Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 9/66/2021 wrzesień Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Patrycja Rokicka Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach Sześciopunktu są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Dofinansowano ze środków Fundacji ORLEN && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Staramy się, żeby każdy numer Sześciopunktu był ciekawy i niepowtarzalny, ale ten jest naprawdę wyjątkowy, ponieważ publikujemy w nim kilka tekstów związanych z beatyfikacją Matki Czackiej i prymasa Wyszyńskiego. Dla wielu osób uroczystości beatyfikacyjne stały się wzbogacającym duchowo, niezapomnianym wydarzeniem, skłaniającym do refleksji. Te głębokie przeżycia znalazły odzwierciedlenie w twórczości literackiej i muzycznej autorki, którą gościmy po raz pierwszy w Galerii literackiej. W dziale Rehabilitacja kulturalnie zamieściliśmy artykuł o związkach prymasa Wyszyńskiego z Zakładem dla Dzieci Niewidomych w Laskach i jego założycielką Matką Czacką. W tym dziale opublikowaliśmy również teksty o interesujących podróżach krajowych i zagranicznych. Życie, postawy i czyny błogosławionych i świętych są dla wielu z nas przykładem i źródłem siły w radzeniu sobie z codziennością. Codziennością, w której do głosu dochodzą różne emocje. Zwyczajnie i po ludzku próbujemy sobie z nimi radzić na wiele sposobów. Jednym z tych sposobów jest używanie słów powszechnie uważanych za niestosowne lub wulgarne. O przyczynie, potrzebie i sensie wulgaryzmów przeczytają Państwo w Poradniku psychologa. Zapraszamy do kącika prawnego, w którym Prawnik wyjaśnia termin niezdolny do pracy. W rubryce Nasze sprawy omawiamy różnorodne problemy m.in. jakie znaczenie w życiu ma zdobywanie wiedzy, prace remontowe prowadzone bezwzrokowo oraz czy niewidomy może być instruktorem orientacji przestrzennej. Szczególne podziękowania kierujemy do Pani doktor Agaty Plech, która rozpoczyna współpracę z Sześciopunktem. Zapraszamy do lektury. Zespół redakcyjny && Błogosławiona Matko Niewidomych. Hymn na beatyfikację Matki Elżbiety Czackiej muzyka: Piotr Pałka słowa: s. Damiana Laske FSK Ref. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Błogosławiona Matko niewidomych, Oczami duszy w niebo zapatrzona, Niesiesz nam światło, które pośród mroku Drogę wskazuje dążącym ku Bogu. Ref. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Matko Elżbieto, do Ciebie wołamy, Tyś wzorem dla nas, służebnico krzyża. Umocnij wszystkich w miłości i prawdzie, Niech świętość Twoja ku niebu nas zbliża. Ref. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Wszystko dla Boga czyniłaś w swym życiu, Krzyż całodzienny złożyłaś Mu w darze. Ubóstwo, czystość i wzór posłuszeństwa, pozostawiłaś przez Boga wybranym. Ref. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Dziś zgromadzeni uczcijmy z radością Życie poparte prawdziwym świadectwem. Światłem niechaj będzie i drogowskazem Dla niewidomych na duszy i ciele. Ref. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Chwała niech będzie Bogu Jedynemu, On Królem naszym i naszą miłością. On w tajemnicy Przenajświętszej Trójcy Wiedzie nas wszystkich do pełni jedności. Ref. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. Bądź światłem na naszych drogach. Nasza Matko, módl się za nami. && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko && Terminale dotykowe oraz bankomaty dostępne dla niewidomych Andrzej Koenig Kilkanaście lat temu wprowadzono możliwość wypłacania gotówki z bankomatów przy użyciu karty oraz płacenia bezgotówkowego, np. w sklepach również przy użyciu karty i terminali płatniczych. Dla większości użytkowników usług bankowych jest to wygodna i bezpieczna forma zarządzania środkami finansowymi. Wszystko wygląda fajnie i wygodnie do momentu, gdy do bankomatu czy terminalu podchodzi osoba z dysfunkcją wzroku. Największym problemem jest brak udźwiękowienia tych urządzeń. Na szczęście sytuacja się poprawia. Producenci i operatorzy wychodzą niewidomym naprzeciw, proponując udogodnienia. Pierwszym udogodnieniem jest możliwość bezwzrokowej, zbliżeniowej wypłaty gotówki z bankomatów sieci Planet Cash. Potrzebujemy do tego słuchawki, karty lub urządzenia z aplikacją płatność Apple Pay. Słuchawki podłączamy do bankomatu i słyszymy komunikat Jeśli chcesz wypłacić gotówkę, włóż kartę do bankomatu lub zbliż ją do czytnika. Po lewej stronie klawiatury numerycznej lokalizujemy wystający prostokątny element wielkości ok. 4,5 cm/3 cm, na którym jest napisane brajlem Zbliż Kartę. Zbliżamy kartę, telefon lub zegarek z aplikacją. Następnym krokiem jest wybór języka. Dalsze kroki wykonujemy zgodnie ze wskazówkami, które słyszymy przez słuchawki. Po wykonaniu kilku czynności odchodzimy od bankomatu z pobranymi pieniędzmi. Jeżeli macie Państwo w pobliżu bankomat sieci Planet Cash (korzysta z nich m.in. bank ING), to sami możecie się o tym przekonać. Gdybyście jednak nie mieli akurat przy sobie słuchawek, albo gdyby przewodnik głosowy nie działał, poniżej przedstawiamy instrukcję bezwzrokowej, zbliżeniowej wypłaty gotówki autorstwa niewidomego internauty. Bezwzrokowa obsługa bankomatów: 1. W telefonie lub smartwatchu wywołujemy na ekran urządzenia aktywną kartę do naszego konta. 2. Przysuwamy telefon, smartwatch, kartę płatniczą lub inny zbliżak do elementu opisanego na bankomacie jako zbliż kartę. Nasze urządzenie powinno wygenerować dźwięk, podobny do tego przy płatności zbliżeniowej. 3. Teraz należy nacisnąć pierwszy klawisz z boku ekranu, od góry po prawej stronie, wybierając język polski. 4. Odczekujemy około 3 sekundy. 5. Z klawiatury numerycznej wprowadzamy kod PIN i zatwierdzamy go, naciskając ten sam klawisz co wcześniej, pierwszy od góry, z boku ekranu po prawej stronie. 6. Teraz naciskamy drugi klawisz, z boku ekranu, od góry po prawej stronie, wybierając wypłatę. 7. W tym momencie pojawia się wybór zdefiniowanej kwoty. Klawisze od góry, po lewej stronie ekranu: 20, 50, 100, 150 zł. I od góry po prawej stronie ekranu: 200, 300, 500 zł, inna kwota. 8. Możemy w tym momencie nacisnąć któryś z powyższych klawiszy, wybierając jedną ze zdefiniowanych kwot lub wpisać inną wartość z klawiatury numerycznej. W tym drugim przypadku, ostateczną kwotę potwierdzamy, naciskając najniższy przycisk po prawej stronie klawiatury numerycznej. Jest on oznaczony wypukłym kółkiem. 9. Po wybraniu kwoty rezygnujemy z wydruku poprzez naciśnięcie pierwszego od dołu klawisza po prawej stronie ekranu, lub drukujemy potwierdzenie, naciskając czwarty klawisz od góry po lewej stronie ekranu. Analogicznie, z wydruku rezygnujemy, naciskając na klawiaturze numerycznej klawisz 4, albo drukujemy, naciskając klawisz 5. 10. Pamiętajmy o zabraniu naszych pieniędzy z bankomatu. Drugim udogodnieniem dla osób niewidomych jest korzystanie z nowoczesnych terminali płatniczych. Chodzi głównie o urządzenia wyposażone w ekran dotykowy, nieposiadające tradycyjnej klawiatury. Producent terminali płatniczych Ingenico oferuje klientom silikonowe nakładki, które umożliwiają wprowadzenie kodu PIN przez osoby niewidzące. Kłopot z korzystaniem z terminali płatniczych przez osoby niewidome pojawił się kilka lat temu, gdy na rynku rozpowszechniły się terminale z ekranem dotykowym. Urządzenia te nie mają tradycyjnej klawiatury, więc osoby z dysfunkcją wzroku nie mogą wprowadzać kodów PIN służących do autoryzacji płatności. Dlatego producent opracował i udostępnił w sprzedaży nakładki silikonowe na terminale płatnicze. Taka nakładka ma format kwadratu o boku ok. 5 cm. Na wierzchniej stronie znajdują się wypukłości pozwalające rozpoznać dotykiem właściwą funkcję lub numer klawisza. Nakładkę zakłada się na terminal i zdejmuje w razie potrzeby. Obecnie Ingenico przygotowało silikonowe nakładki na jeden ze swoich nowych terminali z ekranem dotykowym i systemem operacyjnym Android. Przedstawiciele firmy jednocześnie deklarują, że w najbliższym czasie podobne nakładki trafią także do klientów korzystających z pozostałych urządzeń serii Axium. Warto zaznaczyć, że większość instytucji oraz producentów urządzeń staje się bardziej otwarta i dostępna dla osób niepełnosprawnych z różnymi dysfunkcjami. Każdy z nas chce być traktowany tak jak osoba pełnosprawna i odnajdywać się w każdym miejscu. Źródło: https://mojaszuflada.pl/, www.cashless.pl/10034-ingenico-axium-nakladki-dla-niewidomych && Co w prawie piszczy && Niezdolni do pracy wg ZUS – co to właściwie oznacza? Prawnik W dzisiejszym numerze omówione zostaną zagadnienia związane z tzw. orzecznictwem do celów rentowych, które prowadzą lekarze orzecznicy ZUS oraz komisje lekarskie ZUS. Podkreślenia wymaga fakt, iż osoba, która uzyskała orzeczenie o stopniu niepełnosprawności, nie staje się na jego mocy osobą niezdolną do pracy. Należy jeszcze spełniać warunki z ustawy emerytalnej. Ustawa o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych przewiduje, że: • całkowicie niezdolną do pracy oraz samodzielnej egzystencji – niezdolność do samodzielnej egzystencji – uważa się osobę, której stopień naruszenia sprawności organizmu powoduje konieczność stałej lub długotrwałej opieki i pomocy innej osoby w zaspokajaniu podstawowych potrzeb życiowych; • całkowicie niezdolna do pracy jest osoba, która utraciła zdolność do wykonywania jakiejkolwiek pracy; • częściowo niezdolna do pracy jest osoba, która w znacznym stopniu utraciła zdolność do pracy zgodnej z poziomem posiadanych kwalifikacji. Stosownie do art. 13 ust. 1 w/w ustawy, przy ocenie stopnia i przewidywanego okresu niezdolności do pracy oraz rokowania co do odzyskania zdolności do pracy uwzględnia się: • stopień naruszenia sprawności organizmu; • możliwości przywrócenia niezbędnej sprawności w drodze leczenia i rehabilitacji; • możliwość wykonywania dotychczasowej pracy lub podjęcia innej pracy; • celowość przekwalifikowania zawodowego. Wszystkie przesłanki powinny być oceniane, biorąc pod uwagę rodzaj i charakter dotychczas wykonywanej pracy, poziom wykształcenia, wiek i predyspozycje psychofizyczne. Postępowanie w sprawie przyznania renty wszczyna się na wniosek zainteresowanego. Następnie zostaje on wezwany do siedziby oddziału ZUS. Po przeprowadzeniu badania lekarz orzecznik ocenia przede wszystkim datę pojawienia się niezdolności, szacuje przewidywany czas jej trwania oraz ustala przyczynę problemu. Zdarza się również, że orzecznik nie przeprowadza badania, a stwierdzając niezdolność do pracy, korzysta jedynie z przedstawionej przez pacjenta dokumentacji medycznej. Na końcu lekarz podejmuje decyzję, która jest pełnoprawną podstawą do przyznania renty z tytułu niezdolności do pracy. Pamiętajmy, że jeżeli nawet w orzeczeniu uznano, że dana osoba nie może wykonywać jakiejkolwiek pracy (jest niezdolna do pracy), wcale nie znaczy, że nie może ona faktycznie, pobierając świadczenia, pracować i być zatrudniona. Zgodnie z przepisami obowiązującymi od 2005 roku niezdolność do pracy orzekana jest na okres nie dłuższy niż 5 lat, chyba że według wiedzy medycznej nie będzie rokowań odzyskania zdolności do pracy przed upływem tego okresu, wówczas niezdolność do pracy orzeka się na okres dłuższy niż 5 lat. Nowe uregulowania stanowią również, że jeżeli osobie uprawnionej do renty z tytułu niezdolności do pracy przez okres co najmniej ostatnich 5 lat poprzedzających dzień badania lekarskiego brakuje mniej niż 5 lat do osiągnięcia wieku emerytalnego, tj. 60 lat dla kobiety i 65 lat dla mężczyzny, w przypadku dalszego stwierdzenia niezdolności do pracy orzeka się niezdolność do pracy na okres do dnia osiągnięcia tego wieku. Orzeczenia lekarskie w czasie epidemii zachowują ważność co oznacza, że orzeczenie wydane przez lekarza orzecznika albo komisję lekarską o niezdolności do pracy lub niezdolności do samodzielnej egzystencji, którego termin upływa w okresie epidemii, zachowuje ważność przez następne trzy miesiące. Orzeczenie lekarza orzecznika ZUS a orzeczenie powiatowego zespołu do spraw orzekania o niepełnosprawności Zgodnie z art. 5 Ustawy z dnia 27 sierpnia 1997 r. o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych przyjmuje się, że orzeczenie lekarza orzecznika Zakładu Ubezpieczeń Społecznych o całkowitej niezdolności do pracy traktowane jest na równi z orzeczeniem o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności. Wydawane w polskim systemie prawnym orzeczenia zestawia się ze sobą w następujących grupach: • całkowita niezdolność do pracy (dawna I grupa inwalidzka) i niezdolność do samodzielnej egzystencji równa się znaczny stopień niepełnosprawności; • całkowita niezdolność do pracy (dawna II grupa inwalidzka) równa się umiarkowany stopień niepełnosprawności; • częściowa niezdolność do pracy lub celowość przekwalifikowania zawodowego (dawna III grupa inwalidzka) równa się lekki stopień niepełnosprawności. Bez wątpienia polski system orzekania o niepełnosprawności jest dość skomplikowany. Funkcjonuje w praktyce kilka instytucji wydających orzeczenia, dlatego też w obiegu występują orzeczenia o niepełnosprawności o różnym charakterze. Mamy nadzieję, że omówione w ostatnich artykułach zagadnienia dotyczące tego tematu pozwolą Państwu w sposób przystępny zaznajomić się z rodzajami, procedurami i korzyściami, jakie wynikają z poszczególnych orzeczeń. && Sport && Audiodeskrypcja pomaga niewidomym zrozumieć wydarzenia sportowe Radosław Nowicki Sport jest bardzo dynamiczną dziedziną. W ułamku sekundy może w danej dyscyplinie wydarzyć się tyle, że nawet ludzkie oko nie jest w stanie wszystkiego dostrzec. Stąd sędziowie w trakcie meczów piłkarskich mogą korzystać z WAR-a (wideo weryfikacja), w siatkówce i tenisie są możliwe challenge, a w innych dyscyplinach sędziowie mają możliwość oglądania danej akcji na powtórkach. A jak w świecie sportu ma odnaleźć się osoba niewidoma, która nie jest w stanie dostrzec tego wszystkiego, co dzieje się na boisku, w hali, na macie, basenie, torze czy stadionie? Nie widzi wyniku meczu, czasu trwania walki, ustawienia zawodników na boisku i innych istotnych kwestii, które dla widzącego kibica są łatwo uchwytne na ekranie telewizora. Z pomocą przychodzi jej audiodeskrypcja sportowa, która jest dostępna przy transmisji coraz większej ilości wydarzeń. Audiodeskrypcja to technika narracyjna, która przy pomocy opisów pozwala na odbiór treści wizualnych osobom niewidomym i niedowidzącym. Narodziła się w Stanach Zjednoczonych w 1981 roku, kiedy niewidoma Margaret Pfanstiehl opracowała i zastosowała w teatrze w Waszyngtonie system opisowej narracji. W Polsce kolebką audiodeskrypcji sportowej stał się Białystok. Tu 27 listopada 2006 roku odbył się pierwszy w kraju nad Wisłą seans z audiodeskrypcją w kinie Pokój. W tym mieście po raz pierwszy doszło także do zastosowania audiodeskrypcji w trakcie wydarzenia sportowego. 