urocza, że miło choć na chwilkę zapomnieć o rzeczywistości, a wymieniane na kartach powieści miejsca są przecież jak najbardziej realne. Ciekawą formą literackiej podróży może też być odwiedzanie miejsc związanych z samymi autorami jak i też z ich dziełami. Taką okazję miałam w Lubece, gdzie z przyjemnością obejrzałam dom Buddenbrooków, który należał do rodziny Tomasza Manna i został przedstawiony w jego powieści Buddenbrookowie. Jako że jestem wielbicielką twórczości wspomnianego noblisty, wielkie wrażenie zrobił na mnie tak namacalny dowód z życia autora. Miejsce, które wywarło wpływ na jego twórczość, przeniosło mnie, w wyobraźni, do czasów, o których można już tylko czytać w książkach. Skoro wspomniałam o Tomaszu Mannie, to trudno mi przemilczeć inne miejsce, w którym, w pewnym sensie, odnalazłam tego pisarza. Spacerując po miasteczku Ahlbeck – oddalonym od Polski zaledwie o kilka kilometrów – natknęłam się na ośrodek rehabilitacyjny. Niegdyś był to hotel – i to właśnie w nim noblista kończył Czarodziejską górę. Miałam wrażenie, że znowu cofnęłam się w czasie. Także moja wycieczka do Hamburga przyniosła mi swoiste spotkanie z literaturą. Z tym miastem wiążą się moje wspomnienia z czasów studiów. Dotyczą one H. Heinego i jego wielkiego utworu: Niemcy – Baśń Zimowa. Ten wspaniały autor epoki późnego romantyzmu w swojej satyrze opisał podróż po Niemczech, którą odbył po 12 latach emigracji. Między innymi odwiedził właśnie Hamburg. Szczególnie utkwił mi w pamięci motyw rozmowy autora z rzeką Łabą. Trudno to wytłumaczyć, ale wprost nie mogłam się doczekać, by stanąć nad brzegiem tej rzeki i odczuć magię, jaka emanowała z kart utworu, gdy czytałam tę rozmowę. Warto było, choć ja niestety nie miałam o czym rozmawiać z Łabą… Podejrzewam jednak, że gdyby los wysłał mnie na wiele lat poza granice Polski, chętnie porozmawiałabym po powrocie z Wisłą, która płynie przez mój rodzinny Włocławek. Wymienione przeze mnie podróże literackie należy uznać za te z rodzaju przyjemnych. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie zawsze można je odbyć. I na to można znaleźć sposób. Przebywając z dala od domu, będąc narażonym na tęsknotę, można zaopatrzyć się w pogodną powieść, której akcja rozgrywa się w naszym miejscu zamieszkania. Tak więc ja zabrałam kiedyś swoje miasto ze sobą poprzez podarowaną mi książkę Ireny Matuszkiewicz: Salonowe życie. Nie dość, że autorka jest włocławianką, to również akcja wspomnianego utworu toczy się w moim mieście i regionie. Śledząc perypetie głównej bohaterki – Doroty – poruszałam się po doskonale znanych mi ulicach stolicy Kujaw. Muszę przyznać, że książka doskonale zdała egzamin. Pokonała moją tęsknotę i przyniosła upragniony relaks. Wniosek z tego taki, że warto poznawać literaturę twórców regionu. Dotyczy to zarówno prozy jak i poezji. Poza tym, aby poczuć się lepiej w miejscu obcym i początkowo nieprzyjaznym, próbuję zebrać jak najwięcej informacji o twórcach i dziełach związanych z tym miejscem. Często są to osoby już nieżyjące, ale proszę mi wierzyć, można odczuć, że ich duchy są blisko i chcę wierzyć, że stanowią również źródło natchnienia. Ja właśnie w ten sposób zaprzyjaźniłam się z Mironem Białoszewskim i jego Konstancinem. A skoro już wymieniłam tę podwarszawską miejscowość, to nie sposób nie wspomnieć, że w zasadzie w każdym jej zakątku można odnaleźć fragmenty świata literackiego. To przecież tutaj znajduje się willa Świt, która należała do Stefana Żeromskiego. Pisarz pracował w niej między innymi nad Przedwiośniem. Myślę, że gdyby ściany tego domu mogły mówić, przekazałyby nam wiele sekretów dotyczących mieszkańców i ich licznych gości. Konstancin to również miejsce związane z powieściopisarzem, dziennikarzem i publicystą – Wacławem Gąsiorowskim. Ślady tego znakomitego twórcy łatwo odnaleźć nie tylko dzięki ulicy, którą uhonorowano jego nazwiskiem, ale również dzięki willi Ukrainka, w której mieszkał. Może więc warto, przebywając w Konstancinie, sięgnąć po utwory Gąsiorowskiego. Jest przecież z czego wybierać – Pani Walewska, Emilia Plater, Huragan, Pigularz, Czarny Generał itd. Naprawdę, wyjazdy mogą być bardzo kształcące. Życzę wszystkim takich podróży. Życie to faktycznie podróż, a dzięki literaturze możemy ją odbywać również w czasie – i jeśli sytuacja nas do tego zmusi, bez wychodzenia z domu. && Przez zimę aż do wiosny Mirela Moldovan Nadszedł więc zapowiedziany dalszy ciąg opowieści. Do tej pory na pierwszym planie mieliśmy głównie mieszkających w Rumunii Polaków; tym razem zajmiemy się dwoma ważnymi świętami, które są dla tego kraju bardzo znaczące, a zwiastują nam nadchodzącą wiosnę. Pierwsze z nich obchodzone jest jeszcze podczas czasu karnawałowego, kilka dni po słynnych walentynkach, dokładnie w lutym. Możemy śmiało nazwać je rumuńską wersją walentynek, która typowa jest tylko dla tego kraju. Święto to obchodzone jest 24 lutego, a nosi nazwę Dragobete. Nazwa bierze się od imienia legendarnego syna Baby Dochii, która była jego matką, jej święto z kolei obchodzone jest 28 lutego, a więc tylko cztery dni po święcie, o którym tu mówimy. Tradycja tego święta wywodzi się jeszcze od starożytnych Daków (przodków dzisiejszych Rumunów). Według ludowych wyobrażeń Dragobete był przystojnym młodzieńcem, który tego właśnie dnia łączy w pary ptaki, zwierzęta i ludzi. Zdaniem etnologów ma on wiele wspólnego ze znanym z greckiej mitologii Erosem czy też rzymskim Amorem. W niektórych wioskach na południu Rumunii zachowały się ludowe obyczaje związane z dniem Dragobete. Należy do nich między innymi ogłaszanie właśnie tego dnia zaręczyn. W tym dniu zakochanym wolno całować się publicznie – co na co dzień w tradycyjnych społecznościach jest źle widziane. Chociaż Dragobete ma dziś poważną konkurencję w postaci walentynek, tradycja obchodzenia tego święta nie zamiera. Młodzi Rumuni najczęściej wręczają swoim wybrankom upominki i kwiaty w oba święta – tak jak w walentynki, tak i we własne. Przejdźmy więc teraz do święta obchodzonego troszkę później, bo w marcu. Wszystko zaczyna się od samego początku, a więc w pierwszy dzień marca. W tym dniu najważniejszą rolę odgrywają tak zwane martisory. Są to małe, zazwyczaj biało-czerwone broszki o najróżniejszych kształtach, począwszy od serduszek – zwykłych albo z kluczykiem, koniczynek i innych kwiatków, aż po kominiarzy z drabiną, podkówek czy nawet zwierząt. Broszki te mogą mieć formę zawieszek, sztucznego kwiatka, który można wsadzić do doniczki, broszek przypinanych szpilką do ubrań, czy nawet grających kartek. Główną rolą takiej martisory jest przynoszenie szczęścia – szczególnie wtedy, gdy ma ona kształt wspomnianej koniczyny, podkowy czy, co też jest ważne, kominiarza z drabiną. Broszki te kupują kobiety, by później rozdawać je napotkanym albo znajomym mężczyznom. W dawniejszych czasach role te były zamienione, ponieważ to mężczyźni rozdawali wspomniane drobiazgi kobietom. W obecnych czasach ich rola tego dnia kończy się na symbolicznym wręczaniu przebiśniegów czy żonkili, co też nie wszędzie jest już spotykane. Potem mamy kilka dni przerwy – dokładnie do słynnego Opt Martie, a więc Dnia Kobiet. I tu już mężczyźni muszą się postarać, ponieważ tradycja nakazuje, by każdej kobiecie za otrzymaną broszkę