Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 7/76/2022 lipiec Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Patrycja Rokicka Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Rozpoczął się długo wyczekiwany sezon urlopów, wymarzonych podróży, a dla młodzieży okres wakacyjnego wypoczynku. W długie, letnie wieczory, siedząc na balkonie lub w ogródku, miło będzie zagłębić się w lekturę kolejnego numeru miesięcznika „Sześciopunkt”. Niektórzy Czytelnicy tradycyjnie już, zaczynają każdy numer od odwiedzenia „Galerii literackiej”. Tym razem publikujemy w niej fragment książki „Kłamstwa i sekrety” autorstwa znanego pisarza Tomasza Wandzela. W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” znajdziemy literacki tekst o wędrówce, jaką jest życie, wzbogacony o przykłady zaczerpnięte z różnych dzieł. Natomiast we wspomnieniowym artykule, autor przybliża sylwetkę doktor Zofii Galewskiej, społeczniczki, wybitnej pedagog, okulistki, która wielu osobom uratowała wzrok lub zapobiegła jego pogarszaniu. W rubryce „Nasze sprawy” przeczytamy sympatyczną opowieść o Harym – psie przewodniku, który stał się prawdziwym przyjacielem rodziny. Jak mądrze towarzyszyć niewidomemu dziecku w poznawaniu świata dowiemy się z tekstu autorstwa Starego Kocura. W każdym numerze „Sześciopunktu” zamieszczamy ważne porady prawne i psychologiczne, z których warto korzystać. Zapraszamy do kontaktu z redakcją i przekazywania swoich opinii dotyczących publikowanych materiałów. Życzymy ciekawej lektury. Zespół redakcyjny && Lato Jan Brzechwa Nie miałem z kalendarzem zbyt dobrej komitywy, Młodość mojego życia przypadła na wiek siwy. Gdy idę przez ulice – dusza pogania ciało; Pięćdziesiąt lat przeżyłem i ciągle mi za mało! Poeci piszą słowa, których nikt nie rozumie, A życie takie proste – w słońcu i liści szumie… Wiem o kwiatach to tylko, co mi powie ich zapach, Lecz wiedzy tej nie znajdę w książkach ani na mapach. Lato, choć nawet siwe, niechby najdłużej trwało – Pięćdziesiąt lat przeżyłem i ciągle mi za mało. I chciałoby się znowu za miastem zrywać chabry, Uśmiechać się do dziewcząt powracających z fabryk, Patrzeć z mostu na Wisłę mieniącą się tak złudnie, Tańczyć na Mariensztacie w niedzielne popołudnie, A potem z konduktorką z „czternastki” iść na lody I udawać młodego – choć już się nie jest młodym. && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko && Skróty do szybkich połączeń, czyli łatamy dziury w iOS Piotr Witek Odkąd zawitał do nas iOS 15, użytkownicy VoiceOver skarżą się na trudności z nawiązywaniem połączeń z poziomu zakładki Ostatnie oraz Ulubione. Problem polega na tym, że w czasie między wskazaniem kontaktu a jego aktywowaniem fokus VoiceOver przenosi się bez wiedzy użytkownika na inny kontakt, więc w efekcie nawiązane zostaje połączenie z inną osobą niż ta, do której chcieliśmy zadzwonić. I choć nie mogę naprawić tego błędu systemowego, to mogę Wam podpowiedzieć, jak tymczasowo go omijać. Proponowanym przeze mnie rozwiązaniem są skróty do natychmiastowego nawiązywania połączeń z wybranymi osobami. Mają one postać zwykłych ikon na ekranie. Tworzymy sobie skrót o nazwie np. Piotr, po stuknięciu w który nawiązane zostaje połączenie z Piotrem. Nie musimy w tym celu otwierać aplikacji Telefon ani odwiedzać zakładki Ulubione. Tworzenie skrótu do szybkiego połączenia Tworzenie skrótu jest bardzo proste i szybkie. Po pierwszym przeczytaniu poniższej listy może się takie nie wydawać, ale zapewniam, że po pierwszym skrócie zmienicie zdanie. 1. Uruchamiamy aplikację Skróty. Jeśli nie masz jej w iPhonie, możesz ją bezpłatnie pobrać z App Store. 2. W prawym górnym rogu ekranu stukamy w przycisk Utwórz Skrót. 3. W polu edycyjnym Nazwa Skrótu od razu możemy wpisać nazwę, która później domyślnie będzie widnieć na ekranie jako nazwa naszego kontaktu. Tej samej nazwy będziemy mogli użyć, wywołując skrót za pomocą Siri. 4. Po wpisaniu nazwy stukamy w przycisk Dodaj Czynność. 