17 października 2007 roku z audiodeskrypcją przeprowadzono mecz miejscowej Jagiellonii Białystok z Zagłębiem Lublin. Wydawało się, że przełomowym momentem dla audiodeskrypcji w Polsce będzie piłkarskie Euro 2012, ale tak się nie stało. Wprawdzie coraz więcej wydarzeń transmitowanych jest z audiodeskrypcją, ale nie rozwija się ona tak szybko jak można by się tego spodziewać. Wielu komentatorów twierdzi, że ścieżka audiodeskrypcyjna powinna być obligatoryjna przy wszystkich zmaganiach sportowych. Na co dzień audiodeskrypcja jest dostępna w wybranych meczach piłkarskich, koszykarskich, a nawet przy walkach MMA. Wszystkie spotkania piłkarskich mistrzostw Europy można było śledzić, wybierając sobie odpowiednią ścieżkę komentarza, a jedną z nich była właśnie ścieżka audiodeskrypcyjna. Rok 2021 bogaty jest w imprezy sportowe. Główną są igrzyska olimpijskie, ale również mistrzostwa Europy w piłce nożnej, siatkówce czy kilku innych dyscyplinach. Siłą rzeczy zainteresowanie sportem wśród niewidomych wzrosło, jednak żeby dobrze mogli oni zrozumieć to, co dzieje się na sportowych arenach, potrzebna jest audiodeskrypcja. Czy coś się zmieniło przez ostatnie lata? Chyba jedyną nowością są mecze piłkarskie transmitowane na YouTube? Zapytałem o to audiodeskryptora wydarzeń sportowych Michała Janczura. Michał Janczura: Mecze piłkarskiej reprezentacji Polski robione są przez nas na Łączy nas piłka. One puszczane są w eter na YouTube. Faktycznie, jest to pewnego rodzaju nowość, chociaż dostępna już od ponad dwóch lat. Już kilkanaście meczów z polskich stadionów w ten sposób zostało transmitowanych. Poza tym nic się nie zmieniło. Robimy audiodeskrypcję wydarzeń sportowych dla Polsatu i Canal+. Nie śledzę tego, co dzieje się w publicznych mediach, bo nikt z nich do nas nie zwracał się z prośbą, aby robić dla nich audiodeskrypcję sportową. Nie wiem więc, ile wydarzeń i na jakim poziomie przeprowadzanych jest ze ścieżką dla niewidomych i niedowidzących. Radosław Nowicki: Czyli krok PZPN-u związany z przekazem audiodeskrypcyjnym na oficjalnym kanale YouTube Związku świadczy o tym, że działacze zaczynają dostrzegać potrzebę stosowania audiodeskrypcji. Czy jednak jest to tylko jednostkowe działanie? M.J.: Nie chciałbym tego tak oceniać. Wydaje mi się, że każde działania promocyjne są dobre. Nie wiem, w którą stronę audiodeskrypcja mogłaby się jeszcze rozwijać. Nikt chyba też nie bada tego, jakie jest na nią zapotrzebowanie na rynku, co może powinno się zmienić. Nie ulega wątpliwości, że najważniejsze imprezy powinny być robione z audiodeskrypcją. R.N.: A MKOl, FIFA czy UEFA mogą mieć na to wpływ? M.J.: Nie chciałbym się wdawać w takie dywagacje, bo nie wiem, czy na przykład MKOl tego nie wymaga. Wiem, że mecze piłkarskich mistrzostw Europy były robione z audiodeskrypcją. My do niczego się nie ograniczamy. Robimy nie tylko mecze piłkarskie, ale też między innymi sporty walki, skoki przez przeszkody, koszykówkę. Po prostu od kiedy Polsat nie ma praw transmisyjnych do najważniejszych imprez, na przykład piłkarskich, to ich nie robimy. R.N.: A jest jeszcze jakaś przestrzeń do rozwoju dla audiodeskrypcji, czy wszystko zależy od poszczególnych telewizji? M.J.: Wszystko zależy od przepisów. Jeśli koncesje będą nakazywały telewizjom dostosowanie przekazu do potrzeb osób niewidomych i niedowidzących, to audiodeskrypcja będzie się rozwijała. Jeśli takiego obowiązku nie będzie, to nie wszystkie telewizje będą miały wewnętrzne poczucie misji, aby ją stosować. R.N.: A czy według Pana zrozumiano, że w audiodeskrypcji chodzi bardziej o samą ideę i o dostępność przekazu dla osób niewidomych niż o słupki oglądalności i słyszalności? M.J.: Myślę, że teraz już nikt nie patrzy na audiodeskrypcję przez pryzmat słupków oglądalności. Ważne są dwie rzeczy – misja oraz koncesje udzielane telewizji. Jak jakaś telewizja jest zobligowana do stosowania audiodeskrypcji przy imprezach sportowych, to ją robi, bo wymuszają na niej to przepisy. Wiele telewizji do audiodeskrypcji wybiera takie mecze, które dla kibiców są najciekawsze, a nie jakieś niszowe, co potwierdza także element misyjności. R.N.: Często panowie komentowali wydarzenia sportowe w duecie, ale pandemia wszystko zmieniła… M.J.: Od roku ze względu na pandemię koronawirusa wszystkie wydarzenia z audiodeskrypcją robimy pojedynczo, bo jak można ograniczyć ryzyko zachorowania, to się to robi. W duecie audiodeskrypcja jest łatwiejsza, ale mamy tak doświadczoną ekipę, że nie ma to dla nas większego znaczenia. Wiadomo, że dłuższe imprezy wymagają wówczas większego wysiłku, ale nie stanowi to dla nas żadnego problemu. R.N.: Pewne informacje dotyczące wydarzeń z audiodeskrypcją pojawiają się na fanpageu Sport z audiodeskrypcją, ale głównie dotyczy to meczów piłkarskich. M.J.: Niekiedy brakuje nam czasu, aby podawać wszystkie informacje. Staramy się, aby robić to systematycznie, ale faktycznie nie wszystkie zapowiedzi imprez z audiodeskrypcją znajdują się na tym fanpageu. Chcemy znaleźć taki system, żeby wszystkie informacje automatycznie się na nim pojawiały. Będziemy starali się rozwijać i pod tym kątem iść do przodu. Dotarcie do osób niewidomych z komunikatami o audiodeskrypcji w różnej formie jest dla nas priorytetem. Chcielibyśmy, aby nasza praca docierała do jak najszerszego grona kibiców i wszystkich potrzebujących korzystać z audiodeskrypcji. Z tego względu będziemy się starać, aby te informacje przekazywane w mediach społecznościowych były jak najpełniejsze i najaktualniejsze. && Zdrowie bardzo ważna rzecz && Profilaktyka wzroku J.N. Czy profilaktyka w chorobach oczu ma sens? Zapytałam o to dr n. med. Agatę Plech, specjalistę chorób oczu, autorkę książki Przejrzyj na oczy, czyli jak żyć, aby długo cieszyć się świetnym wzrokiem. J.N.: Jak to jest, czy wierzysz w profilaktykę w chorobach oczu? Czy według Ciebie może nas ona zabezpieczyć przed wystąpieniem różnych schorzeń? A.P.: Jestem przekonana, że tak! A nawet więcej niż przekonana, bo stoją za tym nie tylko badania epidemiologiczne obecnych czasów, ale i wielowiekowe doświadczenia różnych systemów medycznych, np. ajurwedy, na którą lubię się powoływać, jak i te wynikające z obserwacji innych odmiennie żyjących kultur. Tak, profilaktyka zdrowotna, a więc odpowiedzialne działania wpływające na stan naszego zdrowia mają sens. I odwrotnie, żyjąc w szczególny, by nie powiedzieć bezmyślny sposób, przyczyniamy się do rozwoju różnych chorób. J.N.: Łatwo sobie wyobrazić, że choroby cywilizacyjne, na przykład cukrzyca, otyłość, alergie pokarmowe mają związek z naszym stylem życia, ale jak to jest w chorobach oczu? Kiedy ten związek staje się istotny? A.P.: Największy udział czynników obciążających nasz organizm, a wpływających na narząd wzroku obserwuję z jednej strony w narastającej krótkowzroczności, która przekształca się wręcz w epidemię, a także w rozwoju cukrzycowego obrzęku plamki (to miejsce w centrum siatkówki odpowiedzialne za najwyraźniejsze widzenie) oraz zwyrodnienia siatkówki związanego z wiekiem. Nie chcę jednak zamknąć tego w nazwach, w rozpoznaniach. Musimy bowiem pamiętać, że oczy są częścią organizmu i ich choroby bardzo często są tylko jedną z manifestacji pogarszającego się ogólnoustrojowego krążenia, odżywienia tkanek, narastającego stresu oksydacyjnego czy mechanizmów zbyt szybkiej śmierci komórek. Powodem zaś tego, tak jak już wspomniałaś, jest styl naszego życia, czyli coś na co mamy codzienny, realny i często nieprzemyślany wpływ. J.N.: Ja ze swej strony mam podobne obserwacje jeśli chodzi o wzrost ilości niektórych chorób okulistycznych a także wad wzroku. Omówmy więc proszę czynniki, które nam teraz, w Twojej opinii, szkodzą najbardziej. A.P.: W czasach pandemii i związanych z nią ograniczeniach zwykłej aktywności fizycznej oraz obciążenia pracą zdalną przed komputerem na pierwszy plan poza nasilającą się otyłością i problemami z funkcjonowaniem narządu ruchu wysuwa się według mnie narastająca krótkowzroczność u dzieci. Powtórzmy to po raz kolejny, krótkowzroczność nie jest chorobą, jest manifestacją pracy układu optycznego oka, może jednak sprzyjać innym, czasem trudnym do opanowania chorobom oczu. Krótkowzroczność w skrócie rozwija się wtedy, gdy ludzkie oko jest zbyt długie w stosunku do siły łamiącej układu optycznego. Czyli, albo urosło zbyt duże i, pomijając genetykę, dzieje się tak, gdy jest stymulowane do wzrostu poprzez hormony anaboliczne z pożywienia oraz zakłócony rytm dobowy związany ze zwiększoną ilością światła w nocy (zaburzenie wydzielania melatoniny). Z drugiej strony, a właśnie ten mechanizm jest obecnie najczęściej zaburzany, siła łamiąca układu optycznego rośnie, a akomodacja napina się przy pracy z bliska i to sprzyja narastaniu wad wzroku, zwłaszcza w okresie rozwojowym, gdy oczy rosną. Tak więc pracując z bliska, wpatrując się bez przerw w komputer, tablet, smartfon i książkę, wytężamy akomodację, napinamy soczewkę w oku i w ten sposób krótkowzroczność się rozwija bardziej niż wynikałoby to ze wzrostu długości oka. J.N.: Tak, przewidywano już wcześniej, że do 2050 roku połowa populacji na świecie będzie z tego powodu nosiła okulary. Obecnie ten czas, w wyniku nadmiernej, wielogodzinnej pracy z bliska, po prostu się obniża i sami temu właśnie sprzyjamy. A.P.: Jestem tym nie mniej zaniepokojona i dlatego wraz ze Stowarzyszeniem Przejrzyj na Oczy, które prowadzę, rozpoczęliśmy akcję edukacyjną skierowaną do nauczycieli, rodziców, ale i dzieci pierwszych klas szkoły podstawowej o nazwie: STOP-krótkowzroczność, w której uczymy zasad higieny pracy wzrokowej, a także rozsyłamy do szkół materiały edukacyjne w formie wideo oraz naklejki przypominające o zasadzie 20:20:20. Przypomnijmy więc raz jeszcze, o czym mówi ta zasada. Podczas pracy z bliska co 20 minut przez co najmniej 20 sekund trzeba spojrzeć i wyostrzyć wzrok na przedmiotach położonych nie bliżej niż 20 stóp (około 6 metrów) od patrzącego. I to działa! I to działa nie tylko na dzieci, ale i w późniejszym wieku na zmniejszenie dolegliwości takich, jak ból oczu i zmęczenie. J.N.: Wspomniałaś również o innych mechanizmach, które sprzyjają chorobom oczu. Możesz je wymienić? A.P.: Oczywiście. Zbierając materiał do książki Przejrzyj na Oczy, ze zdziwieniem stwierdziłam, że tak wiele jest wspólnych mianowników w wielu chorobach okulistycznych. Poza szczególnymi przypadkami, to co jest wspólne to: światło słoneczne, używki, a zwłaszcza palenie papierosów, bogatocukrowa i bogatotłuszczowa dieta, niedobór wody w komórkach. Wszystkie wymienione czynniki sprzyjają starzeniu się komórek, a jeszcze dokładniej skracaniu się telomerów, czyli końcówek zabezpieczających przed uszkodzeniami nasz kod genetyczny w łańcuchu DNA. Wszystkie wymienione czynniki zaburzają również równowagę w procesach utleniania i redukcji w tkankach, przesuwając ją w stronę tych pierwszych, a to skutkuje powstaniem wolnych rodników tlenowych i co za tym idzie uszkodzeniom komórek. W efekcie dochodzi do wszystkich następstw w tkankach i strukturach oczu. Białka soczewki zmieniają swoją przepuszczalność, koagulują i tworzy się zaćma. Ciało szkliste traci przepuszczalność i pojawiają się zagęszczenia struktury, a wraz z nimi męty i muszki w polu widzenia. Komórki śródbłonka w naczyniach krwionośnych siatkówki zostają uszkodzone i stąd łatwo o przecieki, mikrokrwotoki, wtórne niedotlenienie i ich następstwa w postaci czasem nieodwracalnych zaburzeń widzenia, jak w cukrzycowym obrzęku plamki czy zwyrodnieniu siatkówki związanym z wiekiem. J.N.: I na to wszystko mamy wpływ? A.P.: Oczywiście! Każdego dnia mamy wpływ na to co nałożymy na swój talerz, czy będą to produkty pełne witamin, antyoksydantów, dobrych tłuszczów, kwasów omega-3 czy raczej obciążymy swoje ciało nadmierną ilością cukrów i tłuszczów odzwierzęcych. Mamy wpływ na to, czy zapewnimy sobie odpowiednią ilość ruchu, jak radzimy sobie ze stresem, czy wystawiamy swoje ciało i oczy (bez ochrony) na działanie światła słonecznego. Mamy wpływ na to, czy pijemy odpowiednią ilość wody i w jaki sposób korzystamy z ekranów i innych mediów do pracy z bliska. Mamy wreszcie wpływ na to, jak jest to dla nas ważne, czy interesujemy się tak naprawdę swoim zdrowiem i tym co nam służy, czy jest to tylko okazjonalne życzenie. J.N.: Zainspirowałaś mnie swoim szerokim spojrzeniem na oczy jako część całego organizmu i procesów w nim się toczących. I ja przyjrzę się temu, co jeszcze mogę dla siebie zrobić, co mogłabym doradzić pacjentom. A.P.: Cieszę się. To właśnie przyświecało mi, gdy pisałam swoją książkę, ale i teraz gdy prowadzę portal prozdrowotny https://przejrzyjnaoczy.pl/ i pokrewne media społecznościowe, gdzie ja i zaproszeni goście (dietetyk, psycholog, coach) dzielimy się swoją wiedzą, inspirujemy i motywujemy do tego, by wszystkim nam żyło się zdrowiej. Wierzę w profilaktykę zdrowotną, wierzę w to, że mamy wpływ na procesy służące zdrowiu i chorobie. Wybór i przyszłość należą do nas. && Gospodarstwo domowe po niewidomemu && Sezonowość żywienia i ekologia Ekodziadek Tak, jestem już dziadkiem, z czego bardzo się cieszę, aby ten stan trwał długo, staram się żyć rozsądnie i zdrowo się odżywiać. Zachęcam do tego wszystkich, podając moje sposoby na zdrowe żywienie i ekologię. 