wręczyć jakiś upominek, może nim być nawet symboliczny kwiatek czy niedroga czekolada; ważne tylko, by to było uczynione. Co prawda, jest to niemały trud, szczególnie, gdy takich broszek jest chociażby koło dwudziestu, jednak ważniejsze są tu tradycja i atmosfera świąt, które tym sposobem tak wyraźnie zwiastują wiosnę. I tak oto docieramy do końca wiosennych opowieści, tylko czy aby na pewno są to już wszystkie? O tym dowiecie się w kolejnych numerach Sześciopunktu. && Warto posłuchać Izabela Szcześniak Pragnę polecić wszystkim Czytelnikom piękną powieść Amandy Coplin pt. Sad morelowy. Williama Talmadge’a życie nie rozpieszczało. W dzieciństwie wraz z matką i z o rok młodszą siostrą Elisabeth wędrował w poszukiwaniu spokojnego miejsca do zamieszkania. Gdy miał 10 lat, matka na stałe zamieszkała w opuszczonej chacie górniczej, oddalonej od skupisk ludzkich w Stanie Oregon (USA). Był rok 1855. Ester z dziećmi dobrze się urządziła na nowym miejscu. Założyła swój ogród warzywny i sad. Poznała także Karoline Middi. Kobieta ta była zielarką i akuszerką. Kiedy Ester ciężko zachorowała, znachorka jej pomagała. Po śmierci matki 13-letni Talmadge i Elisabeth zostali sami, ale ich przyjaźń z zielarką trwała nadal. Gdy bohater książki miał 17 lat, jego siostra zaginęła. Talmadge’owi było trudno pogodzić się z odejściem Elisabeth. Musiał sam sobie radzić z prowadzeniem gospodarstwa. Wybudował dom, zakładał nowe sady, a owoce sprzedawał w pobliskim miasteczku. Nadszedł 1900. rok. Do sadów Talmadge’a zaczęły przychodzić dwie młodziutkie dziewczyny. Jane i Della były siostrami, w dodatku obydwie w zaawansowanej ciąży. Bohater książki wkrótce dowiedział się, że stręczyciel poszukuje dwóch młodych dziewcząt. Talmadge pomagał siostrom. Dawał im jedzenie i inne potrzebne rzeczy. Kiedy nadszedł dla dziewcząt czas rozwiązania, Talmadge sprowadził Karoline Middi. Przeżyła tylko córeczka Jane. Ktoś w miasteczku doniósł stręczycielowi o miejscu pobytu dziewcząt. Przestępca ze swoimi ludźmi przyjechał do Talmadge’a i zażądał ich wydania. Siostry zauważyły swego prześladowcę. Ze strachu postanowiły odebrać sobie życie. Della przeżyła. Wcześniej ukryła siostrzenicę. Talmadge otoczył troskliwą opieką Dellę i małą Angeline. Od śmierci Jane minęło trochę czasu. Della zdecydowała się wyjechać z handlarzami koni. Talmadge chciał odwieść dziewczynę od tego zamiaru. Kiedy nie udało się zatrzymać Delli, uszanował jej decyzję. Dziewczyna przez jakiś czas wracała. W końcu przestała przyjeżdżać do Talmadge’a i siostrzenicy. Della zeszła na złą drogę. W końcu podjęła pracę z drwalami. Ciężko zraniła człowieka. Talmadge opiekował się Angeline. Gdy dziewczynka ukończyła 9 lat, podarował jej teren na mały sad i ogród. Córeczka Jane pracowała i sprzedawała swoje owoce i warzywa. Przez kilka lat uczęszczała również do szkoły. Gdy Angeline dorastała, zauważyła, że Talmadge coś przed nią ukrywa. Przyszedł w końcu dzień, w którym dowiedziała się o tragicznych losach swojej matki oraz jej siostry. Talmadge szukał Delli i bardzo chciał, by wróciła do domu. Czuł się odpowiedzialny za córkę tragicznie zmarłej Jane. Kiedy dowiedział się, że Della znajduje się w więzieniu w mieście niedaleko od jego miejsca zamieszkania, postanowił pomóc dziewczynie. Zaczął odwiedzać ją w więzieniu. Kobieta bardzo chciała zabić stręczyciela. Nie chcąc dopuścić do morderstwa, Talmadge podjął decyzję o zorganizowaniu ucieczki. Jednak wszystko zakończyło się aresztowaniem Delli i sadownika. Talmadge wyszedł z więzienia po dziewięciu miesiącach. Od pewnego czasu chorował na serce. Po wyjściu na wolność i po śmierci Delli w tragicznym wypadku jego stan zdrowia bardzo się pogorszył. Angeline zaopiekowała się Talmadge’em. Po jego śmierci, nie dając sobie rady z prowadzeniem sadów, wyprowadziła się. Jednak bardzo brakowało jej Talmadge’a, którego kochała i traktowała jak najlepszego przyjaciela. Polecam, Amanda Coplin Sad morelowy, czyta Olga Żmuda, książka dostępna w formacie Czytak i Daisy. && Galeria literacka z Homerem w tle && Tomasz Wandzel – notka biograficzna Tomasz Wandzel – ur. 1975 r. w Głuchołazach. Od najmłodszych lat zapalony turysta górski. W 1998 roku traci wzrok. Mimo tego nie rezygnuje ze swoich pasji, a dodatkowo poszukuje nowych. Dzięki temu odkrywa, że pisanie książek może być tak samo ciekawe jak ich czytanie. Przygodę z literaturą rozpoczyna od pisania opowiadań oraz krótkich form dziennikarskich. W 2011 roku zdobywa I miejsce w ogólnopolskim konkursie na reportaż prasowy im. Macieja Szumowskiego (za reportaż Plan Dnia). Do tej pory wydał następujące książki: Dom w chmurach (2011) – nagrodzona w ogólnopolskim konkursie na powieść współczesną, Hycel (2012), Grzeczna dziewczynka (2013), Żółty długopis (2017), Czyste zło (2018), Córka zakonnika (2019), Chłopiec z kresów (2020) i Chłopiec, który przeżył Auschwitz (2021). Jest dwukrotnym stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Owocem pierwszego stypendium był zbiór opowiadań Żółty długopis. W ramach drugiego stypendium powstała jego najnowsza powieść. Od 2004 roku mieszka wraz z żoną i dwoma synami w Prabutach, które często pojawiają się w jego powieściach. Zawodowo realizował się na różnych polach, m.in. był telefonicznym windykatorem, prowadził sklep z artystycznym rękodziełem sprowadzanym z Indonezji, a od kilku lat pracuje jako copywriter. W wolnych chwilach słucha muzyki, czyta książki, ogląda filmy, eksperymentuje w kuchni, a wieczorami, kiedy domownicy idą spać, pisze książki. && Chłopiec, który przeżył Auschwitz. Prolog (fragment) Tomasz Wandzel Wreszcie po długiej i męczącej wędrówce docieramy do niewielkiej polany, na środku której stoi szałas, zbudowany przez ojca z grubych gałęzi. – To tutaj będziemy teraz mieszkać? – pytam szeptem babcię i, zapominając o strachu i zmęczeniu, z ciekawością rozglądam się po okolicy. – Tak, Grisza, to jest nasz nowy dom – potwierdza, pomagając mamie w rozpakowaniu przyniesionych rzeczy. Przez niewielkie wejście zaglądam do szałasu. Miejsca w środku jest tylko tyle, by móc się położyć na siennikach wypchanych pachnącym sianem. – Tu będziecie bezpieczni – zapewnia ojciec – a ja postaram się przychodzić do was tak często jak tylko będę mógł – obiecuje, kiedy cała rodzina leży już w szałasie. Trudno jest mi przyzwyczaić się do nowego miejsca, zupełnie innego niż nasz dom. Jednak z każdym dniem boję się coraz mniej i nawet nocne odgłosy lasu nie wzbudzają już we mnie takiego lęku jak na początku. Za dnia babcia zabiera nas do lasu i na sąsiednie łąki, aby zbierać wszystko to, co nadaje się do zjedzenia. Mama natomiast zajmuje się najmłodszą siostrzyczką. Ojciec, zgodnie z obietnicą, przychodzi do nas bardzo często. Zazwyczaj robi to po zmroku. Każda jego wizyta sprawia, że czujemy się bezpieczniej. Ma karabin, z którego kilka razy strzela, aby odstraszyć podchodzące do polany wilki. Boję się tych strzałów, jednak jeszcze większy strach odczuwam, słysząc przeciągłe, wypełniające cały las wilcze wycie. Przez kilka miesięcy nasz leśny szałas zapewnia nam bezpieczne schronienie, i nawet kiedy nastaje zima, jest w nim ciepło. Lotne niemieckie patrole w obawie przed atakami partyzantów nie odważają się zapuszczać aż tak głęboko w las, szczególnie, że, jak