5. Na ekranie wyświetli się kilka sekcji proponowanych Czynności. Pierwszą będzie sekcja o nazwie Połącz, zawierająca listę sugerowanych połączeń. Są to połączenia, które sami dodaliśmy do zakładki Ulubione w aplikacji Telefon. Jeśli znajduje się na niej kontakt, do którego chcecie utworzyć skrót, to warto w tym miejscu od razu w niego stuknąć. Głównie dlatego, że domyślnie będzie to właśnie to połączenie czy numer telefonu, z którego najczęściej korzystacie, łącząc się z danym kontaktem. 6. Jeśli szukanego kontaktu tam nie ma, to wybieramy drugą, nieco dłuższą ścieżkę. W pole wyszukiwania zaetykietowane jako Szukaj Aplikacji i Czynności wpisujemy słowo Połącz i klikamy Szukaj. 7. Wśród wyświetlonych na ekranie propozycji różnych czynności odszukujemy przycisk Połącz i go aktywujemy. Gdy tego dokonamy, zostaniemy przeniesieni z powrotem na ekran naszego skrótu. 8. W kolejnym kroku odszukujemy element o nazwie Połącz Kontakt i korzystając z Czynności, (przesuwając palcem w górę lub dół) wybieramy i aktywujemy opcję Edycja Kontakt. 9. Otwarta zostanie lista naszych kontaktów w telefonie, z której wybieramy interesującą nas osobę. 10. OK, właśnie dodaliśmy kontakt, korzystając z pierwszego lub drugiego sposobu. Możemy teraz od razu sprawdzić, czy wszystko działa poprawnie, w prawym dolnym rogu stukając w przycisk Uruchom Skrót. 11. Jeśli wszystko jest OK i dodzwoniliśmy się tam, gdzie chcieliśmy, to po zakończeniu rozmowy stukamy w przycisk Szczegóły, zlokalizowany w górnej części ekranu naszego skrótu. 12. Z wyświetlonych na ekranie opcji wybieramy przycisk: Do Ekranu Początkowego i stukamy w niego dwukrotnie. 13. Na kolejnym ekranie możemy podać inną nazwę, która pojawi się przy ikonie skrótu albo od razu stuknąć w przycisk Dodaj, zlokalizowany w prawym górnym rogu. 14. Na koniec klikamy jeszcze w przycisk OK i skrót mamy gotowy. Ikona nowego skrótu pojawi się jako ostatnia na końcu wszystkich naszych ikon. Od tej pory wystarczy w nią stuknąć, aby od razu nawiązać połączenie z wybraną osobą. Minusy Korzystając z drugiej ścieżki, nie wskazujemy konkretnego numeru telefonu czy połączenia, ale cały kontakt. A jeśli nasz kontakt posiada więcej numerów telefonu, to domyślnie dodawanym numerem jest ten, który jako pierwszy podaliśmy w wizytówce kontaktu. I nie, niestety, od iOS 15, tworząc ten rodzaj skrótu, nie możemy po prostu wpisać numeru telefonu, z którym chcemy nawiązać połączenie. Na szczęście istnieją dwa sposoby obejścia tego problemu. Niestety żaden nie jest idealny. 1. Pierwszy sposób polega na rozbiciu kontaktu na więcej wizytówek. Przykładowo, jeśli Piotr posiada numer prywatny i służbowy, a my chcemy posiadać na ekranie skrót nawiązujący połączenie z każdym z tych numerów, to musimy w naszych kontaktach stworzyć drugą wizytówkę dla Piotra. W jednej pozostawić tylko np. numer prywatny, a w drugiej umieścić numer służbowy. I wtedy dopiero będziemy mogli stworzyć skróty dla każdego z numerów osobno. 2. Drugi sposób, jak sam określa jego autor, nie jest dla ludzi. To raczej rozwiązanie dla osób ogarniających podstawy programowania. Ale żeby nie było, to klikając w poniższe łącze możecie się z nim zapoznać: https://discussions.apple.com/thread/250775913 (How do I make a call shortcut that calls a specific number for the contact person with the new shortcuts app?). Plusy 1. Brak przypadkowych połączeń do niechcianych osób. 2. Możliwość pogrupowania kontaktów na wybranym ekranie lub w katalogach. 3. Możliwość wywoływania połączeń jednym słowem. 4. Możliwość udostępnienia skrótów do szybkich połączeń innym osobom, dzięki czemu nie będą musiały tworzyć ich same. Warto jeszcze raz podkreślić, że utworzone skróty możemy wywoływać w bardzo prosty sposób za pomocą Siri. Jeśli nawet nie znacie żadnego języka obcego, to nazwę skrótu możecie podać jak najprościej, np. One, Two po angielsku, czy Eins, Zwei po niemiecku itd. Wtedy dopiero przy wysyłaniu skrótu na ekran podajecie inną, wyświetlaną nazwę, a nazwy skrótów możecie używać do głosowego wywoływania połączeń. W ten sposób również osoby postronne nie będą wiedziały do kogo dzwonicie. Dodatkowo, jeśli w Szczegółach skrótu oznaczycie, aby był on dostępny na Apple Watch i macOS, to będziecie mogli używać szybkich połączeń w całym ekosystemie Apple. Skróty do szybkich