1. Zamiast kupować jarzyny w jednorazowych reklamówkach, nabywam wielorazowe, materiałowe torby – niektóre samodzielnie uszyłem z firanek. 2. Produkty spożywcze w puszkach zastąpiłem tymi w słoikach, gdyż szkło nie reaguje z tłuszczami i kwasami. 3. Zamiast kawy rozpuszczalnej kupuję ziarnistą, mielę tuż przed zaparzeniem, gdyż tylko wtedy kawa posiada smak i aromat, zawiera także najwięcej odżywczych składników. Do parzenia kawy używam ekspresu manualnego, jest to okazja, by wstać z kanapy i przejść się do kuchni. Jeśli kogoś nie stać na ekspres ciśnieniowy, alternatywą może być ekspres przelewowy, dobrze sprawdzają się także zaparzarki oraz specjalne kawiarki stawiane na kuchence. 4. Odżywiam się sezonowo – kupuję polskie owoce i warzywa sezonowe. Całoroczne warzywa i owoce tropikalne poza sezonem tracą na wartości, są również mocno konserwowane środkami bakterio- i grzybobójczymi oraz przeciwpasożytniczymi. Trzeba zużyć dużo wody, by spłukać jedynie część wszelakich chemikaliów. 5. Słabej jakości soki ze sklepu zastąpiłem kompotami oraz filtrowaną wodą; wlewam do szklanych butelek i chłodzę w lodówce. 6. Samodzielnie przygotowuję jogurt. Gotuję litr mleka, wlewam do słoja, czekam aż ostygnie do temp 40 stopni, wlewam kubeczek naturalnego jogurtu lub wsypuję opakowanie jogurtowych bakterii kupionych w sklepach ze zdrową żywnością. Słój otulam szczelnie kocem i zostawiam tak na 7 lub 8 godzin, ale nie dłużej, gdyż później jogurt staje się zbyt gęsty i niesmaczny. Mały słoiczek jogurtu odstawiam do ponownego namnażania. 7. Nie kupuję mielonego mięsa w sklepie, samodzielnie mielę mięso przy pomocy ręcznej maszynki do mięsa, nie trzeba jej podłączać do sieci. 8. Nie ulegam modzie na niejedzenie chleba, ziemniaków i kasz, bo zawierają one cenne minerały, których nam brakuje szczególnie na przednówku. 9. Jadam zupy. 10. Nie podgrzewam plastikowych pojemników z żywnością w kuchence mikrofalowej, nie kupuję jedzenia na wynos w styrboxach, unikam dań gotowych ze sklepu. 11. W dobie wielofunkcyjnych robotów kuchennych często korzystam ze starych metod, by do starcia jednej marchewki nie uruchamiać wielkiego urządzenia, na którego umycie niepotrzebnie zużyje się więcej płynu do naczyń i wody. 12. Do sprzątania używam zużytych ręczników i koszulek. 13. Nie wyjdę do miasta nieogolony elektryczną golarką, którą nigdy się nie zatnę (jest dobrej jakości, służy mi kilka lat). Jednorazówki zaśmiecają środowisko, można się nimi także porządnie zaciąć, czego nie poczujemy, a idąc ulicą nawet nie będziemy wiedzieć, że z małej ranki sączy się krew. 14. Korzystam z elektrycznej maszynki do strzyżenia włosów, dzięki temu oszczędzam na fryzjerze. 15. Ograniczam pracę przy komputerze, by znaleźć czas na ćwiczenia i nie przyczyniać się do śladu węglowego. 16. Z nowoczesności korzystam z umiarem, by nie stać się cyfrowym dementem, który bez aplikacji, pilotów i guziczków nie umie żyć. 17. Nie popieram współczesnego niewolnictwa, dlatego nabywam polskie obuwie i odzież, bo jest trwalsza i nie zawiera niebezpiecznych chemikaliów. Tania azjatycka odzież zawiera domieszki tworzyw o nieznanym działaniu, farbowana jest azotowymi barwnikami, które przenikają do organizmu. Uwaga na polary! Ich niezniszczalne drobinki wypłukiwane w pralkach spływają do wód i zanieczyszczają je. 18. Jestem przeciwnikiem karmienia niemowląt mlekiem z plastikowych butelek oraz korzystania z pampersów – tetrowe pieluszki zawsze wygrywają ze sztucznymi zamiennikami wypełnianymi poliakrylanem sodu. Są z bawełny, przepuszczają powietrze i maluch się nie odparza. Prowadzenie domu zgodnie z naturą wymaga czasu, skupienia i odpowiedzialności za rodzinę oraz środowisko, ale dzięki temu mam możliwość dbania o zdrowie, sprawność fizyczną i umysłową. && Z poradnika psychologa && Cholera jasna! – Dlaczego i po co klniemy? Małgorzata Gruszka Bardzo się cieszę, że po raz kolejny mogę podjąć temat zaproponowany przez osobę czytającą Sześciopunkt. Zagadnieniem zaproponowanym przez panią Joannę było używanie wulgaryzmów. Pozwoliłam sobie na poszerzenie tego zagadnienia i poświęcenie wrześniowego ”Poradnika psychologa” używaniu przekleństw, które nie zawsze są wulgaryzmami. Wulgaryzmy i przekleństwa Wulgaryzmy i przekleństwa obecne są od zawsze i we wszystkich językach świata. Wulgaryzmy są wyrażeniami uznawanymi w danej społeczności za wulgarne i kojarzone z brakiem tzw. ogłady i kultury. W naszym języku związane są głównie ze sferą seksualną. Najczęściej używany wulgaryzm zaczynający się na literę k oznacza kobietę lekkich obyczajów; z dodatkiem mać jest stwierdzeniem, że czyjaś matka to k…wa. W oryginale brzmiał k…wa twoja mać, obecnie uległ skróceniu. Kolejny – często błędnie pisany przez h odnosi się do intymnej części ciała mężczyzny. Wulgarne określenie intymnej części ciała kobiety brzmi pi…a. Wulgaryzmy miewają też formy czasowników. Te najbardziej znane to: je…ć, pie…ić, pie…yć – dosłownie znaczą uprawiać seks. Przykładem wyrażenia, które przestało być wulgaryzmem, ale wciąż jest przekleństwem, jest użyta w tytule cholera jasna. Niegdyś wyrażenie to raziło uszy; obecnie stanowi łagodne wzmocnienie wypowiedzi. Osoby niechcące wyrażać się wulgarnie mają do dyspozycji całą gamę przekleństw nieuznawanych za wulgaryzmy. Oprócz cholery jasnej należą do nich: do diabła, do jasnej ciasnej, psia krew, do jasnej Anielki, ja pierniczę, kurza stopa, jasny gwint, i wiele innych. Część językoznawców uważa, że przekleństwami są tylko te wyrażenia, za pomocą których złorzeczymy, czyli źle życzymy komuś lub czemuś; dosłownie przeklinamy coś lub kogoś. Oto przykłady: niech to/cię diabli wezmą, niech to/cię szlag trafi, niech to/cię kule biją, niech to/cię piorun strzeli. Dlaczego klniemy? Klniemy, bo umiemy. Umiemy, bo uczymy się tego tak samo jak wielu innych rzeczy – przez naśladownictwo. Będąc dziećmi, słyszymy przekleństwa i traktujemy je tak samo jak inne słowa. Przy czym, zapamiętujemy i powtarzamy szybciej, ponieważ wypowiadane są z większym naciskiem i mocą. Ucząc się przekleństw, nie mamy świadomości, że słowa te różnią się czymkolwiek od innych. Świadomości tej nabywamy nieco później i głównie przez reakcje otoczenia. Po co klniemy? Znaczeniem, rolą i użytecznością przekleństw zajmują się specjaliści z różnych dziedzin. Kwestia ta od dawna interesuje językoznawców, psychologów, filozofów i medyków. Językoznawcy poświęcili jej wiele prac naukowych. Ludwik Stomma opracował Słownik polskich wyzwisk, inwektyw i określeń pejoratywnych, a Maciej Grochowski jest autorem Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów. Z punktu widzenia psychologii, podstawową funkcją przekleństw jest wzmacnianie naszych wypowiedzi. Wzmacnianie, czyli nadawanie im pożądanego wymiaru emocjonalnego. Oto przykład: siedząc w poczekalni u stomatologa, usłyszałam lekarkę komentującą zdjęcie czyjegoś uzębienia: Ja pierdzielę, ale korzeń!. Ja pierdzielę w ustach tej osoby, w tym miejscu i sytuacji zabrzmiało nieco niestosownie, ale niewątpliwie było wyrazem zdziwienia i zaskoczenia, a może i przerażenia nietypowym przypadkiem. Przekleństwa, te wulgarne i łagodne służą do werbalnego wyrażania szerokiego spektrum emocji, a więc gniewu, strachu, radości, wzruszenia, ekscytacji, zachwytu, zaskoczenia, smutku, przygnębienia, zniechęcenia, niedowierzania, wstydu czy obrzydzenia. Używanie przekleństw służy radzeniu sobie z silnymi emocjami i napięciem. To taka samopomoc w udźwignięciu nagłego wzrostu poziomu jakiejś emocji lub napięcia. Dzięki przekleństwom błyskawicznie przekazujemy innym informacje o doświadczanych emocjach. Zdaniem naukowców, przekleństwa (niekoniecznie wulgaryzmy) ułatwiają porozumienie emocjonalne z innymi. Część z nich twierdzi nawet, że w pewnych sytuacjach, rzucając tzw. mięsem, chronimy się przed czymś gorszym, na przykład rękoczynami. Co ciekawe, za wypowiadanie przekleństw nie odpowiadają mózgowe ośrodki mowy, ale jedna z najwcześniej powstałych w procesie ewolucji części naszego mózgu zwana ciałem migdałowatym, w której rodzą się emocje. Z medycznego punktu widzenia interesujące jest działanie przekleństw na odczuwanie bólu. W jednym z eksperymentów dwie grupy studentów trzymały dłonie w lodowatej wodzie. Jedna z grup mogła w tym czasie używać słów uważanych za przekleństwa lub wulgaryzmy, druga – słów neutralnych. Efekt był taki, że klnący studenci trzymali dłonie w lodowatej wodzie połowę dłużej niż ci niemogący kląć. Wyjaśniono to tak, że przeklinanie wywołało silne emocje, co przyczyniło się do podniesienia tętna, a to przełożyło się na mniejsze odczucia bólu związane z zimnem. Stwierdzono również, że przeciwbólowe działanie przekleństw jest dużo silniejsze u osób, które na co dzień unikają ich używania. Tak czy owak, gdy walniemy się w coś lub oparzymy, w pierwszym odruchu wypowiadamy jakieś przekleństwo lub wulgaryzm. Boli jakby mniej i jest jakby lżej… Przekleństwa wczoraj i dziś Stosunek do przekleństw (w tym wulgaryzmów) w ostatnich latach uległ diametralnej zmianie. Jeszcze do niedawna w przestrzeni publicznej kląć, a zwłaszcza używać wulgaryzmów, po prostu nie wypadało. W starszej literaturze przekleństwa i wulgaryzmy używane były jedynie przez bohaterów wywodzących się ze specyficznych środowisk. Obecnie, autorzy nie unikają wkładania ich w usta zwyczajnych ludzi. Uważane za wulgarne słowa na k, ch i wiele innych znajdujemy w literackiej mowie potocznej. Nic więc dziwnego, że przeniknęły one do codziennej mowy słyszanej tu i ówdzie. Z badań wynika, że przekleństw używa 8 na 10 dorosłych Polaków. Choć uszy czasami więdną, klną już nie tylko szewcy, więźniowie, kierowcy czy młodzież. Wulgarny często język ludzi młodych bywa przykry w odbiorze. Używanie przekleństw a zwłaszcza wulgaryzmów jako przerywników w zdaniu jest efektem połączenia intensywniejszego w tym wieku napięcia, doświadczania i wyrażania emocji, ogólnego przyzwolenia na przeklinanie oraz – charakterystycznej dla młodych – tendencji do prowokowania otoczenia. Kląć czy nie? To czy klniemy w ogromnej mierze zależy od nas. W większości sytuacji sami decydujemy o tym, jakimi słowy, do kogo, gdzie, kiedy i co mówimy. Możemy świadomie wybierać styl wypowiadania się, w tym wyrażania emocji i dzielenia się nimi. Bywają jednak sytuacje, w których siarczyste słówko po prostu wymyka nam się z ust. Co wtedy? Nic. Zaklęliśmy i nic złego się nie stało. Jeśli źle się z tym czujemy, możemy zastanowić się, czy zrobimy inaczej, gdy zdarzy się podobna sytuacja. Rzucić mięsem można też nieświadomie. Coś takiego zdarzyło się kilka lat temu Marcinowi Mellerowi prowadzącemu telewizyjny program Drugie śniadanie mistrzów. Oglądający program usłyszeli: Jeśli liberałowie pisowscy przystąpiliby do Platformy, to mielibyśmy k…wa… O! przepraszam!. Trzymając się za twarz, słowo przepraszam powtórzył kilkanaście razy. Z mojego życia wzięte Na koniec podzielę się z Państwem przykładem czegoś, co wydostało się z moich ust pod wpływem silnego stresu. Nie mam zwyczaju obrzucać ludzi wulgaryzmami, ale tym razem… Jechałam rano do pracy do miasta oddalonego o kilkanaście kilometrów – 50 minut jazdy tramwajem. Była zima. W połowie drogi na jakimś pustkowiu tramwaj stanął. Przed nami stał inny tramwaj. Z doświadczenia wiem, że czasem dobry wóz doczepia się do zepsutego, i pchając ten zepsuty, powolutku jedzie się dalej. Zmarznięta, zestresowana, z wizją pieszej wędrówki do następnego przystanku i kolejnego spóźnienia się do pracy podeszłam do motorniczego i grzecznie zapytałam: Pojedziemy dalej?. Pan na to: A co pani myśli, że jo go przeskocza? Jeszcze żech takiej głupiej pasażerki nie widzioł!. Ja na to: A ja takiego chu…wego szofera!!!. Cóż, byłoby fajnie, gdyby