mówi ojciec, Niemcy nie znają dokładnie tych terenów, pełnych zdradliwych bagien. Dzięki temu w spokoju udaje nam się przetrwać zimę. Jednak późną wiosną wszystko się zmienia. Głównie za sprawą niemieckich patroli konnych, które bez trudu mogą dotrzeć niemal do każdego miejsca. Pewnego dnia, gdy na łące zbieramy z babcią młody szczaw, z lasu wyjeżdża dwóch niemieckich żołnierzy na koniach. Zaskoczeni naszą obecnością w tym miejscu podjeżdżają bliżej. – Co wy tu robicie? – pyta podejrzliwie jeden z nich, zatrzymując konia przed babcią. – Zbieramy z wnuczkiem szczaw na zupę – odpowiada przestraszona babcia i na dowód pokazuje garnek wypełniony do połowy zielonymi liśćmi. Jednak Niemców bardziej od szczawiu interesuje coś innego. – A ta krowa wasza? – odzywa się drugi z żołnierzy, pokazując na pasące się przy lesie zwierzę. – Tak nasza – przyznaje babcia. – W takim razie dajcie mi mleka – rozkazuje żołnierz, podając babci blaszaną manierkę. Babcia bez słowa odbiera naczynie i odchodzi do krowy. Po chwili wraca z napełnioną manierką. – Bardzo dobre – chwali żołnierz, upijając łyk i ocierając brodę rękawem kurtki. – A partyzantów tu nie widzieliście? – dopytuje podejrzliwie Niemiec, chowając manierkę do torby przy siodle. Babcia kręci przecząco głową. Żołnierze ostrzegają, że jeszcze wrócą i odjeżdżają, znikając między drzewami. Wieczorem, gdy siedzimy całą rodziną przy niewielkim ognisku rozpalonym w gęstym zagajniku zasłaniającym płomienie, babcia opowiada tacie o wizycie Niemców. – Można się było tego spodziewać. Dostali posiłki, więc zaczęli dokładnie sprawdzać las – stwierdza niezadowolony – nam też dają się we znaki – dodaje po chwili milczenia – dlatego za kilka dni przenoszę się z oddziałem w inny rejon lasu – oznajmia, dorzucając do ogniska kilka suchych gałęzi – od teraz nie będę mógł przychodzić tak często jak do tej pory. Dlatego będziecie musieli sobie radzić sami, a ty – mówi do siedzącej obok niego matki – musisz na siebie bardzo uważać. Jak Niemcy znowu się zjawią, ukryj się gdzieś w zaroślach. Babki nie ruszą, bo jest już stara, ale tobie mogą zrobić krzywdę – ostrzega, grzejąc dłonie nad ogniem. Zgodnie z przewidywaniami ojca konne patrole zaczynają pojawiać się coraz częściej. Za każdym razem, gdy Niemcy przyjeżdżają do naszego obozowiska, mama ucieka w wysokie zarośla i tam czeka aż odjadą. Pewnej nocy budzi nas muczenie krowy. Jest to bardzo dziwne, bo zazwyczaj tak się nie zachowuje. Ojciec, który jeszcze nie zdążył odejść do swojego oddziału, zabiera karabin i wychodzi z szałasu. Nie ma go dłuższą chwilę, a kiedy wreszcie wraca, mówi, że właśnie ktoś ukradł naszą krowę. – To dlaczego jej nie goniłeś, nie strzelałeś? Przecież bez niej zginiemy – załamuje ręce mama i zalewa się łzami. – Nie wiem, ilu ich było, a poza tym byli już daleko. Najważniejsze, że nam nic nie zrobili – odpowiada opanowany ojciec, tuląc i pocieszając załamaną mamę. – Spokojnie Anno, jakoś sobie poradzimy – mówi, głaszcząc ją po długich, jasnych włosach. Od tego dnia kończy się picie ciepłego mleka, a po kilku następnych dniach zjadamy ostatni kawałek sera. Co prawda babcia chodzi nocą do wsi, aby zdobyć trochę jedzenia, ale zazwyczaj wraca z pustymi rękami, mówiąc, że ludzie boją się pomagać, bo Niemcy co kilka dni palą kolejne domy i zabijają każdego, kto ich zdaniem sprzyja partyzantom i ich rodzinom. Pewnego dnia niemieccy żołnierze rozkazują babci, aby następnego dnia przed południem cała nasza rodzina zjawiła się na łące za wsią przy drodze do Witebska. – Tylko macie być wszyscy, bo tych, co się będą ukrywać, znajdziemy i zastrzelimy – ostrzega Niemiec. Ponieważ ojciec już od kilku nocy nie przychodzi, mama decyduje, że musimy pójść. Wyruszamy wczesnym rankiem, bo do przejścia mamy kilka kilometrów. Dzień jest słoneczny, choć spadające z drzew liście zwiastują nadejście jesieni. Na miejscu zbiórki zastajemy już kilkadziesiąt osób, głównie sąsiadów z naszej wsi. Zewsząd słychać pytania o to, po co kazano nam tu przyjść? Czy będą nas wywozić na roboty do Rzeszy, czy też może od razu zabijać? W pewnej chwili zza zakrętu wyjeżdża samochód z dwoma niemieckimi żołnierzami. Auto zatrzymuje się pod rozłożystym dębem rosnącym tuż przy drodze. Żołnierze wysiadają, a wyższy z nich rozkłada na masce auta plik kartek. – Macie ustawić się w kolejkę i podchodzić tutaj całymi rodzinami – wrzeszczy na całe gardło drugi, a następnie kładzie się pod dębem, opierając plecy o jego potężny pień. – Dzieci, nie wolno wam się oddalać. Macie się trzymać mnie i babci – mówi mama, przygarniając nas do siebie. Stoimy i czekamy na swoją kolejkę. Leżący pod drzewem Niemiec, żując źdźbło trawy, obserwuje nas uważnie. Co jakiś czas zrzuca z munduru żółte liście spadające na niego z drzewa. – Nie patrz tak na niego – karci mnie babcia, zauważając, że przyglądam się żołnierzowi pod drzewem. – Imię i nazwisko? – pyta Niemiec, gdy docieramy do samochodu. – Anna Żukow – odpowiada mama, a następnie podaje nasze imiona i daty urodzenia. – A wasz mąż, gdzie? – Nie wiem, wyszedł z domu i jeszcze nie wrócił – mówi mama drżącym głosem. – Pewnie poszedł do tych bandytów z lasu, ale my ich wszystkich znajdziemy i wystrzelamy – zapewnia żołnierz, gestem każąc, abyśmy przeszli na drugą stronę drogi. Jakiś czas później na łąkę zajeżdża kilka wojskowych ciężarówek, z których wyskakuje kilkunastu Niemców i nakazują nam, abyśmy do nich wsiadali. Mama, babcia i przypadkowi ludzie pomagają nam wdrapać się na platformę. Ścisk jest tak duży, że, abym nie został zgnieciony przez napierający tłum, babcia kładzie mnie na dachu szoferki. – Gdzie nas wieziecie – odzywa się jakiś głos z tłumu. – Najpierw do Witebska, a później zostaniecie przesiedleni do innej wioski. Tam czekają na was domy, więc o nic nie musicie się martwić – odpowiada przyjaźnie kierowca ciężarówki. Po tych słowach ludzie się uspokajają, ale wciąż słychać pytania: Dlaczego zostajemy przesiedleni i jak daleko? Kiedy będziemy mogli wrócić? – Zostajecie przesiedleni, bo sprzyjaliście partyzantom, a wywozimy was na tyle daleko, abyście już tego nie mogli robić – tłumaczy Niemiec, który spisywał nasze imiona i nazwiska. Gdy już wszyscy zostają załadowani, ciężarówki ruszają za samochodem osobowym. Przez całą drogę, leżąc na dachu szoferki, obserwuję mijane wsie i pojedyncze domy. Napotkani ludzie, gdy do nich macham, odwracają wzrok, tak jakby nie chcieli nas oglądać. Kiedy docieramy do Witebska, jest już zupełnie ciemno. Ciężarówka zatrzymuje się przed stacją kolejową obok innych podobnych samochodów. Popędzani przez żołnierzy wysiadamy i przechodzimy do budynku. W jednym z pomieszczeń za stołem siedzi dwóch niemieckich żołnierzy, którzy wyczytują po nazwiskach każdą z przywiezionych rodzin i każą im wyjść na peron. Kiedy i my opuszczamy pomieszczenie i wychodzimy na zewnątrz, na peronie panuje już spory ścisk. Stajemy więc tuż przy drzwiach, czekając co dalej z nami będzie. W pewnej chwili do mamy przeciska się jakiś mężczyzna i coś jej szepcze do ucha. Kiedy odchodzi, mama zaczyna płakać. – Anno, co się stało? – pyta przestraszona babcia. – Awakum został zabity – odpowiada mama, zanosząc się głośnym płaczem. My także zaczynamy szlochać. Śmierć ojca oznacza, że od