moje zasoby, takie jak inteligencja, kultura i polot nie zawiodły i zamiast wulgaryzmu użyłabym sformułowania: A ja takiego uprzejmego szofera. Być może dałoby to panu coś do myślenia. Niestety, stres spowodował, że zdobyłam się jedynie na odpłacenie pięknym za nadobne. Kto wie… może dzięki temu pan przekonał się, że pasażerki miewają cięty język, a w związku z tym, nie warto ich obrażać… && „Z polszczyzną za pan brat” && Straszna poprawność Tomasz Matczak Do napisania tego felietonu skłoniła mnie jedna z moich znajomych, nie tylko czytelniczka Sześciopunktu, ale także autorka artykułów w nim zamieszczanych. Okazała się jedną z osób, pewnie wielu, na co wskazuje fakt, że w Internecie można znaleźć podobne pytania wielu internautów, których razi używanie przysłówka strasznie w znaczeniu bardzo. W zasadzie zdania typu: Strasznie się cieszę, że cię widzę! lub Nawet nie wiesz, jak strasznie cię kocham! można usłyszeć wszędzie. Obawy o poprawność tego typu konstrukcji gramatycznych budzi fakt, iż przysłówek strasznie, a także i podobne formy, czyli straszliwy, straszny, straszliwie, służą przede wszystkim do określania zjawisk czy wydarzeń przerażających, budzących strach lub pełnych grozy. Nie da się jednak ukryć, że używa się go także w znaczeniu: bardzo, nadzwyczaj, niezmiernie. Według Słownika języka polskiego ma to jednak kwalifikację potoczną. Dwaj naczelni, moim zdaniem, językoznawcy, a więc profesor Jerzy Bralczyk oraz profesor Jan Miodek zwracają uwagę, iż w polszczyźnie poszukujemy możliwości wyrażania swoich emocji na nowe, jeszcze nieodkryte dotąd, ale jednocześnie mocniejsze sposoby. Stąd używanie takich zwrotów, jak strasznie się cieszę. Być może Czytelnicy zauważyli, że obecnie coraz większą popularność, szczególnie wśród młodzieży, zyskuje inna konstrukcja, a mianowicie mega się cieszę, że cię widzę!. Zjawisko dokładnie takie samo jak w przypadku przysłówka strasznie, choć czerpie z innego źródła, a mianowicie z bogatego języka technicznego. Przedrostki mega- i tera- oznaczają bowiem wielokrotność jakiejś miary, np. megawat, terabajt. Młody człowiek, który pragnie wyrazić się w sposób niestandardowy, a jednocześnie nieformalny, powie zatem: Mega się cieszę, że cię widzę!, a czasem nawet Megaśnie się cieszę, że cię widzę!. Profesor Jan Miodek twierdzi, że w mowie żywej, potocznej strona ekspresywna jest ważniejsza od logicznych formuł sztywno określających znaczenia poszczególnych słów. Młodzi nie byliby sobą, gdyby nie przesadzali, bo moim zdaniem, niektóre używane przez nich słowa, mające ekspresywnie wyrazić ich uczucia radości, zachwytu czy irytacji, są przesadzone, a część z nich nie nadaje się do druku, bo została zaczerpnięta z wulgaryzmów. Biorąc pod uwagę zdanie wyżej wymienionych tuzów polszczyzny, nie należy się jednak zżymać na sformułowania: Strasznie cię lubię! czy Strasznie się cieszę!. Ważne, aby nie były to zwroty gołosłowne, a szczere i prawdziwe. Tymczasem żegnam Państwa! Strasznie mi miło, że czytują Państwo te moje wypociny! && Rehabilitacja kulturalnie && Bóg jest jeszcze lepszy niż to sobie wyobrażamy Paweł Wrzesień Pisanie o naprawdę wielkich postaciach onieśmiela, ponieważ piszący zdaje sobie sprawę jak trudno będzie mu opisać na swój, niedoskonały sposób, ich wielkość. To poczucie jest tym silniejsze, z im wspanialszą osobistością mamy do czynienia. Kardynał Stefan Wyszyński, bo o nim mowa, jest w dodatku jednym z nielicznych bohaterów narodowych, o których śmiało można powiedzieć, że byli ludźmi bez skazy. Nie podejmował jednak wyłącznie funkcji wymagających zaangażowania ducha i intelektu, gdy Ojczyzna była w potrzebie, nie zawahał się rzucić na szalę własnego bezpieczeństwa. Wtedy też doszło do niezwykłego spotkania, któremu poświęcam mój tekst. Po przegranej Kampanii Wrześniowej, z powodu zaangażowania w działalność Państwa Podziemnego, przyszły Prymas Polski musiał szukać schronienia w domu swej siostry we Wrociszewie. Tam otrzymuje wiadomość, że do majątku Zamoyskich w Kozłówce ewakuowano z Lasek siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża i grupę osób niewidomych. Matka Róża Czacka poprosiła księdza Wyszyńskiego aby stał się ich kapelanem. Propozycja zostaje przyjęta, mimo, iż przez majątek przewijało się wiele osób postronnych, co groziło dekonspiracją. 1 sierpnia 1940 r. Stefan Wyszyński przybywa do Kozłówki, gdzie spędzi aż 13 miesięcy, służąc mieszkańcom majątku opieką duchową, ale także organizując tajne nauczanie czy odprawiając nabożeństwa dla oddziałów partyzanckich. Nie zgodził się na szczególne traktowanie swojej osoby i dzielił wspólny los i skromny stół ze wszystkimi. Nie było to jego pierwsze spotkanie z Różą Czacką, albowiem już w roku 1926 odwiedził Laski wraz z księdzem Władysławem Korniłowiczem, którego oboje wraz z założycielką zakładu w Laskach uznawali za swego ojca duchowego. Został wówczas przedstawiony wraz z księdzem Chlebowiczem jako rodzynek z KUL-u, wyjątkowo zdolny student i młody ksiądz. We wrześniu 1941 roku, po aresztowaniu Aleksandra Zamoyskiego i wzmożeniu niemieckich kontroli w majątku kozłowieckim, ksiądz Wyszyński wraz z podopiecznymi przenosi się do Żułowa, gdzie pełni nadal swą posługę, pod pseudonimem Okoński. Zapamiętano go tam jako osobę pogodną, z poczuciem humoru, jednak nieustępliwą w kwestiach wiary i spraw społecznych. W czerwcu 1942 roku przeniósł się do zakładu w Laskach pod Warszawą, gdzie zastąpił księdza Jana Zieję na stanowisku kapelana ośrodka. Tam też pozostał aż do końca wojny. W Laskach z powodów konspiracyjnych występował pod pseudonimem Siostra Cecylia. I tu kolejny raz zachwycił umiejętnością prawdziwie głębokiego angażowania się w wiele spraw jednocześnie. Aby podołać obowiązkom przyszłego Błogosławionego trzeba by pewnie sił i czasu co najmniej kilku zwykłych ludzi. Ksiądz Wyszyński zaś samodzielnie zajmował się opieką duchową i edukacyjną nad ośrodkiem, ale także pracował na rzecz konspiracyjnej oświaty w Warszawie. Był kierownikiem Zespołu Wykładów w Zakresie Wychowania Społecznego Katolickiej Pedagogiki Szkolnej i członkiem Tajnej Komisji Projektowania Kodeksu Pracy. Wykładał katolicką etykę społeczną, pedagogikę katolicką i teologię. Prowadził także rekolekcje i dni skupienia. W marcu 1943 r. został kapelanem VIII Rejonu AK Obroża. Nazwa pochodziła stąd, że działaniem obejmował tereny wokół Warszawy. Ksiądz Wyszyński przyjął tam konspiracyjne imię Radwan III. Niewątpliwie najtrudniejszym okresem tej służby było Powstanie Warszawskie, w którym pełnił posługę duchową wobec członków walczącego w tym regionie zgrupowania AK Kampinos oraz dla rannych przebywających w szpitalu polowym w Laskach. Poza opieką duchową, pielęgnował też rannych i umierających. Zapewne nie wszyscy absolwenci ośrodka w Laskach wiedzą, że w kaplicy Matki Bożej Anielskiej w okresie wojny odprawiał nabożeństwa sam przyszły Prymas Tysiąclecia. Msze celebrował również w podziemiach domu Św. Franciszka, gdzie przechowywano wówczas Najświętszy Sakrament. Pogłębiała się też jego przyjaźń z Matką Czacką, w dużej mierze dzięki łączącemu ich głębokiemu duchowemu pokrewieństwu. Sam Kardynał przyznawał, że początkowo nie docenił właściwie łaski, która została mu dana przez pobyt w ośrodku. Z czasem jednak zauważył, że życie ośrodka odbywa się bardzo spontanicznie, że rządzi nim pokój i prostota, pomimo wielu toczących się tam spraw i licznych codziennych trosk. On sam był człowiekiem uporządkowanym, którego myśli dały się zamykać w formie wykładów i nie był przygotowany na przyjęcie żywiołowości Lasek. Zrozumiał ją jednak i uznał za przejaw działania miłości Boga, który wszak potrafi pisać prosto na liniach krzywych. W zrozumieniu wartości Dzieła pomogła mu analiza przemiany, która odbyła się w samej Matce Czackiej, która przez doświadczenie utraty wzroku przeistoczyła się z pedantycznej, poukładanej arystokratki w osobę ceniącą prostotę, skromność, wyrzekającą się siebie i żyjącą dla Boga poprzez pracę na rzecz innych ludzi, a w tym przypadku osób niewidomych. Stefan Wyszyński zaczął postrzegać Matkę Czacką, szczególnie w czasie wojny, jako osobę całkowicie wolną od kompleksów, skomplikowanych sytuacji, problemów, z których nie ma wyjścia. Cenił ją jako osobę pogodną i swobodną, nieskrępowaną tym, że musi korzystać z pomocy innych osób. Mówił o Laskach, że na te piachy padło ziarenko gorczyczne, z którego wyrosło takie drzewo, w którym schronienie znajdą ptaki niebieskie. Miał na myśli niewidomych, którzy uczą się w zakładzie zawodu, dojrzewają duchowo, aby potem żyć samodzielnie wśród innych ludzi. Ksiądz Wyszyński opuścił Laski w roku 1945 aby w kilka lat otrzymać tytuł kardynalski i zostać Prymasem Polski. Więź księdza kardynała z Matką Różą była tak silna, że gdy stalinowskie władze Polski Ludowej uwięziły go w Komańczy za niezłomną postawę wobec komunistycznego terroru wymierzonego w Kościół, poprosił o przysłanie mu zdjęcia Róży Czackiej aby postawić je obok zdjęcia własnej matki. Niezłomność postawy moralnej wobec przeciwności losu była chyba najsilniej łączącą obie postaci cechą, tuż obok spojrzenia na człowieka wyłącznie poprzez Boga. Po śmierci założycielki ośrodka, Prymas Polski nie zapomniał o Laskach i nadal przyjeżdżał tam aby prowadzić rekolekcje, spędzał każdy Wielki Piątek i Wielką Sobotę. Jest pięknym gestem, że także wiele lat po śmierci Matki Czackiej i Kardynała Wyszyńskiego, za sprawą Papieża Franciszka będą uhonorowani podczas wspólnej uroczystości. Mowa oczywiście o mającej się odbyć 12 września 2021 r. mszy beatyfikacyjnej. W roku 1958 Prymas Wyszyński tak pisał w liście do Izabeli z Krasińskich Brzozowskiej: Bóg jest jeszcze lepszy, niż to sobie wyobrażamy. Niekiedy ciężkimi prowadzi drogami, ale zawsze ku lepszemu, choć człowiek z trudem poznaje co lepsze…. Dlatego też warto z pokorą przyjmować dane nam cierpienie, także to wynikające z niepełnosprawności. Trzeba wierzyć, że ma ono większy sens, który ukaże się dopiero z perspektywy całego życia, z której nie potrafimy patrzeć tu i teraz, a którą dostrzec może tylko Bóg, istniejący poza czasem i naszymi ludzkimi ograniczeniami. && Święty Antoni z Radecznicy Maria Choma W piękny, letni dzień wyjechałyśmy do Radecznicy, miejsca kultu św. Antoniego Padewskiego. A jaki związek może mieć mała, cicha osada na polskim Roztoczu z osobą św. Antoniego, który w czasie swojej misyjnej działalności nigdy nie był w Polsce? Owszem, ma. Niezwykłe szczęście miał mieszkaniec osady, Szymon Tkacz, któremu ukazał się św. Antoni. Dowiedział się, że to Święty całego świata, gdy usłyszał wypowiedziane po polsku słowa: Jam jest święty Antoni, mam to z woli Najwyższego Pana, abym tobie opowiedział, iż na tym miejscu chwała Boga Najwyższego odprawiać się będzie. Przeze mnie chorzy, ślepi, chromi i z różnymi dolegliwościami, utrapieni znajdować i otrzymywać będą pociechy swoje. Chorzy zdrowie, ślepi wzrok, chromi chód, zgoła wszyscy udający się na to miejsce bez Łaski nie odejdą. Zdarzyło się to objawienie w dniu 8 maja 1664 roku na wzgórzu zwanym Łysą Górą. Wieść o cudownym objawieniu i łaskach, które tu od tej pory zaczęły się mnożyć, szybko się rozchodziła i mała wioska wnet stała się celem pielgrzymek. Ówczesny biskup chełmski, Mikołaj Świrski zajął się Radecznicą. Wykupił wieś, w miejscu objawienia zbudował drewnianą kaplicę i klasztor dla kilku ojców Bernardynów. A w sierpniu 1670 roku sporządził akt fundacji klasztoru i oddał Bernardynom z całą wsią i dworem Radecznicę. A w roku 1676 fundacja została zatwierdzona przez sejm Rzeczypospolitej. W dokumencie wtedy wydanym król Jan III Sobieski obiecywał klasztorowi życzliwość i pomoc. Cuda i łaski tu otrzymywane zapisywano w specjalnej księdze. Biskup chełmski, Stanisław Święcicki powołał komisję, która w Radecznicy przesłuchała na ten temat kilkadziesiąt osób. Święty Antoni w czasie objawienia pobłogosławił pobliskie źródła wypływające u stóp góry. Zbudowano nad nimi kapliczkę na palach do dziś istniejącą. Pielgrzymi z wiarą pili tę wodę, obmywali się nią i otrzymywali łaskę uzdrowienia. To szczególne miejsce przeżyło wiele pożarów i napadów, kasację carską, po której przypadło Unitom. Potem był tu klasztor prawosławny. Po pierwszej wojnie światowej Bernardyni wrócili do Radecznicy. W czasie okupacji hitlerowskiej klasztor stał się silnym ośrodkiem pracy konspiracyjnej, co było powodem prześladowań. Dalsze represje przyniósł okres komunizmu. Aresztowano wszystkich zakonników, a klasztor zamieniono na szpital psychiatryczny. Ale dzięki pomocy św. Antoniego Bernardyni znowu tu wrócili. Do dziś przybywają tu licznie pielgrzymi i otrzymują łaski za przyczyną św. Antoniego. Myśmy też tam były, wodę ze źródła piły, z sercem pełnym radości do domu wróciły. Radecznica pozostanie w naszej pamięci na długo. Siostra Rufina zachwyciła się działaniem Opatrzności Bożej: To miejsce jest naprawdę święte. Nic nie zdołało go zniszczyć. Ani pożary, ani napady, ani prześladowania. Wiadomości historyczne znalazłyśmy w książeczce, którą siostra kupiła w sklepiku z pamiątkami. Ja mam dwie maleńkie figurki św. Antoniego z Dzieciątkiem Jezus. W ten letni dzień odwiedziłam Radecznicę po raz drugi. Wcześniej byłam tam z naszym chórem. Oprawiałyśmy liturgię Mszy Świętej w czasie Dorocznej Pielgrzymki Domów Pomocy Społecznej Lubelszczyzny do sanktuariów regionu. To było w maju 2015 roku. Biskup Marian Rojek, który odprawiał Mszę Świętą, nawiązując do Ewangelii tego dnia, mówił w kazaniu o uschłym drzewie nie dającym owoców, które nadaje się tylko do spalenia. Ksiądz biskup z pewnością chciał nas skłonić do zastanowienia się: A ja, czy nie jestem takim uschłym drzewem? No, nie! Ja nie chcę nim być! A może św. Antoni, którego nawet ryby słuchały, też mówił o przynoszeniu owoców. Cieszmy się więc, że możemy w trudnych chwilach zawołać: św. Antoni z Radecznicy, módl się za nami! && Urocza niespodzianka Helena Urbaniak Jakoś tak się ostatnio w moim życiu poukładało, że wszystko co zaplanowałam, wychodziło na nie. Miał być rejs po Bałtyku na jachcie, udział w programie The Voice Senior, wczasy w Laskach, a tymczasem nic z tego nie wyszło i pozostały mi dwa miesiące wakacji w zaciszu domowym i tylko tyle, ile sama sobie w tym czasie zaaplikuję przyjemności. Postanowiłam, że przede wszystkim doprowadzę głos do takiego brzmienia, żeby szanowna komisja dopuszczająca nie mogła mnie już odrzucić przy następnym castingu do programu The Voice Senior. Zakupiłam więc potrzebne rekwizyty do ćwiczenia głosu, kiedy zupełnie nagle się okazało, że rodzinka zabiera mnie do Egiptu. To nic, że byłam tam już przed sześcioma laty, bo jak się przekonałam, za każdym pobytem mogą być zupełnie inne wrażenia. Tym razem do Egiptu polecieliśmy w osiem osób. Trójka dzieci, dwoje w średnim wieku, dwoje średnio starszych i ja, zaawansowana wiekiem seniorka. Już sam fakt, że moja bratanica Jola i jej mąż Marian mieli odwagę mnie zabrać sprawił, że robiłam wszystko, by im nie zrobić żadnego kłopotu i chociaż miałam z tym pewien problem, bo nogi już nie te, udało mi się dostosować do prawie wszystkiego, co było w programie tygodniowych zdarzeń. Ponieważ nie planowaliśmy żadnego zwiedzania na własną rękę, a tylko te wycieczki oferowane przez rezydenta hotelu, w którym byliśmy zakwaterowani, opuściłam jedynie przejażdżkę po Morzu Czerwonym nowoczesnym statkiem, który dopływał do miejsca nurkowania, bo poza tym, że nie pływam, ani nie mogę oglądać dna morza z wnętrza statku pod pokładem, statek miał aż pięć pięter, których stopnie były zbyt wysokie jak na moje możliwości. Pokład pasażerski znajduje się na samym wierzchu, więc nawet młodzi po takiej wspinaczce na drugi dzień mieli zakwasy w mięśniach nóg. Hotel Utopia Beach Club, w którym mieszkaliśmy, położony jest pomiędzy miejscowością El Quseir a portem Ghalib. Port Ghalib to małe miasteczko składające się z mariny, przy której cumują jachty oraz hoteli, sklepików, małych lokali z jedzeniem. Największym statkiem był właśnie nowy, przeznaczony dla turystów Nefertari. Do portu trzeba było jechać przez spory odcinek pustyni, co w takim upale też mi się nie uśmiechało, więc spożytkowałam czas nieobecności rodzinki na popołudniową sjestę, słuchanie książki i modlitwę, a obiad przyniesiono mi do pokoju, który miałam tylko dla siebie. Nie brałam także udziału w przejażdżce kładami po pustyni, bo nierówność drogi mogła się dla mnie skończyć wywrotką, a tego przecież w żaden sposób nie chciałam doświadczyć. Zdjęcie na kładzie jednak mam i to mi wystarczy. Resztę czasu spędziłam już z rodzinką, bo tak na plaży jak i na zakupach w przyhotelowych sklepikach wszyscy razem targowaliśmy się ze sprzedawcami o niższą cenę oferowanych pamiątek. Magnesy, breloczki, figurki dawnych Egipcjan, herbatki, pasty owocowe i kosmetyki – to można było kupić w każdej ilości. Mam więc trochę tego wszystkiego, żeby porozdawać bliskim, a i sobie coś zostawić na pamiątkę pobytu w Marsa Alam. Hotel, w którym mieszkaliśmy to zespół kilku budynków jednopiętrowych, położonych blisko plaży, a w nim baseny, stołówka, scena na dziedzińcu i różne bary i kafejki, z których korzystało się w ramach opłaconej wyprawy. Co dzień były występy dla dzieci i dorosłych, a po zachodzie słońca z przyjemnością siedziało się na świeżym powietrzu. Było co prawda około 29 stopni ciepła, ale do zniesienia, bo już bez słońca i bez komarów, na które obsługa hotelu miała swój sposób. Wieczorami, już po występach, siadywałam na balkonie mojego pokoju i chłonęłam wszystko to, co miała dla mnie afrykańska noc: szelesty, odgłosy odzywających się gekonów i ten szczególny wiatr, który zupełnie inaczej niż nasz nad Bałtykiem dotyka skóry. Jest także coś jeszcze w tym afrykańskim klimacie, co pozwala się wyciszyć, zapomnieć o wszystkim co smutne i trudne, a zwłaszcza o covidzie, o którym tam nikt nie myślał. Jest także na plaży coś, co nie przypomina naszego morza. Ciepłe, łagodne fale mocno zasolonego Morza Czerwonego nie tylko sprawiają wrażenie leczniczego działania, ale ma się odczucie, że nie chcą nas wypuścić ze swoich objęć. No i nie ma tam krzyku mew. Są za to wszędobylskie gołąbki, mniejsze od naszych, które inaczej się odzywają. Po tym tygodniowym odprężeniu zupełnie inaczej się czuję i chociaż specjalnie nie pokazywałam się słońcu, przyjechałam do domu mocno opalona. Ktoś by powiedział: po co niewidomemu jechać za granicę, a miałam taką zaczepkę i co prawda nie odpowiedziałam nic temu komuś, pomyślałam tylko, jak niewiele rozumie, bo czy trzeba widzieć, żeby chłonąć wrażenia ze świata, w którym się jest i którym się oddycha? Jeśli się nawet nie korzysta z wrażeń wizualnych, można sobie przeczytać jak coś wygląda, a ostatnio przecież istnieje audiodeskrypcja, więc chyba nie jest aż tak źle, jak o tym sądzą niektórzy widzący ludzie? Ja z tej wyprawy przywiozłam nie tylko spokój i cenny wypoczynek, ale i satysfakcję, że nawet w moim wieku można jeszcze nieco poszaleć. Po tym długim uwięzieniu i oddaleniu od innych, czas był najwyższy, żeby to zmienić. Wystarczy tylko chcieć, a reszta sama przyjdzie. No i trzeba mieć jeszcze to szczęście, że ktoś kto nam towarzyszy, nie boi się kłopotów, jakich mu możemy przysporzyć. Sporo już w moim życiu podróżowałam po świecie, ale wystarczyło, bym odważyła się ten pierwszy raz, bo potem już nie było z tym żadnego problemu. Nawet lęku przed lotem samolotami bardzo szybko udało mi się pozbyć. Nie wiem, czy doczekam się jeszcze jakiejś następnej przygody w świecie, bo ta, o której marzę, pewnie się już nie spełni. Chciałabym polecieć do Australii, ale gdzieś wyczytałam, że do 2030 roku nie będzie to możliwe w obawie o wpuszczenie kolejnej fali COVID-19 z innych części świata. Nie sądzę bowiem, bym chociażby w takiej jak dziś kondycji doczekała tego czasu, jeżeli w ogóle udałoby mi się tak długo jeszcze pożyć. Spróbuję jednak wykorzystać ten czas jak się da najlepiej i jeśli nie do Australii, to przynajmniej gdzieś bliżej może się wybiorę? Niechby to była Ziemia Święta czy Fatima! W każdym razie taką mam naturę, że lubię, kiedy się coś dzieje w moim życiu, co potem dla innych może być także przydatne, a o czym dla potomnych napiszę w kolejnej książce. && Niedzika Afryka Anna Dąbrowska Mieszkałam od niedawna w centrum Warszawy, gdzie przeprowadziłam się z zielonego Żoliborza. Nie miałam żadnych sąsiadów, oprócz starszego pana z piętra niżej, z którym prowadziłam projekt Ławeczka. Projekt nasz miał na celu usunięcie ławeczki sprzed pobliskiego sklepu monopolowego, na której trwała balanga dzień i noc. Słynna ławeczka stała vis-a-vis naszych okien. Z sukcesem nasze działania doprowadziliśmy do końca i finalnie straż miejska usunęła ją na zawsze. Pewnego dnia ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam małego chłopca. Nieśmiałym i cienkim głosikiem wyszeptał, że zbiera zużyte baterie, które są mu potrzebne na szkolną zbiórkę. Wzruszyłam się bardzo formą jego prośby i oddałam mu wszystkie, także nowe, jakie miałam w domu. Następnego dnia usłyszałam pukanie do mieszkania. Przez wizjer ujrzałam atrakcyjną blondynkę, jak się okazało matkę chłopca. Przyszła, by podziękować mi za mój udział w szkolnej akcji. Zaprosiłam ją na herbatę. Okazało się, że jest moją sąsiadką i mieszka na tym samym piętrze co ja. Pracuje w Lufthansie, lubi podróżować, lecz często nie ma z kim, choć bilety ma za darmo. Zaświeciły mi się oczy. Pół żartem, pół serio zaproponowałam, że może liczyć na mnie. Po chwili ona zaproponowała wyjazd za dwa dni, bo akurat miała 10 dni urlopu. Ze względu na możliwość darmowych lotów chciałam, by była to daleka podróż, na którą nigdy nie byłoby mnie stać. Wybrałyśmy Wenezuelę lub RPA. Ostatecznie, analizując połączenia lotnicze, wybór padł na Kapsztad. Aż wstyd powiedzieć, ale o tym kraju nie wiedziałam kompletnie nic. A już najmniej o bezpieczeństwie, choć z perspektywy czasu uważam to za plus, bo nie ograniczałyśmy naszych nocnych eskapad i przechadzek także w dzielnicach slumsów. Kilka godzin przed wylotem pożyczyłam książkę Przewodnik po RPA. To miała być wyprawa w harcerskim stylu. Nie miałyśmy też żadnego noclegu na pierwszą noc. Aplikacji Booking.com jeszcze nie było, bo wspominam wyjazd sprzed 15 lat. Sąsiadka poinformowała mnie, że jej znajomy z warszawskiego lotniska zna kogoś, kto nas odbierze i zorganizuje pierwszy nocleg. Leciałyśmy ponad 17 godzin. W samolocie na ekranach widziałam ogromny kontynent Afryki i malutki punkt – nasz samolot, który powoli podążał do celu. Godzinę przed lądowaniem naszym oczom ukazała się Góra Stołowa. Na wszystkich podróżujących zrobiła niesamowite wrażenie. Do dziś ten widok mam przed oczami. Samolot długo leciał wzdłuż wybrzeża i można było dokładnie ją oglądać. To gigantyczne wzniesienie jest idealnie ścięte na 3/4 wysokości, tak jakby ktoś odpiłował jego wierzchołek. Z samolotu, z pewnej perspektywy widać to doskonale. Góra Stołowa leży w środku miasta. I tak jak w Warszawie obcokrajowcy patrzą na Pałac Kultury, by określić swoje położenie, tak i my, obserwując górę, wiedziałyśmy, w której części miasta się znajdujemy. Byłyśmy podniecone. Zdobędziemy ten szczyt! Podbijemy Afrykę dziką! Z plecakami na stelażach, w pożyczonych traperkach kierowałyśmy się do wyjścia z lotniska. Naszym oczom ukazał się pan z wąsem z kartką Anna Dąbrowska, w skórzanej, świecącej kurtce z wypchanymi ramionami, w mokasynach z frędzelkami, w białych skarpetkach. To miała być Afryka? Ta egzotyka, do której tłukłyśmy się 17 godzin?! Byłyśmy załamane. W milczeniu szłyśmy do auta za tym panem. Czekałyśmy, kiedy do ucha nam wyszepcze: Bony, dolary kupię/sprzedam, bo idealnie pasował do tej roli. Luksusowym mercedesem odwiózł nas do naszej rezydencji. Był poranek. Nasz pan powiedział, że wieczorem zabiera nas gdzieś i odjechał. Miałyśmy do dyspozycji duży dom z basenem i liczną obsługą. Do naszej dyspozycji były 4 ciemnoskóre pokojówki. Trochę przeraziłyśmy się tym wszystkim, sądząc, że ta pierwsza noc będzie tyle kosztowała co cały nasz wyjazd. Wieczorem szofer przyjechał ponownie. Zabrał nas do portu. Jechałyśmy ponad godzinę, gdyż miasto jest rozległe. W porcie był lokal chroniony przez czarnoskórych ochroniarzy, do którego weszłyśmy. W środku wszyscy byli biali. Powoli zaczynał do nas docierać ten podział na białych i czarnych – lepszych i gorszych. W pewnym momencie do klubu weszli koledzy szofera. Nie wyglądali egzotycznie. Od razu rzucili się w naszą stronę, i wyciągając dłoń na powitanie, jeden z nich przedstawił się: Włodek z Mokotowa!. Tego było już za wiele. Spojrzałyśmy na siebie i wiedziałyśmy, że stamtąd wiejemy. Po powrocie do domu spakowałyśmy się, zostawiłyśmy jakąś kwotę dla szofera. O szóstej rano opuściłyśmy willę. Domy w Kapsztadzie są dobrze chronione, do pokonania miałyśmy 2 ogrodzenia. Pieszo dotarłyśmy do wypożyczalni samochodów. Wybrałyśmy najtańszy. Bladym świtem wyruszyłyśmy do Przylądka Dobrej Nadziei, który jest najbardziej wysuniętym na południowy zachód punktem Afryki. Żyje tam około 250 gatunków ptaków i wielu innych przedstawicieli afrykańskiego królestwa zwierząt. Prawie na końcu półwyspu, na wzniesieniu znajduje się latarnia morska. Po pokonaniu długich schodów i dotarciu do latarni naszym oczom ukazał się zapierający dech w piersiach bezkres oceanu. To właśnie w tym miejscu Ocean Atlantycki spotyka się z Indyjskim. Stałyśmy zauroczone na skraju lądu, wpatrywałyśmy się w ogrom otaczających wód – w końcu dalej jest już tylko biegun południowy. Z Cape Point ruszyłyśmy trasą wzdłuż brzegu Oceanu w stronę Port Elizabeth – jako docelowego punktu naszej wyprawy. Dotarłyśmy do plaży Bouldes pełnej kolonii pingwinów. Pingwiny sięgały nam mniej więcej do kolan i były ich setki. Bawiły się w białym piasku i nie bały się ludzi. Tak jak Kapsztad jest piękną, tętniącą życiem metropolią, tak na jej obrzeżach życie wygląda inaczej. Kilometrami ciągną się slumsy. Domki są z blachy czy kartonów, a okna zalepione szmatami. Żyją w nich czarni mieszkańcy kontynentu. Pracują jako służba w domach u białych ludzi, jako ochroniarze w klubach lub są żebrakami. Podział był drastyczny i bardzo widoczny. Raz zatrzymałyśmy się przy takiej murzyńskiej biednej osadzie. Natychmiast jeden z kierowców, Holender ostrzegł nas, by się nie zatrzymywać i jechać dalej. Wydawało się jakby biali nie chcieli dostrzegać tego innego, gorszego świata, żyjąc sami w ekskluzywnych i bezpiecznych enklawach. Nie posłuchałyśmy go. Wjechałyśmy między blaszane domki, i nie wychodząc z