teraz jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. – Spokój mi tu – wrzeszczy na nas jeden z Niemców stojących na peronie – bo zaraz wszyscy pójdziecie pod mur – dodaje groźnie, nie spuszczając z nas oczu. Chociaż nie wiem, co to znaczy iść pod mur, przestaję płakać. Mama, przeczuwając niebezpieczeństwo, zaczyna tulić i uciszać pozostałe rodzeństwo. – Będzie dobrze, tylko musimy się trzymać razem – zapewnia babcia, przytulając nas do siebie. Z każdą chwilą peron zapełnia się kolejnymi ludźmi. Są tam małe dzieci, dorośli, a nawet starcy. W tłumie najbardziej rozpoznawalni są Żydzi. Mają długie brody, czarne oczy, haczykowate nosy i dziwne czapeczki na głowach. – Co oni z nami zrobią? – to pytanie słychać w tłumie najczęściej. – Podobno mają nas przesiedlić do innych wiosek – mówi ktoś z tłumu. – Ja słyszałem, że wywożą nas na roboty do Rzeszy – dodaje inny mężczyzna. Czekamy więc niepewni swojego losu. Jedynymi, którzy mogą wiedzieć co się z nami stanie, są pilnujący nas Niemcy, ale ich nikt nie ma odwagi zapytać. Nagle naszą uwagę przykuwa głośny, przeciągły gwizd. Wszystkie twarze zwracają się w stronę, z której on dochodzi. Po chwili w kłębach gęstej, szarej pary na peron wtacza się ogromna czarna lokomotywa ciągnąca dużo wagonów bez okien. Pisk hamulców jest tak przeraźliwy, że odruchowo zatykam sobie uszy dłońmi. – No już szybko wsiadać – zaczynają wrzeszczeć niemieccy żołnierze – prędzej, prędzej – poganiają, a tych, którzy zostają w tyle, biją kolbami karabinów. W zamieszaniu słychać krzyki bitych ludzi, płacz zagubionych dzieci i podniesione groźne głosy żołnierzy. Na szczęście udaje nam się wszystkim wsiąść do jednego wagonu. W środku nie ma żadnych miejsc do siedzenia jedynie drewniana podłoga dziurawa w kilku miejscach. Dziury są tak duże, że trzeba uważać, aby do nich nie wpaść. Napierający tłum spycha nas w róg wagonu. Przysiadamy na tobołkach, w których mamy głównie ubrania. Na szczęście podłoga w tym miejscu jest cała. Siedzimy, czekając, aż pociąg ruszy, ale minuty mijają, a nic się nie dzieje. Tylko z peronu dochodzą głosy tych, których właśnie przywieziono. W wagonie panuje nastrój zrezygnowania. Jedni odmawiają modlitwę, drudzy cicho płaczą, a jeszcze inni śpią. Zmęczony całym dniem bardzo szybko zasypiam, opierając głowę na kolanach babci. Ze snu wyrywa mnie szarpnięcie. Otwieram oczy i przestraszony rozglądam się niepewnie. Na dworze jest już jasno. Pociąg stoi w jakimś lesie. Przez dziury w dachu widać niebieskie niebo i wpadające do wagonu promienie słońca. Przez szpary w ścianach wagonu udaje mi się dostrzec siedzącą na gałęzi drzewa wiewiórkę. Zupełnie taką samą jak ta z polany, gdzie mieliśmy zbudowany przez ojca szałas. – Śpij Grisza, śpij – mówi czule babcia, głaszcząc mnie po jasnych włosach. Jednak sen nie chce już nadejść. Przeszkadza mi w tym hałas jadącego pociągu i krzyki ludzi. – Dajcie jakieś walizki, żeby zatkać te dziury w podłodze – woła jakaś kobieta – tutaj też trzeba zatkać – dodaje ktoś z drugiego końca wagonu. Pociąg nabiera rozpędu. Przez szparę w ścianie wagonu obserwuję okolicę. Jedziemy przez gęste lasy, rozległe zaorane pola, przejeżdżamy szerokie rzeki. Czasami mijamy jakieś miejscowości. – Babciu, jestem głodny – mówię, widząc, jak niedaleko jakiś mężczyzna łapczywie je kawałek ciemnego chleba. Babcia wyjmuje z zawiniątka chleb, odłamuje trochę i podaje mi. – Niestety, Grisza więcej nie mogę ci dać, bo dla innych też musi zostać – wyjaśnia babcia, widząc moje pytające spojrzenie. Zatrzymujemy się tylko czasami. Jak tłumaczy ktoś siedzący bliżej drzwi, postoje są potrzebne, aby uzupełnić wodę w lokomotywie. Na tych przystankach ludzie z wagonu proszą żołnierzy o pozwolenie nabrania wody do picia. Jedni pozwalają, inni nie. Jednak nawet ci pierwsi mówią, że woda kosztuje. Ludzie dają więc to, co mają, jednak wiaderko wody na cały wagon wystarcza zaledwie na tyle, aby zwilżyć usta. Gdy słońce zaczęło zachodzić, ponownie zasypiam z głową na kolanach babci. Tym razem ze snu wyrywają mnie wrzaski niemieckich żołnierzy. – Wysiadać, natychmiast wysiadać! – krzyczą, otwierając wielkie drzwi wagonów. Choć przez dziury w dachu wagonu widzę ciemne niebo, to miejsce, gdzie mamy wysiąść, jest jasno oświetlone. Na długim peronie dostrzegam mnóstwo niemieckich żołnierzy. Niektórzy trzymają na smyczy ogromne psy, które wściekle ujadają i próbują się na nas rzucać. – Babciu, ja nie chcę tu wysiadać – mówię, zanosząc się głośnym płaczem. – Spokojnie Grisza, spokojnie. Wszystko będzie dobrze – pociesza babcia. Następnie bierze mnie za rękę i pomaga wysiąść z wagonu. Kiedy staję na betonowym peronie, kurczowo łapię babciną spódnicę. – Spokojnie Grisza, wszystko będzie dobrze – powtarza babcia, ruszając za idącymi wzdłuż pustego pociągu ludźmi. && Nasze sprawy && W hołdzie naszym nauczycielom i wychowawcom. Tadeusz Piszczek Absolwent Pan Tadeusz Edward Piszczek, syn Stanisława i Apolonii z domu Fąs, urodził się 30 lipca 1924 roku w Walentynowie. W roku 1941 został wywieziony do obozu przesiedleńczego w Potulicach koło Nakła, niewolniczo pracował w gospodarstwie Niemca Otto Mielke. Po wojnie zdał maturę, uzyskał kwalifikacje pedagogiczne, ukończył studium pedagogiki specjalnej oraz wyższe studia w dziedzinie rewalidacji. Zatrudnił się w 1956 roku w Laskach. Rozmawiałem niegdyś na Jego temat z panem Józefem Mendruniem, który dobrze Go wspominał. Do Owińsk przyjechał 1 września 1958 roku i pracował jako wychowawca, bo tu poznał przyszłą żonę, panią Marię. Od początku zajął się prowadzeniem kółka historycznego, do którego należało wielu uczniów. Przynosił nawet ludzkie kości, jakieś garnuszki, toporki z muzeum archeologicznego. Był świetnym gawędziarzem, dostarczał wiedzy o zwyczajach ludności w Wielkopolsce, o dawnych Słowianach kremowanych i chowanych w popielnicach. Pan Piszczek dużo opowiadał nam o najazdach Tatarów na Europę, dlatego uczniowie nadali mu przydomek Tatar. W wyniku konkursu ludoznawczego w Toruniu, o którym też nam dużo mówił, został członkiem Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego, co było wyróżnieniem także dla nas. Przez wiele lat modelował pomoce plastyczne z masy papierowej, służące do poznawania dziejów Polski, robił to wzorem innych nauczycieli, którzy zajmowali się odtwarzaniem, np. gór w klasie geografii czy brył geometrycznych do nauczania matematyki. Pamiętam, że mieliśmy drzeć brajlowski papier ze starych czasopism na drobne kawałki, moczyliśmy je w ciepłej wodzie, a pan Piszczek mieszał tę breję z mąką. W ten sposób powstawała masa papierowa. Pan Piszczek oprócz kółka historycznego zajmował się głównie grupami starszych chłopaków, których na chłopski rozum uczył życia. Przynosił do internatu przedmioty znajdujące się we własnym mieszkaniu, zapraszał uczniów do swojego domu, gdzie mieli możliwość zapoznania się z działaniem nowoczesnych sprzętów, w tym pralki automatycznej. Gdy przypadła mu grupa dzieciaków, czyli chłopców z pierwszych i drugich klas, przyzwyczajony do kontaktów ze starszą młodzieżą, szybko przestawiał się na wychowywanie maluchów, co podobało się ich rodzicom, bo był stanowczy, opiekuńczy, ojcowski. Obcinał paznokcie u rąk i nóg, twarze i dłonie smarował wazeliną, by nie spierzchły