auta, zrobiłyśmy kilka zdjęć. Ze znalezieniem taniego miejsca noclegowego nie ma żadnego problemu. RPA oferuje liczne hostele dwupokojowe lub kilkupokojowe. Można nocować w namiotach na wielu kempingach wyposażonych w bardzo czyste łazienki i baseny. Gdy dotrze się do miejsca noclegowego późną nocą, to żaden właściciel nie odmówi noclegu, nawet jeśli nie ma miejsc. Podyktowane jest to bezpieczeństwem i tym, by nie podróżować po zmroku. Raz spałyśmy między rowerami, ale właściciel rozłożył nam wygodne materace i dał czystą pościel. Oprócz taniego noclegu nie ograniczałyśmy się finansowo w niczym. RPA oferuje wspaniałe jedzenie i jeszcze lepsze wino. Właścicielami winnic są Holendrzy, ale pracują tu czarni robotnicy. Restauracje, ich wystrój i standard obsługi są na najwyższym poziomie. Popularna jest muzyka na żywo. Jadłyśmy wykwintne dania, siedząc na tarasach z widokiem na Ocean Indyjski. Siedzący obok nas ludzie miło uśmiechali się do siebie i do nas. Zdarzało się, że zapraszali nas do wspólnego tańca i powtarzali: Nie wyjeżdżajcie stąd, tu jest paradise. I to była prawda. Tam nad Oceanem, gdzie z tarasów można było obserwować wieloryby, gdzie stale był cudowny klimat, a na skórze czułyśmy bryzę morską, gdzie sączyłyśmy najlepsze wina i jadłyśmy doskonałe dania z grilla – specjalność kuchni; tam był raj. Raju nie było na obrzeżach metropolii. Raju nie czuli liczni żebracy czy czarnoskórzy bez widoków na przyszłość. Przypominam sobie, jak wielką grupę stanowili wtedy chorzy na AIDS. Podczas tej podróży zwróciłam szczególną uwagę na przyrodę i gatunki drzew. W najskromniejszym barze przy plaży blaty czy krzesła wykonane były z najwyższej jakości drewna. Każdy mebel dotykałam, czułam jego gęstość, strukturę i ciepło. Takich mebli, drzwi czy futryn nie widziałam nigdzie w Europie, zwiedzając nawet pałace. Dla Europejczyków pobyt w RPA nie stanowi różnicy w poziomie życia. Ceny są tylko niższe a towary lepsze. Drogi są także w europejskim standardzie. Jedynie widok pasących się strusi – zamiast krów – różni afrykańską wieś od europejskiej wsi. Na lot powrotny do Warszawy kupiłyśmy suszone strusie mięso i butelkę wina. Dziś trudno mi oglądać filmy o czasach kolonialnych. Przypominam sobie ten ogromny podział na lepszych i gorszych, jaki towarzyszył nam podczas tej cudownej podróży. && Kultura na żywo Teresa Dederko Od wielu lat staram się uczestniczyć w różnych wydarzeniach kulturalnych, ponieważ poszerza to moją wiedzę, a poza tym daje sporo satysfakcji. Niestety pandemia również w tej dziedzinie wywołała liczne zmiany. Z konieczności instytucje kultury musiały ograniczyć swoją działalność, szczególnie tę z bezpośrednim udziałem publiczności. Z pomocą nowoczesnych technologii szybko zaczęto organizować imprezy w Internecie, gdzie można było oglądać filmy, spektakle teatralne, słuchać prelekcji o sztuce. Fundacja Kultura bez Barier często informowała o wydarzeniach specjalnie przygotowywanych do odbioru przez osoby z problemami wzroku. Dział Edukacji Muzeum Narodowego, który przed pandemią regularnie zapraszał niewidomych na spotkania z dziełami sztuki w siedzibie Muzeum, zaczął rozsyłać rewelacyjne materiały przedstawiające zasoby muzealne. Te tzw. porcje sztuki były świetnie przygotowane, naprawdę potrafiły zainteresować tematem podawanym w przystępnej formie. W ten sposób można było przejść całkiem niezły kurs z zakresu historii sztuki bez wychodzenia z domu. Dobrze się stało, że w tych warunkach w wielu wydarzeniach mogliśmy uczestniczyć zdalnie, jednak nie wszystkim taka forma, z różnych względów, odpowiada. Czasem trudność sprawia technika, a poza tym są osoby, do których ja też należę, lubiące uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych bezpośrednio, na żywo, tak aby odbierać reakcję innych, chłonąć atmosferę miejsca. Nareszcie w czerwcu, po zniesieniu ograniczeń, doczekałam się zaproszenia do kina na film z audiodeskrypcją. Film zatytułowany Sound of metal przedstawia dramat młodego człowieka, perkusisty, tracącego słuch. Gra na perkusji podczas prób i na koncertach była rzeczywiście ogłuszająca, chyba każdy pracujący w takich warunkach miałby problemy ze słyszeniem. Nasz bohater trafia ostatecznie do ośrodka, gdzie uczy się języka migowego. Lider tamtejszej społeczności głuchych jest przeciwny szukaniu możliwości odzyskania słuchu i najchętniej zatrzymałby w ośrodku wszystkich, którzy do niego trafili. Mocno mnie to zdziwiło, bo nasza szkoła rehabilitacji ma na celu przygotowanie osoby z niepełnosprawnością do życia w społeczeństwie. Film wart jest obejrzenia. Szkoda tylko, że na pokaz filmu z audiodeskrypcją trzeba jechać przez pół miasta do wyznaczonego kina, a nie można obejrzeć go w każdym innym blisko miejsca zamieszkania. Z kolei Muzeum Narodowe już w lipcu zaproponowało osobom niewidzącym udział w fantastycznym projekcie, w ramach którego zorganizowano dwie wycieczki do Nieborowa i Arkadii. Można było wybrać się bez asystenta, ponieważ pracownicy Muzeum służyli pomocą i zaangażowali jeszcze paru wolontariuszy. Wycieczka była całkowicie bezpłatna, na miejsce pojechaliśmy luksusowymi busami. Na nasz przyjazd pałac w Nieborowie zamknięto dla innych gości, więc nikt nie przeszkadzał nam w zwiedzaniu. Obejrzeliśmy kilka sal pałacowych, wysłuchaliśmy historii jego właścicieli, a potem każdy z uczestników mógł podziwiać osobiście rzeźby i meble z XVIII w. Pracownicy oddziału Muzeum Narodowego w Nieborowie postarali się, aby wszystkie udostępniane obiekty można było oglądać dotykiem. Nawet wykonano dla nas miniatury łoża księcia Radziwiłła, ponieważ jest ono zachowane w złym stanie, więc lepiej go nie dotykać. Za to nasze miniatury mogliśmy wyposażać w materace, zasłaniać baldachimy, układać poduszki. Trochę mieliśmy fajnej zabawy. Najbardziej podobały mi się stroje z epoki, które dostawaliśmy do rąk, oglądaliśmy na manekinach lub na paniach prowadzących spotkanie. Z pewnością księżna Radziwiłłowa musiała korzystać z pomocy służących przy ubieraniu się w te skomplikowane szaty. Z Nieborowa, po obiedzie, pojechaliśmy do Arkadii, znajdującej się w odległości czterech kilometrów. Podczas jazdy nasz kolega śledził trasę na iPhonie i w pewnym momencie spytał kierowcę, czy nie jesteśmy już za daleko. Okazało się, że przez nieuwagę kierowca ominął odpowiedni zjazd, a zauważył to tylko niewidomy. Arkadia jest pięknym parkiem założonym przez księżną Helenę Radziwiłłową pod koniec XVIII w., która była miłośniczką sztuki antycznej i mnóstwo zabytkowych dzieł sprowadziła do swojego ukochanego ogrodu. Niestety nie mogliśmy w pełni nacieszyć się Arkadią, bo złapał nas letni deszcz. Uważam, że taka forma udostępniania sztuki, jaką zaproponowało niewidomym Muzeum Narodowe, jest bardzo dobrze dobrana, bo łatwa w odbiorze i ciekawa. Są jeszcze planowane dwa spotkania w pałacu w Otwocku i mam nadzieję, że wzbudzą większe zainteresowanie wśród osób z problemami wzroku, dla których ten projekt Muzeum Narodowego został przygotowany. Zachęcam też Czytelników do udziału w wydarzeniach kulturalnych organizowanych w ramach Dziewiątego Festiwalu Kultury Bez Barier, który odbędzie się od 30 września do 10 października w całej Polsce. && Galeria literacka z Homerem w tle && W poczuciu obdarowania Agnieszka Zamojska Czas wakacyjnego wypoczynku sprzyja podejmowaniu refleksji. Uświadomiłam sobie, jak bardzo na przestrzeni całego mojego życia jestem obdarowywana przez Boga i ludzi. Mogłabym tu wymieniać różne opatrznościowe wydarzenia oraz ludzi, których otrzymuję z całym ich wewnętrznym bogactwem i dobrocią serca. Pragnę podzielić się z Czytelnikami jednym z darów, jaki niezasłużenie otrzymałam, a jest nim tworzenie pieśni. Zanim jednak o tym, pozwolę sobie na kilka słów o sobie. Ukończyłam Liceum Stroicieli Pianin i Fortepianów w Krakowie. Jestem absolwentką wychowania muzycznego na Uniwersytecie Łódzkim oraz muzykoterapii w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Przez wiele lat pracowałam jako muzykoterapeutka z dziećmi autystycznymi i z osobami niewidomymi. Prowadziłam założony przez siebie zespół wokalno-instrumentalny Con Amore skupiający osoby niewidome i słabowidzące, który występował w różnych instytucjach kultury, dając ogółem 220 koncertów. Jestem laureatką Konkursu Lady D. im. Krystyny Bochenek, który honoruje kobiety niepełnosprawne za działalność na rzecz innych. Na co dzień staram się żyć w bliskości z Jezusem Miłosiernym, który jest źródłem miłości, mądrości, pokoju, radości i mocy, by czerpiąc od Niego, iść do ludzi danych mi na drodze życia. W ubiegłym roku zrodziły się w moim sercu dwie pieśni: Papież Bożego Miłosierdzia o św. Janie Pawle II oraz Miłosierne Serce Jezusa o św. Siostrze Faustynie. Przyznam szczerze, że tekst i melodię obydwu pieśni ułożyłam z zaskakującą łatwością. Wiem, że dokonałam tego z Bożą pomocą i łaską, a nie dzięki swoim możliwościom. W układaniu melodii pieśni towarzyszyła mi gitara. Zapis nutowy wraz z tekstami pieśni został opracowany w wersji elektronicznej tak, jak ma to miejsce w śpiewnikach. Zapragnęłam podzielić się moimi pieśniami z wszystkimi, którzy szerzą kult Bożego Miłosierdzia oraz oddają cześć Jego wielkim Apostołom. Wystosowałam list do księdza arcybiskupa Grzegorza Rysia, metropolity łódzkiego, z prośbą o zgodę na wykonywanie pieśni w ramach kultu w kościołach. Po ocenie merytorycznej obydwu pieśni przez wyznaczonego przez Kurię kapłana odpowiedzialnego za muzykę liturgiczną w archidiecezji łódzkiej, ku mojej ogromnej radości otrzymałam zgodę. W ujęciu formalnym pieśni te mogą być wykonywane w czasie sprawowania liturgii na terenie archidiecezji łódzkiej, natomiast poza liturgią – w każdym miejscu. Poniżej zamieszczam teksty obydwu pieśni oraz linki umożliwiające odsłuchanie nagrań w wykonaniu mojej przyjaciółki, organistki. Papież Bożego Miłosierdzia 1. Ojcze Święty, Janie Pawle II, nasz Rodaku, wierny Sługo Boga, Tajemnica Bożego Miłosierdzia, oto źródło Twej Piotrowej drogi. Byłeś w szkole Bożego Miłosierdzia, zanurzony w życiodajne zdroje, aby stać się jego Apostołem w swoich czynach, modlitwie oraz słowie. 2. O Pasterzu, pełen miłosierdzia, Ty troszczyłeś się o swoje owce, w pochyleniu nad chorym i ubogim, w walce o każde kruche życie ludzkie. Ukazałeś pełnię miłosierdzia w przebaczeniu swym największym wrogom, Prostowałeś drogi zagubionym i w dobroci swej wiodłeś ich ku Bogu. 3. Ty na nowo przywróciłeś światu wielką prawdę o Miłosierdziu Bożym. Pokładałeś swą całą ufność w Panu, by wskazywać do zbawienia drogę. Oto Święto Bożego Miłosierdzia, które ustanowiłeś z woli Pana, byśmy z wiarą otwierali serca na promienie Bożego zmiłowania. 4. Niosłeś światu Orędzie Miłosierdzia, by rozniecać ową Iskrę Bożą, która ma przygotować ludzkość całą na spotkanie ze Zbawcą dusz w pokorze. Ojcze Święty, umiłowany w sercach, wywyższony do wiecznej chwały nieba, przed obliczem Boga Najwyższego, uproś łask zdroje, jakich nam potrzeba. https://www.youtube.com/watch?v=h3vpFI0uUjY Miłosierne Serce Jezusa 1. Święta Faustyno, wzorze wszelkich cnót, Tyś dla nas przykładem świętości. W Panu złożyłaś całą ufność swą, by trwać w oblubieńczej miłości. Ref. Miłosierne Serce Jezusa schronieniem Ci było, Faustyno. Źródłem łask niech stanie się dla nas, prosimy za Twoją przyczyną. 2. To w białej Hostii żywy Chrystus Pan pokarmem był dla duszy Twojej. On Cię napełniał Miłosierdziem swym w modlitwie, uczynku i słowie. 3. Miłość promienną niosłaś bliźnim swym, z pokorą przyjmując cierpienia. W sercu pragnęłaś wolą Pana żyć, by wejść w Bożą bramę zbawienia. 4. Tyś Powiernicą Pana stała się, by kult Miłosierdzia się wznosił. Ucz nas w wierności Chrystusowi żyć, pokornie dziś Kościół Cię prosi. https://www.youtube.com/watch?v=QedGgopaJfk W obliczu zbliżającej się beatyfikacji Matki Elżbiety Róży Czackiej, dzięki inspiracji i modlitwie bliskiej mojemu sercu Siostry Darii ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, zrodziła się kolejna pieśń: Niewidoma Matka Niewidomych. Stworzyłam ją w jeden wieczór, co znów daje mi przekonanie, że nie dokonałam tego własnymi siłami, ale pod natchnieniem Ducha Bożego. Wcześniej, by zapoznać się bliżej z osobą i duchowością Matki Elżbiety, przeczytałam dwie książki, które polecam z Działu Zbiorów dla Niewidomych: Matka Elżbieta Róża Czacka s. Jadwigi Stabińskiej oraz Blask prawdziwego światła. Matka Elżbieta Róża Czacka i jej dzieło Michała Żółtowskiego. Zapragnęłam podarować tę moją pieśń wszystkim drogim siostrom i księżom oraz osobom niewidomym i słabowidzącym, które są związane z Dziełem Lasek, byśmy w osobie beatyfikowanej Matki Czackiej szukali orędownictwa. Ku mojej wielkiej radości pieśń Niewidoma Matka Niewidomych została serdecznie przyjęta przez siostry i włączona do warsztatów liturgicznych, które odbyły się w Laskach na przełomie czerwca i lipca. Moja radość była tym większa, że ta jakże skromna i prosta pieśń została opracowana na chór i orkiestrę przez wybitnego kompozytora i dyrygenta – pana Huberta Kowalskiego. To prawdziwie Boży człowiek o wielkim talencie i wielkim sercu, którego miałam możliwość poznać osobiście. Poniżej zamieszczam tekst pieśni oraz link do strony Facebooka naszych sióstr, gdzie opublikowane jest nagranie mojej pieśni w wykonaniu uczestników warsztatów pod kierunkiem pana Huberta. Nagranie zarejestrowano podczas koncertu uwielbienia, który odbył się w kaplicy sióstr w Laskach. Niewidoma Matka Niewidomych 1. Błogosławiona Matko Elżbieto, wierna Służebnico Krzyża Pana, w swojej prostocie, mężnej miłości stałaś się dla Dzieła powołana. Ref. Przez Krzyż do Nieba – taką drogę wskazałaś życiem swym. W mroku świata i trudzie życia Pan prowadził Cię w Miłosierdziu swym. Przyjęłaś ufnie wolę Boga, by z Nim w bliskości żyć. W zjednoczeniu z Krzyżem Chrystusa ukazałaś nam jak szczęśliwym być. 2. Świat Cię ogłosił wraz z Twymi dziećmi Niewidomą Matką Niewidomych. Niosłaś im wiarę w moc i sens Krzyża, budząc radość i nadziei płomyk. 