na mrozie, z domu przynosił suszarkę do włosów, by suszyć mokre włosy chłopców. Nikt nie miał prawa wyjść zimą na dwór bez szala, czapki i rękawiczek, wieczorem sprawdzał czystość ciała. Uczniów zaniedbanych społecznie przez rodziny na wsi uczył chodzenia po schodach, posługiwania się sztućcami, przestrzegania higieny osobistej, gdyż wielu wychowanków dopiero po raz pierwszy w życiu zetknęło się z łazienką. W PRL-u obowiązywał zakaz chodzenia do kościoła, mimo iż znajdował się tuż obok naszej szkoły. Pan Piszczek ten zakaz potajemnie łamał, przygotowując chłopców do Pierwszej Komunii Świętej. Załatwiał brajlowskie katechizmy i modlitewniki u Sióstr Franciszkanek z ul. Piwnej w Warszawie i kandydatów do przyjęcia sakramentu brał na stronę, aby ich przepytywać. Nikt nie mógł o tym wiedzieć, nawet najbliżsi koledzy. Uwielbiał długie spacery, prowadzał grupy po wielu zakamarkach, pokazywał nawet cmentarz choleryczny. Kiedy jego żona pełniła funkcję szefowej kuchni, zwracał się do niej: Pani Piszczkowa. Pana Piszczka można było słyszeć z daleka, gdyż w dłoni nosił pęk kluczy i medali zawieszonych na bawolim rogu i donośnie nimi dzwonił. W 2004 roku, po 3-dniowym zjeździe absolwentów w Owińskach, przyszedł do autokaru, by się z nami pożegnać. – Teraz to spotkamy się chyba w Niebie – powiedział drżącym ze wzruszenia głosem. – A ja mam lęk wysokości! – zadrwił sobie ktoś. Pan wychowawca nic nie odrzekł, odszedł niemal bezszelestnie. W nocy z 14 na 15 października tegoż roku udar mózgu przerwał bieg życia człowieka wielkiego, choć skromnego i zasłużonego dla środowiska niewidomych oraz Wielkopolski. Jego pogrzeb odbył się 18 października. W uroczystości żałobnej uczestniczyło mnóstwo ludzi. Oprócz pracowników, wychowanków i absolwentów przybyli przedstawiciele gminy Czerwonak, Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, skąd czerpał wiedzę i pozyskiwał metody praktycznego nauczania w zakresie historii naszej Ojczyzny oraz wiele innych osobistości, których wymienić nie sposób. Żegnaliśmy Go z wielkim żalem, bo w życie niewidomej młodzieży wniósł nadzieję na lepszą przyszłość, wiarę w siebie. Zawsze podkreślał, że palce też widzą, więc nikt nie powinien wymigiwać się od wykonywania codziennych czynności i zaniedbywać obowiązków w internacie. && Trzeba reagować Aleksandra Bohusz W styczniowym numerze Sześciopunktu ukazał się tekst autorstwa pani Bożeny Lampart Nagroda Rzecznika Praw Obywatelskich im. Macieja Lisa dla Hanny Pasterny. W poniższym wywiadzie przybliżamy Czytelnikom sylwetkę laureatki. Aleksandra Bohusz: Nagroda za Zaangażowanie na Rzecz Ochrony Praw Osób Niepełnosprawnych to bardzo prestiżowe wyróżnienie, zresztą nie pierwsze tej rangi, które otrzymałaś. Na taki sukces pracuje się zwykle latami. Opowiedz Czytelnikom, jak to się zaczęło, o Twoich czasach szkolnych i studenckich. Czy już wtedy miałaś w sobie żyłkę społecznika? Hanna Pasterny: Pochodzę z Jastrzębia-Zdroju w woj. śląskim, gdzie nadal mieszkam. W wieku pięciu lat poszłam do Ośrodka w Laskach – do przedszkola, a potem do szkoły podstawowej. Nigdy nie patrzyłam na to z takiej perspektywy, ale faktycznie już wtedy pełniłam różne funkcje społeczne: byłam przewodniczącą klasy i grupy w internacie, prowadziłam kronikę klasową. W laskowskiej podstawówce panował zwyczaj, że klasy od piątej wzwyż opiekowały się młodszymi (tzw. klasy opiekuńcze i podopieczne). Każdy starszy uczeń miał pod opieką konkretne dziecko. W Dzień Nauczyciela osoby z klas opiekuńczych prowadziły lekcje w klasach podopiecznych, organizowały dla nich mikołajki i inne imprezy okolicznościowe. Uczyło to odpowiedzialności, zwracania uwagi na kogoś młodszego, słabszego. Po ósmej klasie zdecydowałam się kontynuować naukę w liceum sióstr urszulanek w Rybniku. Na mój wybór wpłynął wysoki poziom nauczania w tej szkole ze szczególnym naciskiem na języki obce oraz propagowane wartości, bliskie wyznawanym w moim domu rodzinnym i przekazanym w Laskach. W liceum również prowadziłam kronikę. W internacie często potrzebowałam wsparcia lektorskiego przy odrabianiu lekcji. Odwdzięczałam się za nie koleżeńską pomocą w nauce angielskiego, który, dzięki wysokiemu poziomowi w Laskowskiej podstawówce, znałam najlepiej z całej klasy. Prawie do matury byłam pewna, że będę studiować właśnie ten język, jednak półtora miesiąca przed egzaminem dojrzałości zdecydowałam, że pójdę na romanistykę. – Skąd ta nagła zmiana decyzji? Gdzie studiowałaś? – Chciałam pójść na anglistykę na Katolicki Uniwersytet Lubelski, gdzie pod kierunkiem profesora Bogusława Marka studiowała już moja niewidoma koleżanka. W klasie maturalnej wybrałam się tam z wizytą. Po rozmowie z Profesorem i studentką doszłam do wniosku, że to jednak nie to. Poza tym wygrałam dyktando zorganizowane przez sekcję francuską Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych w Jastrzębiu-Zdroju. Przy tej okazji spotkałam sympatyczną kadrę. Zdecydowałam więc o studiowaniu w Kolegium. Z perspektywy czasu myślę też, że po wielu latach spędzonych w internacie chciałam wreszcie zamieszkać w domu rodzinnym. Po Kolegium obroniłam pracę licencjacką, a studia magisterskie, oczywiście również z romanistyki, ukończyłam na krakowskiej Akademii Pedagogicznej. – Języki obce to nie najłatwiejsza dziedzina wiedzy dla osoby niewidomej, przede wszystkim ze względu na pisownię. A francuski, ze swoimi akcentami i daszkami we wszystkie strony, kropkami nad literami, ogonkami stwarza szczególne trudności przy zapisie brajlowskim. Jak radziłaś sobie technicznie podczas studiów? – Na początku liceum, kiedy zaczynałam naukę francuskiego, starsza koleżanka z Lasek, Ola Woźnicka, przesłała mi francuską notację brajlowską. Mimo to na studiach z reguły nagrywałam wykłady, a notatki robiłam dopiero w domu. Tylko na zajęciach z fonetyki używałam maszyny brajlowskiej. Prowadząca ten przedmiot, jako jedyna spośród moich licealno-studenckich pedagogów, nauczyła się brajla. Kiedy dostawaliśmy jakieś materiały w formie kserówek, dyktowała mi je nieznająca francuskiego mama, czytał ktoś z grupy lub nasi wykładowcy z Francji. Wypracowania pisałam na komputerze, a o pomoc lektorską przy pracy licencjackiej poprosiłam znajomą absolwentkę Kolegium. – Jesteś jedną z bardzo nielicznych znanych mi osób niewidomych, które podjęły pracę nauczycielską w tzw. szkole masowej. Jak udało Ci się to osiągnąć? Myślę, że dał tu znać o sobie Twój wrodzony upór w dążeniu do celu. Jak wyglądała ta praca logistycznie? Czy dawała Ci satysfakcję? – Akurat ta praca sama do mnie przyszła. Pod koniec wakacji z podstawówki, w której uczyła koleżanka, zwolnił się nauczyciel francuskiego. Szukano zastępstwa na rok, na dwie godziny tygodniowo, więc się zdecydowałam. Pani dyrektor podeszła do mojej kandydatury z wielką otwartością. Uczyłam trzecie klasy. Na pierwszej lekcji pokazałam dzieciom alfabet Braille’a, mogły przejść się z białą laską. Technicznie często wspierali mnie studenci jastrzębskiego Kolegium Języków Obcych, robili to w ramach swoich praktyk. Pisali na tablicy bądź przyczepiali do niej materiały, które wcześniej drukowałam w domu. Sprawdziany czytała mi mama. Oczywiście wielokrotnie byłam też na lekcjach sama z dziećmi. Kiedyś zaczęli nagle krzyczeć, że jeden z