3. Stałaś się ziarnem, które wydało Boży plon nowego Zgromadzenia, Ono wciąż wzrasta na Bożą chwałę, służąc niewidomym w duchu Dzieła. 4. Pięknem swym Dzieło Triuno jednoczy Siostry, świeckich oraz niewidomych, Tych, co w ciemności ciała i duszy, Bożej Opatrzności zawierzonych. 5. Wdzięczni za Twoją świętą ofiarę w Dziele tym, co z Boga i dla Boga, Chcemy upraszać przed Tronem Pana Twego wstawiennictwa, Matko droga. https://fb.watch/6szCRq1Gu-/ Nie mogąc wziąć udziału w warsztatach w Laskach, przeżyłam równie piękne doświadczenie wspólnego wyśpiewania mojej pieśni na Bożą chwałę i ku czci przyszłej błogosławionej Matki Elżbiety. Podczas wyjazdu rekolekcyjnego zorganizowanego przez Krajowe Duszpasterstwo Niewidomych w Rabce, wraz ze wszystkimi uczestnikami byliśmy zaproszeni do wysłuchania pięknej konferencji, wygłoszonej przez księdza Andrzeja Gałkę, o duchowej więzi i przyjaźni łączącej Matkę Elżbietę z Prymasem Wyszyńskim. Zachęcam, aby sięgnąć do tych głębokich treści, które można znaleźć w Internecie. Po konferencji był czas na naukę mojej pieśni, oczywiście w jednogłosie, z towarzyszeniem organów. Przeżyłam ogromną radość i wzruszenie, gdy wtopiłam się w harmonię kilkudziesięciu głosów wyśpiewujących tę jakże bliską mi pieśń. Jestem wdzięczna Panu Bogu i wszystkim osobom, dzięki którym moje pieśni mogły zaistnieć i wypłynąć na Bożą chwałę oraz dla umocnienia wiary i radości innych. Będę niezmiernie szczęśliwa, jeśli poprzez moje pieśni, w sercach Czytelników zrodzi się pragnienie osobistego czy wspólnotowego modlitewnego zwracania się do wyniesionych na ołtarze Bożych świadków naszych czasów. && Nasze sprawy && Nauka kluczem do szczęścia Jolanta Kutyło Od Boga otrzymałam na starcie bezcenne dary: mądrych rodziców, wiernych przyjaciół, wysoką inteligencję oraz talent. Dzięki talentowi i wyobraźni zawsze robiłam i uczyłam się tylko tego, co da mi maksimum korzyści i tak jest do dziś. Ostatnio spadł na mnie nie byle jaki zaszczyt, czyli obecność w jednym z podręczników dla sześciolatków. Podobnych kwiatków miałam na swoim koncie sporo, uzbierał się z tego miły ogródek. Przed laty moje nazwisko znalazło się wśród takich osobistości jak Hans Christian Andersen i Karol Wojtyła. Nagrody dawno przejedzone, dyplomy gdzieś się zapodziały, ale nazwisko istnieje i to w różnych gazetkach, annałach także zagranicznych. Być w podręczniku dla dzieci to prawdziwa wisienka na torcie, bo, aby się tam dostać w czasach kapitalizmu oraz zalewu twórczością młodego pokolenia, trzeba myśleć jak one. Pierwszą publiczną zadymę wywołałam w wieku czterech lat w kościele pyrzyckim, bo właśnie w tym samym czasie nadawano bajkę w radio i to był impuls, by walczyć z wrogimi siłami dorosłych zakłamanych potworów zaciskających pęta upiornych zasad. Otoczenie nie dawało rady, ale nie był to mój problem. Bawiłam się świetnie skandalami oraz histerią oburzonych opiekunów, a kąt, do którego mnie stawiano, był moim azylem, bo miałam spokój. Asertywność była bardzo źle widziana, a nas nie poddających się ogólnej tresurze nazywano nieznośnymi bachorami, bądź inteligentnymi bestiami. Miałam się bawić tylko z grzecznymi, ale nudnymi dziewczynkami, a ja wolałam zwykłych urwisów, bo mieli fantazję i wiele ciekawych pomysłów. Nigdy się mnie nie wstydzili, pokazywali świat bez lukru i zawsze stawali w obronie. Nie spełniłam aspiracji rodziców, którzy widzieli mnie w adwokackiej todze, przy pulpicie nauczycielskim. Krwiożercze budowanie własnego szczęścia na krzywdzie klientów uważam za nieetyczne, podobnie jest z belfrem, gnębiącym uczniów za to, że nie myślą jak on, dlatego moja oficjalna edukacja skończyła się na maturze. Nigdy nie akceptowałam polskiej szkoły z nudnym siedzeniem w ławce, metodą paznokciową i topornym sposobem myślenia nauczycieli. Poeta śląski, Alojzy Podleśny opowiadał kiedyś, że dostał dwóję za napisanie wypracowania z polskiego wierszem. Zawsze uwielbiałam się uczyć. Pokochałam naukę, bo jest moim kluczem do szczęścia, otworzyła przede mną wiele drzwi. To ona zerwała ze mnie okowy powtarzanych od pokoleń bzdurnych porzekadeł. Pomagać ludzkiej wronie, owszem, ale krakać jak ona, nigdy. Ssać dwie matki, w imię czego? Tę toksyczną także? W jedności siła, tylko z kim? Nie chwalić się? Dlaczego? Gdyby ludzkość się nie chwaliła, tkwilibyśmy wciąż w paleolicie. Nie być egoistą? Przecież każdy nim jest, tylko jeden mądrym, bo czyni dobro, by zbierać zaszczyty, a drugi samolubem bez czci i wiary. Okazywać wdzięczność? Komu i za co? Nikt mnie nie pytał, czy chcę być zamknięta w jakimś tam zakładzie szkolno-wychowawczym dla niewidomych, gdzie przerwano mi sielankę nauki życia w środowisku. Kadra za opiekę i pseudowychowanie pobierała wysokie dodatki do pensji. Prawdziwym wychowawcą okazało się dorosłe życie, bo wydrwiło miernotę internatowych systemów i zabobonów starszego pokolenia. Nauka to piękno. Zawsze otwiera wiele możliwości, ale, co tu kryć, brak wzroku każdego z nas w jakiś sposób ogranicza, chyba że ktoś przypisuje sobie osiągnięcia zdjęte z pleców widzącego przewodnika, którego dosiadł. Dobra materialne można stracić w minuty, tego co w głowie, nie zabierze nikt. Stale się dokształcam dzięki funduszom europejskim, dużo czytam i słucham, a lata praktyki pozwalają mi oddzielić prawdziwą naukę od internetowego bełkotu, bo wszystko sprawdzam. Do tego nie trzeba dyplomu. Moi przyjaciele bez symbolicznych literek przed nazwiskiem piszą, malują, rzeźbią, jeden z nich, Dariusz z Chorzowa skończył zaledwie szkołę zawodową, a jego twórczość literacka ma się dobrze na rynku. Nauka jest wielka. Obala mity, daje zysk, poczucie wartości, zasila umysł, wzbogaca codzienność, wspiera samorozwój, pozwala się skutecznie bronić przed machiną systemów. Udowadnia, że życie według własnych przekonań daje niezależność, że czasy zawsze były złe, człowiek od zarania się nie zmienił, dlatego przez wieki budował technologie: jedne dla wygody, inne do zwalczania przeciwników, obie jednakowo niszczycielskie dla środowiska. Warto się uczyć, bo wiedza daje radość, można się nią nasycać do woli i dzielić z każdym, kto tego pragnie. && Marzenia w mroku Damian Szczepanik Gdy w maju 2020 roku kupiłem mieszkanie, miałem już powód, by się uśmiechać i nie bałem się jutra. Lokal znajduje się na parterze, wcześniej należał do starszej pani, która przez 20 lat niczego tam nie odświeżała. Tak więc czekał mnie remont generalny. Na szczęście pomagała mi rodzina i znajomi, więc mogłem iść w końcu na swoje. Nie mogłem stać w miejscu i przestać walczyć o siebie, bo najcięższe więzienie możemy stworzyć sobie sami. Wziąłem się więc ostro do pracy. Na początku porozbijaliśmy stare meble, które nadawały się tylko do wyrzucenia. Następnie zdemontowałem relikt dawnych czasów, czyli boazerię, która była w kuchni i przedpokoju zarówno na ścianach jak i suficie. Można ją łatwo odrywać za pomocą breszki (dla niewtajemniczonych – jest to taki łom budowlany). Pani sprzątająca klatkę schodową chętnie wzięła boazerię do palenia w piecu kaflowym u siebie w domu. Miałem szczęście, bo nie musiałem wynosić sterty drewna na śmietnik, a wystarczyło, że poukładałem przed blokiem. Później zacząłem zrywać podłogowe płytki PCV. I tutaj też nie miałem większych problemów. Podważałem je nożem i nie stawiały większego oporu. Już w myślach miałem, co i jak chciałbym urządzić i powoli wszystko realizowałem. Kolega kładł mi gładzie na ścianach i sufitach oraz płytki podłogowe. Powolutku wygląd mieszkania nabierał rumieńców. Długo wybierałem gres ceramiczny do kuchni i przedpokoju. Ostatecznie zdecydowałem się na drewnopodobne, antypoślizgowe płytki w kształcie paneli. Świetnie spełniają swoją funkcję, a na osobach odwiedzających mnie robią wrażenie swoim ładnym wyglądem. Angażowałem się ciągle w prace remontowe, takie jak docieranie gładzi czy malowanie rurek od kaloryfera. Zaraz po utracie wzroku myślałem, że jestem zatopiony po same uszy w oceanie beznadziei. Skreśliłem swoje życie, bo myślałem, że nie jestem w stanie zrobić wielu rzeczy. Koncentrowałem się na sprawach, które chciałbym mieć i których bym nie chciał. Zapominałem o tym, co mam. Przyszedł czas na sprawdzenie stanu elektryki. W tym celu odwiedził mnie znajomy, który się tym zajmuje. Dokładnie wszystko sprawdził. Na początek powymieniał włączniki światła i gniazdka na nowe, bo stare były nadszarpnięte zębem czasu i przybrały kolor rozcieńczonego piwa. Podczas gdy elektryk dorabiał mi gniazdka w kuchni i gdy bruzdownicą robił otwory w ścianie, ja jako wierny pomocnik, stałem na straży porządku i wraz z moim towarzyszem – odkurzaczem, kierowałem się za nim i zbierałem pył. Remonty trwały kilka tygodni i byłem spragniony ich końca jak wędrowiec wody na pustyni. Cieszył mnie każdy ukończony etap kolejnych prac, a to że wiele rzeczy zrobiłem sam, było cudem w moim rozwalonym życiu. Przy malowaniu ścian i sufitów również mogłem się wykazać. Każdą czynność bez wzroku robi się trudniej i wolniej, ale kolega, który ze mną malował, musiał tylko po mnie trochę poprawiać. Miałem dobrze dobrany wałek i szło mi naprawdę nieźle, ale nie ukrywam, że w tym przypadku osoba widząca jest niezbędna. Co prawda wszystko mógł ktoś zrobić za mnie, ale myślę, że nie zawsze najprostsza droga jest najlepsza. Tak jak w życiu czasem trzeba pobłądzić, aby znaleźć właściwy tor. Gdy na koniec remontów już posprzątałem i mogłem odetchnąć przy herbacie na balkonie, to czułem ogromną satysfakcję. W tym roku jesienią czeka mnie jeszcze remont łazienki i ubikacji, którą zrobię z pomocą środków pozyskanych z PFRON. Nie widzę od prawie 6 lat i myślę, że w ostatnim czasie zrobiłem duży krok ku całkowitej samodzielności, a nawet jeśli coś mi nie wychodzi, to nie zniechęcam się. Gdy już miałem ładnie posprzątane mieszkanie, ale jednak puste, to wybrałem się na duże zakupy. Najbardziej skupiłem się na kuchni, żebym dobrze dobrał meble i sprzęt AGD z przyciskami zamiast ekranów dotykowych. Od jakiegoś czasu coraz więcej dobrych rzeczy umiem przygotować, a bardzo często korzystam z przepisów kulinarnych z Sześciopunktu. Czuję zalew radości i podekscytowania, że można dobrze sobie radzić, nie widząc. Nie zawsze jest łatwo, ale możemy narzekać na to, czego nie mamy, albo być wdzięczni za to, co mamy. Żyję w ciemności, ale w końcu poczułem blask. Jeśli opuszczę blask i udam się do cienia, przestanę istnieć. A ja nie chcę zniknąć. Kiedyś usłyszałem od kolegi takie mądre słowa: Stojący w porcie statek jest bezpieczny. Ale statków nie buduje się po to, aby stały w portach. Wygodnie jest mieć ciągle kogoś do pomocy, kto we wszystkim wyręczy i poda swoje ramię, żeby gdzieś poprowadzić, ale jednak bycie niezależnym od drugiej osoby jest o wiele lepsze. Nigdy bym nie odnalazł spokoju, unikając życia. && Tak, ale… Niewidomy instruktor orientacji przestrzennej Stary Kocur W poprzednim felietonie udowadniałem, że osoba niewidoma może być dobrym instruktorem rehabilitacji niewidomych, że ma nawet ważną przewagę nad instruktorem widzącym. Teraz zamierzam narazić się wielu optymistycznym niewidomym, którzy to uważają, że niewidomi wszystko potrafią, wszystko mogą, że mogą być nawet lepsi od widzących fachowców. Mam zamiar wykazać, że niewidomy nie powinien być instruktorem orientacji przestrzennej i samodzielnego poruszania się po ulicach naszych miast. Fakt, że nie powinien, nie oznacza jednak, że nie może nauczyć tej trudnej sztuki. W tym przypadku fakt, że nie widzi, działa na jego korzyść w trudnym dziele przekonania osoby nowo ociemniałej, że jest to możliwe. Mimo to nie powinien zawodowo się tym zajmować. A dlaczego, zaraz to dokładnie wyłożę. Na każdym organizatorze szkolenia, każdego szkolenia, nie tylko rehabilitacyjnego i nie tylko niewidomych, ciąży obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa osobom szkolonym dorosłym i dzieciom. Obowiązek taki ciąży również na prowadzącym zajęcia, w naszym przypadku, na instruktorze orientacji przestrzennej. I tu pewnie spotkam się z oburzeniem co bardziej zapalczywych wyznawców niemal nieograniczonych możliwości osób niewidomych, nie mówiąc już o słabowidzących. Jak to, nie mogą? Przecież ja już to robiłem, uczyłem, nauczyłem. Co to znaczy nie powinienem? Skoro umiem, skoro łatwiej mi przekonać nowo ociemniałego, skoro ukończyłem odpowiednie szkolenie… No właśnie, a jak jest z tym zapewnieniem bezpieczeństwa? Oczywiście, że mogę zapewnić bezpieczeństwo sobie i osobie szkolonej. A cóż to za sztuka? Przecież znam wszystkie zasady i metody oraz umiem z nich korzystać. I mamy tu dwa problemy: 1. czy rzeczywiście mogę, 2. co na to prawo? Mój protoplasta był kiedyś w sądzie w Katowicach. Jego zakład był pozwany w czerwcu za to, że w lutym chodnik nie był piaskiem posypany i kobieta nogę złamała. Znalazł się świadek, potwierdził i sprawa została przegrana. Nie o to jednak chodzi. Mój protoplasta zjawił się wcześnie w sądzie, nie lubi się spóźniać, i trafił na rozprawę przeciwko szpitalowi, z którego pacjent z bólu wyskoczył z trzeciego piętra i się zabił. Rodzina wystąpiła o odszkodowanie, argumentując, że szpital nie zapewnił bezpieczeństwa. Sędzia zapytał dyrektora szpitala, dlaczego doszło do tego wypadku. Dyrektor odpowiedział, że są braki personelu, że nie ma chętnych do pracy w szpitalu i on nie może zatrudnić tylu pracowników, żeby zapewnić bezpieczeństwo wszystkim pacjentom. Sędzia zapytał, czy ma to rozumieć, że nie mógł zapewnić bezpieczeństwa. Dyrektor potwierdził, że nie mógł. No i na tym się rozprawa zakończyła. Sędzia stwierdził, że skoro nie mógł zapewnić bezpieczeństwa, to go nie zapewnił, a zatem szpital jest winien. A jak, drodzy entuzjaści możliwości niewidomych instruktorów, czy Waszym zdaniem sąd uznałby, że niewidomy instruktor mógł zapewnić bezpieczeństwo, gdyby nastąpił jakiś wypadek i sprawa trafiła do sądu? Moim kocim zdaniem każdy sąd w Polsce uznałby, że niewidomy nie może zapewnić bezpieczeństwa drugiemu niewidomemu w ruchu ulicznym. Oj. chyba miałby rację. Oj, chyba niewidomy instruktor i organizator szkolenia, który go zatrudnił, mieliby duże kłopoty. Nawet niezbyt dobry adwokat poszkodowanego poradziłby sobie z taką sprawą. Ej, Ty Stary Kocurze! Toż to dyskryminacja! Toż to do niczego nie podobne! Niewidomy, ani nikt, kto twierdzi, że jest przyjacielem niewidomych, nie ma prawa wciskać takich głupot!. Mój protoplasta wizytował kiedyś w Bydgoszczy szkolenie kandydatów na instruktorów orientacji przestrzennej niewidomych. Szedł, oczywiście, z przewodnikiem za parą – kandydat na instruktora w goglach na oczach i białą lachą w garści, a za nim instruktor uczący. W pewnym momencie na płot z siatki skoczył wielki pies z okrutnym szczekaniem. Kandydat na instruktora odskoczył na jezdnię prosto pod samochód. Do wypadku nie doszło, bo został złapany przez uczącego go instruktora. Czy niewidomy instruktor mógłby tak zareagować? Przecież w ruchu ulicznym – na jezdniach i na chodnikach – mogą zdarzyć się różne przypadki. Mogą być samochody, które poruszają się nieprawidłowo, mogą być niezabezpieczone wykopy i otwarte studzienki, mogą być zderzenia z elektrycznymi hulajnogami, nisko zawieszone szyldy, reklamy, gałęzie. Nie mówcie tylko, że prawidłowe posługiwanie się białą laską chroni przed większością podobnych zagrożeń. To prawda, ale mówimy o nowo ociemniałym, który dopiero się uczy prawidłowego posługiwania się laską. Jest przy tym wystraszony, niepewny i zdenerwowany. Czy niewidomy instruktor może przewidzieć wszystkie zagrożenia, nawet takie, których przewidzieć się nie da, i przeciwdziałać im? Obiektywnie rzecz ujmując, nie jest to możliwe. Ale jest i sprawa prawna. Sędzia powiedział: Szpital nie mógł zapewnić bezpieczeństwa. Oznacza to, że nie zapewnił i jest odpowiedzialny. Przy takim podejściu niewidomy nie może zapewnić bezpieczeństwa, czyli go nie zapewnia, jest więc odpowiedzialny za wypadek. Oczywiście, organizator szkolenia, który go zatrudnił, jest również odpowiedzialny, bo zatrudnił instruktora, który nie gwarantował bezpieczeństwa. I ostatnia sprawa. Niewidomych, którzy twierdzą, że niewidomy może być również instruktorem orientacji przestrzennej zachęcam, żeby podjęli się tej funkcji, spreparowali drobny wypadek i namówili osobę niby poszkodowaną, żeby wniosła sprawę do sądu. Gotów jestem założyć się o wszystkie myszki z całej Warszawy, że sprawę tę przegrają w sądzie rejonowym, w sądzie apelacyjnym, w Sądzie Najwyższym i wreszcie jako ostatniej instancji – w Strasburgu. Mówią, że chcieć to móc, ale nie w tym przypadku. Przypominam sąd w Katowicach i sprawę przeciw szpitalowi – nie mógł zapewnić bezpieczeństwa, to znaczy, że nie zapewnił, a więc odpowiada za wypadek. Tak byłoby z niewidomym instruktorem we wszystkich sądach. A pamiętacie psa skaczącego z ujadaniem na płot z siatki w Bydgoszczy? A jakby miał niewidomy instruktor zareagować w takiej sytuacji? Oj, chcieć zawsze można więcej niż móc. Oj, chcieć to nie zawsze móc. && Z uśmiechem przez życie && Znaczy się, ciemny Bartłomiej Rogowski Fragment książki Ludzie Lasek Wychodzę z domu i z trzaskiem rozkładam białą laskę, radar jak mówi Bronek. Bronek to mój kolega. On, jeden z niewielu, potrafi żartować z tych rzeczy. I słusznie, bo jeżeli już jestem niewidomy, to wszystko co się z tym wiąże powinno być traktowane normalnie. Na ulicy jest jasno, bo słońce grzeje jak rozpalony piec, bo ptaki drą się wniebogłosy, a ciepłe powietrze nawet to, w mieście, pachnie wiosenną zielenią, bo za siatką po prawej stronie dzieciaki hałaśliwie grają w piłkę, a bez płaszcza idzie się tak lekko i beztrosko. Dlatego właśnie jest bardzo jasno albo bardzo pogodnie, albo bardzo radośnie – wszystko jedno. Mijam fragmenty ludzkich rozmów, jakieś imiona, strzępki czyichś spraw. Niektórzy przechodnie milkną na mój widok, czasem ktoś stwierdzi: Niewidomy. Czasem znów o kilka już kroków za sobą słyszę krótkie szurnięcie butów. To ktoś się odwraca i obserwuje. Dawniej mnie to denerwowało, ale teraz – patrzcie sobie, ile chcecie. Kiedy nie patrzą, myślą chyba: Jak on może chodzić? – i wyobrażają sobie ciemność i siebie w tym mroku. Cóż, nie wiedzą, że ciemność istnieje tylko wtedy, gdy ją przeciwstawić światłu i że to jest kwestia lat. Idę dobrze sobie znaną ulicą. Wiem, co mijam, zresztą wszystko samo mi się odzywa. Przez otwarte drzwi sklepu słychać dokówkę, to rzeźnik. Dalej szewc, nawet pachnie skórą. Ze spożywczego wynoszą butelki po oranżadzie. Teraz trochę w lewo, bo kiosk stoi bliżej jezdni. Potrącam kogoś z kolejki, z której na różne tony słychać: Express, proszę. Przejechała polewaczka, zostawiając za sobą zapach gorącej wilgoci. Tuż przy mnie zakrztusił się wózek z wodą sodową. Chyba się napiję. Trudno jest znaleźć koniec kolejki i wiedzieć, kiedy się trzeba przesunąć. Chyba już. – Jedna z sokiem. – Ja jestem z kolejki – odzywa się stojąca przede mną kobieta. Nawet się nie speszyłem. – A to przepraszam. Ja jestem z sąsiedniej ulicy. Niech już może pani zamówi dwie. Wypijemy po szklaneczce. – Kobieta śmieje się, a i mnie jest wesoło. Kiedy czasem na ulicy, w sklepie czy w autobusie próbuję zażartować, nierzadko trafiam w próżnię. Albo ktoś po prostu nie chwyta mojego dowcipu, albo nie ma akurat nastroju. Najczęściej jednak jest zaskoczony, że człowiek nieszczęśliwy, za jakiego mnie uważa, może jeszcze żartować. – No, to na zdrowie – mówi kobieta, może nawet dziewczyna. Trącamy się szklankami. – W którą pan stronę? – Ja, niestety, w przeciwną. Do widzenia. – Dziękuję za toast i za to niestety. Teraz będzie ulica. Chwileczkę. O, właśnie, popsykując, skręca Jelcz. No, chyba już można. – Uwaga! – Na środku jezdni ktoś łapie mnie kurczowo. Przed nami cichutko przemknęła Warszawa. Przeprowadza mnie starszy facet, o nieco zrzędliwym głosie schorowanego człowieka. Na pewno ma nadkwasotę – myślę, nie wiem dlaczego. – Niech pan nigdy sam nie przechodzi. Trzeba kogoś poprosić. Ma rację, ale nie lubię tego proszenia. – Pan zupełnie nie widzi? Znam to już na pamięć. Odpowiadam automatycznie. Coś mu się należy za jego pomoc. – Od dawna? – Od dzieciństwa. – Panie, to już największe nieszczęście. Ręki nie mieć, nogi nie mieć, ale oczy… Mimo wielu, bardzo wielu takich rozmów, nie wiem właściwie, co na to odpowiedzieć. Powinienem im przytaknąć czy zaprzeczyć? Nieszczęście jak i szczęście, nie ma granic ani stopni – jest nieporównywalne. Na pewno jest wielu widzących – bardzo nieszczęśliwych. A ja? No cóż, chyba bywam nim, po prostu, jak każdy. – Rentę pan ma? – Nie należy mi się, pracuję. – A to dranie. Panu się nie należy, to komu się należy. Zdrowe byki, cholera, biorą, a tu człowiek. Facet poważnie się zdenerwował. Nie będę mu tłumaczył. – Ja tu skręcam. Pójdzie pan sam dalej? A to dranie… – powtarzał odchodząc. Domy teraz odsunęły się bardziej na prawo i idą wzdłuż trawnika. Przy chodniku stoi wóz na śmiecie. Na tle warkotu silnika słychać, co jakiś czas, metaliczne uderzenie i odgłos wsysania. Strasznie hałasuje. Zwalniam, bo nic dookoła nie słyszę. – No, no nareszcie teraz już spokój. Znów wracam słuchem na ulicę. – Pomóc panu? – Nie, dziękuję – mówię, przyspieszając kroku i wpadam na ławkę. Nastawiają, cholera, tych ławek nie wiadomo po co. Zawsze mam poobijane nogi. – Ludzie to też są. Każdy się patrzy, a pomóc nie ma komu – narzeka siedząca na ławce jakaś pani. No, ale już przystanek. Nawet stoi jakiś autobus. – Który to numer? – pytam faceta (chyba to facet), którego potrąciłem. Cisza. Pytam jeszcze raz. – A to pan nie widzi? – Nie widzę, który to numer? – A dokąd pan potrzebuje? Autobus odjeżdża. – Zaraz będzie następny – pociesza mnie. Ludzie na przystanku ucichli. Chyba znów się patrzą. – Nieszczęście – szepnął ktoś. Zaczyna mnie to już złościć. – Proszę pana – to ta pani z ławki – światła też pan nie widzi? – Że jej się też chciało wstawać i specjalnie do mnie podchodzić. – Nawet żadnego przebłysku? – Milczę niegrzecznie. Odwracam się niby od wiatru i zapalam papierosa. – A wie pan, syn mojej siostrzenicy też taki nieszczęśliwy. Już jedną nerkę mu usunęli. Nie wiadomo, co dalej będzie. Też taki młody, zdolny. Biedny chłopiec. A rodzinę pan ma? – Niech mi pani da spokój! – nie wytrzymuję. – Co pani chce, to są nerwowi ludzie – tłumaczy mnie inna pani. && Ogłoszenia && Podziękowania! Serdecznie dziękujemy wszystkim Darczyńcom, którzy przekazali 1% podatku dochodowego za rok 2020 na rzecz Fundacji Świat według Ludwika Braille’a. Z wyrazami wdzięczności Zarząd Fundacji Świat według Ludwika Braille’a && Kryzysowy Telefon Zaufania Kryzysowy Telefon Zaufania 116 123 powstał z myślą o osobach, które z różnych powodów nie mają możliwości bezpośredniego kontaktu z psychologiem. Oferta Poradni kierowana jest do osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym, potrzebujących wsparcia i porady psychologicznej, rodziców potrzebujących wsparcia w procesie wychowawczym oraz osób niepełnoprawnych. Poradnia Telefoniczna 116 123 udziela pomocy psychologicznej osobom doświadczającym kryzysu emocjonalnego, samotnym, cierpiącym z powodu depresji, bezsenności, chronicznego stresu. Każdy z naszych konsultantów posiada wyższe wykształcenie specjalistyczne - psychologiczne lub pokrewne oraz przeszedł cykl szkoleń z zakresu telefonicznej pomocy psychologicznej. Jesteśmy po to, by każdemu zaoferować możliwości kontaktu, który będzie wsparciem w trudnych chwilach. Nie pytamy o wyznanie czy orientację seksualną. Nasi konsultanci nie oceniają, nie wartościują postaw czy zachowań - wspólnie z Klientem zastanawiają się co dla niego jest najlepsze w danej sytuacji. Połączenie z naszym numerem jest całkowicie bezpłatne niezależnie od tego z jakiej sieci dzwoni Klient, można do nas dzwonić z każdego miejsca w Polsce, zarówno z telefonów stacjonarnych jak i komórkowych. Warto podkreślić, że telefony zaczynające się na 116 to grupa europejskich, darmowych linii telefonicznych o charakterze społecznym przeznaczona dla dzieci i osób dorosłych znajdujących się w trudnych sytuacjach i potrzebujących wsparcia. Telefony tego rodzaju są obsługiwane w różnych krajach europejskich przez organizacje pozarządowe, tak dzieje się i w Polsce. Telefon Zaufania powstał z inicjatywy Komisji Europejskiej w marcu 2009 roku. Misję stworzenia 116 123 w Polsce powierzono Instytutowi Psychologii Zdrowia. 116 123 Zadzwoń! Zaufaj! Czekamy na telefon od Ciebie codziennie od 14.00 do 22.00! Nasz numer jest bezpłatny. Instytut Psychologii Zdrowia Polskie Towarzystwo Psychologiczne Źródło: http://www.psychologia.edu.pl/ && Konkurs stypendialny pn. Warto się uczyć Fundacja Praca dla Niewidomych realizuje kolejną edycję konkursu stypendialnego pod nazwą Warto się uczyć polegającego na przyznawaniu i wypłacaniu stypendiów studentom i doktorantom z niepełnosprawnością wzroku. Stypendia zostaną przyznane w wyniku przeprowadzenia konkursu wniosków złożonych przez zainteresowane osoby, a ich ocena będzie oparta na kryteriach zawartych w załączniku nr 1 do regulaminu konkursu stypendialnego. Spośród uczestników konkursu zostaną wyłonione 3 osoby, które otrzymają stypendium w wysokości 900 (słownie: dziewięćset) złotych brutto miesięcznie, wypłacane przez okres 9 miesięcy roku akademickiego 2020/2021. W konkursie mogą wziąć udział osoby z całego kraju, które mają niepełnosprawność wzroku, zaliczone zostały do znacznego lub umiarkowanego stopnia niepełnosprawności, kształcą się na studiach jednolitych lub studiach I, II, III stopnia oraz dostarczą do Fundacji wymagane dokumenty do 15 października 2021 roku. Więcej informacji na stronie: http://www.fpdn.org.pl/konkurs-stypendialny-dla-niewidomych-lub-slabowidzacych-studentow---edycja-20212022.html Kontakt: Fundacja Praca dla Niewidomych, ul. Jasna 22, 00-054 Warszawa, www.fpdn.org.pl, tel. 22 826 88 66. Fundacja Praca dla Niewidomych