chłopców się rozbiera. Nie zareagowałam gwałtownie, powiedziałam tylko, że nie jesteśmy na plaży. Później któraś z uczennic wyjaśniła, że tak naprawdę nikt się nie rozbierał, chcieli tylko sprawdzić, jak się zachowam. Praca w szkole ogólnodostępnej była ciekawym doświadczeniem, jednak nie powtórzyłabym go, zwłaszcza z tak małymi dziećmi. – Dwa kierunki studiów podyplomowych, które ukończyłaś, logopedia na Uniwersytecie Śląskim oraz poradnictwo psychologiczne i interwencja kryzysowa na warszawskiej Akademii Pedagogiki Specjalnej świadczą o szerokim spektrum Twoich zainteresowań. Zwykle jest bowiem tak, że ludzie z określoną dysfunkcją zasklepiają się zawodowo tylko w jej obrębie. Jak to się stało, że zainteresowałaś się problematyką związaną z innymi niepełnosprawnościami? – Zazwyczaj działo się tak, że najpierw poznawałam jedną osobę z jakąś dysfunkcją i potem szło to lawinowo – pojawiało się ich w moim życiu coraz więcej. W dzieciństwie miałam słabosłyszącą koleżankę. W internacie w Laskach była z nami Gosia Gajdzińska – osoba głuchoniewidoma. Często irytowałyśmy się, że zabiera nam wychowawczynie, bo, ze względu na specyficzny sposób komunikowania się, siłą rzeczy poświęcały jej więcej czasu i uwagi. To nas z jednej strony denerwowało, a z drugiej rozwijało, uczyło tolerancji. Z czasem poznawałam inne osoby z jednoczesną dysfunkcją wzroku i słuchu, m.in. Grzegorza Kozłowskiego, ówczesnego przewodniczącego Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym (TPG), zaprzyjaźniłam się ze słabowidzącym i słabosłyszącym Bartkiem. Moja współpraca z TPG trwała do końca jego istnienia. Byłam członkiem kolegium redakcyjnego kwartalnika Dłonie i Słowo, na rekolekcjach dla osób głuchoniewidomych pisałam na komputerze treść nauk i homilii, aby słabosłyszący mogli je na bieżąco odczytywać. Decydując się na studia logopedyczne, nie myślałam o pracy z dziećmi, ale z dorosłymi mającymi jednoczesną dysfunkcję wzroku i słuchu. Jeśli chodzi o osoby z innymi niepełnosprawnościami, to pierwsze kontakty nawiązałam również w Laskach. Przez pewien czas chodziłyśmy z koleżankami do internatowej grupy, którą tworzyły dziewczyny niewidome i słabowidzące niepełnosprawne intelektualnie. Rozmawiałyśmy z nimi i pomagałyśmy w odrabianiu lekcji. Pierwszą osobą z zespołem Aspergera (zaburzeniem ze spektrum autyzmu), którą poznałam, była profesor Marion Hersh z Uniwersytetu Glasgow, bohaterka mojej książki Tandem w szkocką kratkę. Koleżanka pomagająca mi podczas studiów licencjackich chorowała psychicznie. Pracuję jako konsultantka ds osób niepełnosprawnych w rybnickim stowarzyszeniu Centrum Rozwoju Inicjatyw Społecznych CRIS. W realizowanych przez nas projektach uczestniczą też ludzie z różnymi niepełnosprawnościami. W roku 2017 wiele spraw, które do mnie trafiały, dotyczyło osób z zaburzeniami psychicznymi. Takie osoby pojawiły się również w moich kontaktach prywatnych, m.in. we wspólnocie, do której należę. Dzwonili do mnie ich bliscy i pracodawcy. W pewnym momencie miałam dość, bo nie wiedziałam, jak z nimi rozmawiać, czy i w jaki sposób najlepiej wspierać. Czułam, że jeżeli nie zrobię czegoś z tą sytuacją, bardzo szybko wypalę się zawodowo. Zaczęłam więc szukać możliwości kształcenia i znalazłam studia z poradnictwa psychologicznego i interwencji kryzysowej, które uważam za najlepsze z dotychczas ukończonych. – Czy studiowanie logopedii i późniejsza roczna praca w tym zawodzie nie były jednak ponad Twoje możliwości jako osoby niewidomej? – Kiedy zaczęłam myśleć o tym kierunku, miałam wątpliwości, ale poznałam panią Lucynę Kremer – niewidomą logopedkę z Gdyni – i podbudowana jej przykładem postanowiłam zaryzykować. Na studiach nie miałam problemów, chociaż jeden z wykładowców nieustannie podkreślał, że to nie dla mnie. Tymczasem w pracy logopedycznej wzrok jest niezbędny wyłącznie na etapie diagnozy, którą zawsze może wykonać ktoś inny. Jak już wspominałam, nie chciałam pracować z dziećmi, ale los po raz kolejny mnie do nich skierował. Pojawiła się szansa na zatrudnienie w przedszkolu w Jaworznie i mimo dużej odległości od domu postanowiłam z niej skorzystać, potraktować jako eksperyment i doświadczenie, które będę mogła wpisać do CV. Ponadto zamierzałam aplikować o udział w szkoleniu organizowanym w USA przez Perkins School for the Blind, a jednym z warunków była aktualna praca z osobami niewidomymi ze sprzężoną niepełnosprawnością. Niestety, nie zakwalifikowałam się na wyjazd do Stanów. W przedszkolu prowadziłam zajęcia logopedyczne z trojgiem dzieci. Jedna dziewczynka zrobiła bardzo duże postępy, z pozostałą dwójką szło gorzej, również ze względu na ich częste nieobecności z powodu chorób. Nie chciałabym już nigdy pracować jako logopeda dziecięcy, a gdybym miała prowadzić zajęcia z dorosłymi, musiałabym sporo sobie przypomnieć. – Czym jest ukończony przez Ciebie w grudniu 2020 Kurs otwartego dialogu? Kto go organizował? – Organizatorem kursu Otwarty dialog i rozwój sieci społecznych w sytuacji kryzysu psychicznego była Fundacja Polski Instytut Otwartego Dialogu. Usłyszałam o nim na studiach z poradnictwa psychologicznego i uznałam, że będzie ich ciekawym uzupełnieniem. Od pewnego czasu myślę o zmianie pracy i wzięłam udział w kursie również pod tym kątem. W założeniu miał się odbywać we Wrocławiu, ostatecznie przybrał formę on-line, za pośrednictwem platformy Zoom. To jeden z niewielu plusów pandemii, bo odpadła mi logistyka związana z dojazdami i poruszaniem się po obcym mieście. – Jaka sprawa, z którą miałaś dotychczas do czynienia w Twoich działaniach na rzecz osób z niepełnosprawnościami, była dla Ciebie najtrudniejsza i dlaczego? – Trudno powiedzieć. Było i ciągle pojawia się wiele takich spraw. Kilka lat temu, jako osoba znająca język francuski, wspierałam tłumaczeniowo rodzinę Polaka, który uległ poważnemu wypadkowi na Korsyce. Było to naprawdę trudne, bo on leżał nieprzytomny w szpitalu, a ja musiałam prowadzić bardzo odpowiedzialne rozmowy z personelem medycznym, ubezpieczycielem, a dodatkowo mierzyć się z emocjami bliskich poszkodowanego. Niełatwe są też z reguły relacje z rodzinami osób chorych psychicznie, bo tam jest duży poziom lęku. Jakiś czas temu włączyłam się w działania zmierzające do zniesienia ubezwłasnowolnienia. Doszło do tego, kiedy zostałam wezwana na świadka w sprawie o ubezwłasnowolnienie koleżanki w kryzysie psychicznym. Prokurator nie pytał mnie o jej zasoby, możliwości i mocne strony. Koncentrował się tylko na problemach, oznakach choroby i zagrożeniach. Dotarło do mnie wtedy z ogromną siłą, że trzeba coś z tym zrobić. Frustrująca jest trwająca latami walka o niektóre uprawnienia bądź udogodnienia, jak choćby dostępność stron internetowych banków. Czasem myślimy, że nastąpiła poprawa, a po kolejnej aktualizacji okazuje się, że wprowadzono zmiany uniemożliwiające osobom niewidomym np. wykonanie przelewu. Niekiedy odnoszę wrażenie, że to walka z wiatrakami. – Sporo informacji o Tobie i Twoich działaniach zawiera wspomniany na początku artykuł pani Bożeny oraz strona internetowa: www.hannapasterny.pl. Proszę, opowiedz o jeszcze jednym, również bardzo interesującym aspekcie Twojej działalności – zaangażowaniu w życie społeczności lokalnej. – Kilka lat temu, gdy remontowano drogę w pobliżu mojego bloku, namawiałam sąsiadów do napisania petycji, aby nie likwidowano prowadzącego do niego chodnika. Poparła mnie tylko jedna osoba, reszta uznała, że nie warto, bo to i tak nie przyniesie efektu. A jednak udało się, chodnik pozostawiono. Z tą samą sąsiadką walczyłyśmy o ustanie nocnych hałasów dochodzących z okolicznej knajpy. Tu również efekt był pozytywny. Kiedy wymieniano domofony, poprosiłam o panel z przyciskami zamiast dotykowego. W tym roku złożyłam wniosek do Urzędu Miasta do budżetu obywatelskiego o monitoring w dwóch miejscach. Przeszedł połowicznie, ale i tak się cieszę, bo kamery zostaną zainstalowane na niebezpiecznym przejściu dla pieszych. – Czy nie boisz się czasem konsekwencji Twoich działań interwencyjnych dla samej siebie? Chodzi mi np. o wzywanie policji do sąsiadów urządzających nocami głośne imprezy. Jako osoba niewidoma masz przecież mniejsze możliwości obrony, a nawet zauważenia potencjalnego niebezpieczeństwa. – Oczywiście, lęk niekiedy się pojawia, zwłaszcza że po wyprowadzce sąsiadki, która też zgłaszała takie rzeczy, inni sąsiedzi tylko narzekają, ale nie dzwonią. Dlatego zawsze w sytuacjach konfliktowych próbuję przede wszystkim się dogadać, a dopiero kiedy nie przynosi to rezultatów, zgłaszam sprawę odpowiednim służbom. Uważam, że trzeba reagować, nie można dać się zastraszyć, bo sprawcy żerują właśnie na tym, że są bezkarni. Tymczasem po zapłaceniu dwóch mandatów imprezowicze się uspokoili. – Co daje Ci odwagę i determinację w dążeniu do celu? Czy jest to słynny, śląski upór, czy coś innego? – Śląski upór pewnie trochę też, ale najważniejsze są relacje z ludźmi: mamą, na której wsparcie zawsze mogę liczyć, koleżankami, kolegami i nauczycielami z lat szkolnych. To są kontakty trwające od dawna, wiemy, że w każdej chwili możemy liczyć na siebie nawzajem. Ogromne znaczenie ma dla mnie również wiara w Boga, modlitwa, która pomaga przezwyciężać trudności. Ważne, żeby znaleźć sobie odskocznię od codziennych obowiązków. Moją są przede wszystkim spacery, w tym nordic walking i jazda na tandemie. A kiedy mam wszystkiego serdecznie dosyć i nie szaleje pandemia, planuję jakiś wyjazd i już sama jego perspektywa sprawia, że czuję się lepiej. – Masz bardzo wyrazistą osobowość: jesteś głęboko wierząca, nie wstydzisz się mówić o wyznawanych wartościach i potrafisz stanąć w ich obronie. Jednocześnie cechuje Cię niezwykła otwartość i tolerancja wobec szeroko rozumianej inności. Jak udaje Ci się łączyć jedno z drugim? – Może wynika to z faktu, że moja rodzina ze strony taty (zmarł, gdy miałam dziewięć lat) była katolicko-protestancka. Od dziecka jeździłam na Śląsk Cieszyński na uroczystości protestanckie, więc różnorodność religijna nie wydawała mi się niczym dziwnym. Pomógł tu też pobyt na wolontariacie w Belgii, gdzie poznałam ludzi z różnych kultur i wyznań oraz przyjaźń z profesor Marion Hersh – praktykującą żydówką. Uważam, że z różnorodności można bardzo wiele czerpać, wzajemnie się od siebie uczyć i ubogacać. Nie chodzi w tym o zgodę na wszystko (ja np. jestem sceptyczna wobec dużej liczby imigrantów w krajach europejskich), ale o próbę znalezienia wspólnego punktu – czegoś, co łączy i pomaga współegzystować. – Zastanawiam się, czego życzyć Ci na koniec naszej rozmowy. – Na pewno więcej czasu dla siebie, dobrych relacji z ludźmi, kolejnych podróży i ciekawej pracy w interwencji kryzysowej. – W takim razie życzę Ci tego w imieniu własnym oraz Czytelników i serdecznie dziękuję za rozmowę. – Ja również dziękuję. && Życie na terenach wiejskich a niepełnosprawności Krystian Cholewa Wieś od zawsze kojarzyła się z rolnictwem, ciężką pracą, świeżym powietrzem, śpiewem ptaków i z wolniejszym tempem życia. Nie ma tu miejskiego zgiełku, wieżowców, supermarketów, ale także instytucji kultury. Osoba niepełnosprawna, która zamieszkuje te tereny, zazwyczaj posiada dom z ogrodem, gdzie może przebywać na świeżym powietrzu bez pomocy opiekuna. Gdy dom jest duży, można przeznaczyć jeden pokój na salę rehabilitacyjną do ćwiczeń, które są niezbędne, by stan zdrowia się nie pogarszał. Jeżeli samopoczucie na to pozwala, można także wyjść na spacer drogami polnymi, a nawet wybrać się na wycieczkę do lasu. Kontakt z przyrodą na pewno poprawi samopoczucie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Kolejnym pozytywnym aspektem mieszkania na wsi jest możliwość korzystania z hipoterapii, która jest bardzo cenna i potrzebna szczególnie dzieciom chorującym na porażenie mózgowe. Ludzie mieszkający w małych miejscowościach, szczególnie dawniej tak bywało, żyli jak jedna wielka rodzina. Więc taka osoba z dysfunkcjami nie musiała się wstydzić swojej choroby. Tak było w moim przypadku; wszędzie mnie było pełno – w zimie na lodowisku a jesienią w klubie, gdzie wieczorami chodziłem grać w tenisa stołowego, brałem udział w balach przebierańców. Byłem także zawsze wierny tradycjom wielkanocnym. Obecnie mnóstwo projektów jest dedykowanych osobom niepełnosprawnym z terenów wiejskich, co wpływa na poprawę komfortu życia. Rozwój technologii informatycznych sprawił, że bardzo dużo rzeczy możemy załatwić online; niezależnie od tego, gdzie mieszkamy, możliwe jest zrobienie zakupów, opłacenie rachunków, załatwienie spraw urzędowych, a nawet można pracować zdalnie. W dzisiejszych czasach pandemicznych jest to bardzo popularne ze względu na bezpieczeństwo zdrowotne. Dla osób niepełnosprawnych takie rozwiązanie jest bardzo wygodne, ponieważ oszczędza dużo czasu i energii, którą musieliby przeznaczyć na dotarcie do konkretnych punktów. Wady zamieszkiwania na terenach wiejskich Życie na wsi sprawia jednak, że osoby z niepełnosprawnością mają utrudniony dostęp do usług medycznych, do rehabilitacji pod okiem specjalistów, lekarzy, a przecież szybka i trafna diagnoza może przyspieszyć leczenie. Czas płynie przeważnie na niekorzyść chorego. Szczególnie ma to znaczenie w przypadku dzieci, które się urodziły z jakąś wadą, a także u dorosłych, którzy mają zdiagnozowany nowotwór. Tutaj każdy dzień się liczy. Dostęp do edukacji jest także o wiele gorszy, często w danej miejscowości nie ma przedszkola i szkoły, więc rodzice są zmuszeni wozić dziecko samochodem prywatnym, nie otrzymując na ten cel nawet złotówki. Tak było w moim przypadku, gdzie odległość do szkoły powszechnej wynosiła 3 km w jedną stronę. Jest także mniejszy wybór szkół. Większość rodziców, opiekunów osób z dysfunkcjami wybiera dla nich edukację indywidualną. Z kilku powodów są pełni obaw, że ich pociecha nie podoła obowiązkom szkolnym; po drugie – nie chcą zmuszać do nauki, po trzecie – brak jest możliwości dojazdu. Taka osoba nie mająca kontaktu z rówieśnikami, ze światem ludzi pełnosprawnych zaczyna się zamykać w sobie, czuje się inna, gorsza, wyobcowana. Nie ma także w pobliżu osób niepełnosprawnych w swoim wieku, z którymi mogłaby się dzielić swoimi uwagami, smutkami, wymieniać doświadczenia. Jest także deficyt organizacji pozarządowych, gdzie taka osoba mogłaby liczyć na wsparcie w zależności od potrzeb i schorzenia. Na wsiach brakuje instytucji kultury, bibliotek, kin, teatrów, dużych supermarketów, gdzie można znaleźć ciekawe rzeczy za naprawdę niską cenę; brak jest także transportu publicznego. Mieszkając na wsi, mamy o wiele więcej obowiązków, które musimy wykonać samodzielnie, jak odśnieżanie zimą, napalenie w piecu, a latem koszenie trawy wokół posesji. Wszystko w życiu ma swoje mocne i słabe strony. Nie ma idealnego miejsca. Każdy człowiek niepełnosprawny musi sam ocenić, gdzie woli mieszkać i czy ma możliwość zmiany. Nie można jednoznacznie powiedzieć, gdzie jest najlepiej mieszkać. Na wsi mamy spokój, mniej ludzi; jest to ważne w okresie pandemicznym, gdy dystans społeczny jest bardzo ważny. Jednak miasto daje o wiele większe możliwości rozwoju osobistego w przedstawionych wyżej dziedzinach. && Z uśmiechem przez życie && Do śmiechu Maria Tarlaga Prawie w każdym numerze Sześciopunktu można znaleźć opisy różnych zabawnych sytuacji, które zdarzyły się naszym koleżankom i kolegom. I dobrze, że potrafimy się uśmiechnąć zamiast narzekać. Takie wpadki są często spowodowane naszą nieuwagą, ale czasem to ludzie widzący nieumyślnie strzelają gafy. Sama mogłabym przytoczyć kilka takich zabawnych zdarzeń, z których potem śmialiśmy się długo. A choćby coś takiego. Nasze liceum mieściło się w starym pałacu. Internat był na piętrze w pokojach gościnnych. Miałam początkowo problem z opanowaniem labiryntu korytarzy, ale wreszcie się i to udało. Jednym z wielu problemów, z którymi się zmagałyśmy, były częste awarie prądu. Byłyśmy na to przygotowane. W każdym pokoju były świeczki i latarki. Oczywiście, ja ich nie potrzebowałam. Pewnego wieczora wyszłam po coś do innego pokoju. Gdy po jakimś czasie wracałam, mrucząc pod nosem jakąś melodię, nagle usłyszałam wystraszony głos: – Kto idzie? Roześmiałam się, ale Krysi nie było do śmiechu. Następne pytanie brzmiało, jak ma dojść do swojego pokoju. No tak, zgasło światło, a ona latarki nie miała, bo jak wyszła, to światło było. No i potem, gdy gasło światło, koleżanki mówiły do mnie, żebym sprawdziła, czy ktoś nie zabłądził. To zdarzenie było potem znane i, gdy odchodziłam z internatu, dziewczyny mówiły, że teraz to już latarkę trzeba mieć zawsze, bo jak światło zgaśnie, to nie będzie kogoś, kto pozbiera zagubione osoby. Ale zdarzyło mi się coś, co początkowo mnie ubawiło, ale potem dało do myślenia. W tym miejscu muszę naszym młodszym Czytelnikom coś wyjaśnić. W latach 70. oprócz płyt długogrających, takich winylowych, były pocztówki dźwiękowe. Co to było? Widokówka z dziurką w środku z naklejoną specjalną folią. Na tej folii nagrywano dźwięk, który potem odtwarzało się na zwykłym gramofonie. Jakość tego była marna, ale kto by tam wtedy na takie rzeczy uwagę zwracał. Pocztówkowy szał, jak słusznie śpiewa Perfect. Był i w naszym miasteczku taki sklep, gdzie sprzedawano plastikowe drzewka, różne ozdoby no i inne drobiazgi. Były tam też te pocztówki. Pewnej soboty jechałyśmy z koleżanką do domu. Szłyśmy do przystanku autobusowego akurat koło tego sklepu. Zaproponowałam sprawdzenie, czy nie ma jakichś nowych nagrań na pocztówkach. Ona chciała jeszcze do innego sklepu pójść, a czasu było mało, więc się rozdzieliłyśmy. Ja weszłam i od razu po przywitaniu spytałam, czy są pocztówki dźwiękowe i jakie. W sklepie nikogo nie było, właściciel coś tam na półkach poprawiał. Nagle odezwał się ze złością: – Co, nie widać kartki, że płyt nie ma?! A że mnie niełatwo z równowagi wyprowadzić, odpowiedziałam ze śmiechem, że nie zauważyłam. On się odwrócił i mnie poznał, bo często tam przychodziłam. Zaczął się tłumaczyć, że on nie widział, bo był akurat odwrócony, co było prawdą. Odpowiedziałam, że nic się nie stało i wyszłam, bo koleżanka już szła i musiałyśmy się śpieszyć. Zaczęłam żartować, że marna z niej przewodniczka, bo kartki nie dostrzegła. Potem w ogóle nie myślałam o tym. W poniedziałek wróciłam do szkoły. Jakież było moje zdziwienie, gdy na przerwie dziewczyny mi powiedziały, że szuka mnie córka właściciela tego sklepu, która chodziła też do tego liceum. Podeszła i powiedziała, że jej ojciec bardzo się martwi tym, co się stało w sobotę. No bo jak on mógł tak mnie potraktować, przecież miałam białą laskę. Laskę miałam, ale on był odwrócony tyłem do drzwi, a gdy podeszłam do lady, to laska się schowała. Efekt tego zdarzenia był taki, że potem pierwsza wiedziałam o każdej nowej dostawie płyt. Ale później, gdy tak myślałam o niektórych wpadkach, to zastanawiałam się, czy zawsze to, co dla nas jest śmieszne, jest też śmieszne dla innych. Ja potraktowałam to z humorem, a ten sprzedawca miał może zepsutą niedzielę. Ale przecież tego nie mogłam przewidzieć! && Listy od Czytelników Do Pani Małgorzaty Gruszki Szanowna Pani! Bardzo podoba mi się Poradnik psychologa Pani autorstwa. Szczególnie przypadł mi do gustu styczniowy artykuł pt. Magia życzliwości. Napisała Pani, że na chamstwo trzeba odpowiedzieć życzliwością, co, moim zdaniem, wcale nie jest takie proste, bo, szczerze mówiąc, jestem osobą nerwową i kiedy ktoś mi dogryzie, też potrafię dogryźć i to ostro! Zawsze jednak staram się być życzliwa. Uważam, że inni ludzie są OK, choć zdarzają się tacy, którzy zachowują się wobec mnie chamsko. Miałabym prośbę, aby w kolejnym Poradniku psychologa napisała Pani o tym, skąd się biorą żarty i jaki mają wpływ na ludzką psychikę. Pozdrawiam Panią serdecznie, całą Redakcję oraz wszystkich Czytelników. Joanna Stróżyk Witam! W lutowym wydaniu Sześciopunktu przeczytałam tekst poświęcony Bartłomiejowi Skrzyńskiemu, który wskazuje na Jego niezliczone i cenne działania na rzecz niepełnosprawnych. Zabrakło mi jednak jednej rzeczy, z której też słynął ŚP. Bartek, ważnej dla mnie jako fanki żużla, ale i pewnie dla wielu osób z naszego środowiska. A może i dla innych osób posługujących się audiodeskrypcją. Bartek bowiem był fanem żużla. Sercem był z lokalną drużyną Sparty Wrocław i z tego był znany. To dzięki niemu na tymże stadionie podczas meczów WTS-u dostępna była audiodeskrypcja. A to, że znany był jako wierny kibic swojej Sparty, poświadcza fakt, że zaraz po Jego śmierci na meczu wrocławian speaker ogłosił minutę ciszy ku Jego pamięci, a z głośników popłynął utwór pt. Moja i Twoja nadzieja grupy Hey. Z ciekawostek też mogę się podzielić jedną taką, którą wyznała mi jego znajoma. Bartek powiedział, by na Jego pogrzeb nikt nie przyszedł ponury i w czerni; chciał, by było kolorowo. Niektórzy spełnili Jego wolę. Moja znajoma także. I taki to był GOŚĆ! Pozdrawiam Magda && Ogłoszenia && Kupię e-Lektora Kupię urządzenie e-Lektor. Osoby chętne do odsprzedaży, proszę o kontakt pod numerem telefonu: 506-447-277. Marta && Poszukiwani wolontariusze Poszukujemy wolontariuszy do następujących działań: 1. Wolontariusza do pomocy marketingowej - jego zadaniem byłaby promocja działań podejmowanych przez Fundację FEER na różnych grupach. Taka osoba sporządzałaby również ogłoszenia na portale typu ngo.pl, czasem info na stronę (bez zamieszczania na stronie). 2. Wolontariusza - asystenta Prezesa - jego zadaniem byłoby sporządzanie pism i odpisywanie na maile wpływające na adres kontakt@feer.org.pl. 3. Wolontariusza do prowadzenia szkoleń i konsultacji tyfloinformatycznych. Kontakt: Fundacja Edukacji Empatii Rozwoju FEER, tel.: 578 599 703 - czynny wtorek, czwartek godz. 12:00-15:00 lub 662 594 011 - czynny od poniedziałku do piątku w godz. 10:00-15:00, mail: kontakt@feer.org.pl. Fundacja Edukacji Empatii Rozwoju FEER