połączeń przydają się także, gdy konfigurujemy iPhone dla dziecka czy osoby w podeszłym wieku. Możemy wtedy na ekranie głównym umieścić jedynie kilka ikon do błyskawicznych połączeń z najważniejszymi osobami, pozostałe aplikacje przenosząc na inne ekrany. Źródło: https://mojaszuflada.pl/ && Co w prawie piszczy && Niepełnosprawni z prawem do bycia rodzicami Prawnik W dzisiejszym numerze „Sześciopunktu” zajmiemy się tematyką rodzicielstwa osób niewidomych i słabowidzących. Na pytanie naszej Czytelniczki o uregulowania prawne związane z tym zagadnieniem można by odpowiedzieć jednym zdaniem a mianowicie, że polskie prawo nie zakazuje ani zawierania małżeństw, ani posiadania potomstwa przez osoby z dysfunkcją wzroku. Jednakże z uwagi na fakt, iż przepisy dotyczące praw i obowiązków związanych z zawarciem małżeństwa oraz posiadaniem potomstwa powinny być znane każdemu obywatelowi bez wyjątku, poniżej kilka podstawowych kwestii związanych z tą tematyką. Na początek słów kilka o uregulowaniach zawartych w Konstytucji, która w swoich przepisach chroni dobro dziecka i instytucję małżeństwa. Jak stanowi art. 18., „Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Z kolei w Kodeksie Rodzinnym i Opiekuńczym z dnia 25 lutego 1964 r. znajdują się szczegółowe przepisy, dotyczące m.in. przesłanek zawarcia związku małżeńskiego, składników majątku, praw i obowiązków rodziców względem dzieci i dzieci względem rodziców, ustalenia i zaprzeczenia macierzyństwa czy ojcostwa, sprawy związane z alimentacją czy przysposobieniem. W kontekście zawarcia związku małżeńskiego należy pamiętać o konieczności złożenia oświadczenia woli, że nie zachodzą przeszkody uniemożliwiające jego zawarcie, do których należą m.in. przeszkoda wieku, przeszkoda ubezwłasnowolnienia, przeszkoda choroby psychicznej lub niedorozwoju umysłowego, przeszkoda pozostawania w związku małżeńskim, przeszkoda pokrewieństwa lub powinowactwa, przysposobienia. Oświadczenie to jest składane pod rygorem odpowiedzialności karnej. Niestety, historia zna przypadki niewyrażenia zgody przez urzędnika Stanu Cywilnego na zawarcie małżeństwa przez osoby niepełnosprawne. Sformułowanie jednoosobowej opinii na temat stopnia niepełnosprawności przyszłych małżonków zasługuje na bezwzględny sprzeciw. Podobnie sytuacja wygląda w przypadkach odbierania dzieci rodzicom z niepełnosprawnościami. Problem ten często wynika z mylnego przekonania, iż tylko osoby w pełni sprawne potrafią się właściwie opiekować swoim potomstwem. Obawa, że niepełnosprawny rodzic mógłby się dopuścić zaniedbań w wychowaniu swojego dziecka, nie powinna stanowić przesłanki uzasadniającej podjęcie tak radykalnych kroków. W kwestii potomstwa, które rodzi się z jakąkolwiek niepełnosprawnością, konwencja o prawach osób niepełnosprawnych jasno mówi, że w żadnym wypadku nie można odebrać dziecka rodzicom z powodu (…) niepełnosprawności jednego lub obojga rodziców. „W sytuacji, gdy najbliższa rodzina nie jest w stanie sprawować opieki nad dzieckiem niepełnosprawnym, należy podjąć wszelkie wysiłki, aby zapewnić alternatywną opiekę przez dalszą rodzinę, a jeżeli okaże się to niemożliwe, w ramach społeczności w warunkach rodzinnych”. Warto również nadmienić, że polski ustawodawca nie zakazuje osobom niepełnosprawnym przysposobienia dziecka. Procedura adopcji, bo takiej potocznie używa się nazwy, do najprostszych nie należy, ale, po spełnieniu dodatkowych formalności, jest dostępna osobom z orzeczeniem o niepełnosprawności. Na krótkie scharakteryzowanie zasługuje także obowiązek alimentacyjny dzieci w stosunku do rodziców, o którym mówi się niewiele. Obowiązek ten może występować w różnych konfiguracjach między krewnymi w linii prostej oraz rodzeństwem, np. dziadkowie mogą wystąpić o alimenty od wnuków i nawzajem, pod warunkiem jednak, że nie ma innych osób, które byłyby bliższe stopniem pokrewieństwa. Aby rodzic mógł uzyskać alimenty od dziecka, muszą zostać spełnione 3 warunki: 1. Życie w niedostatku; 2. Dziecko jest pełnoletnie; 3. Ma odpowiednie możliwości majątkowo-finansowe. Z zakresem roszczenia alimentacyjnego można oczywiście wdać się w polemikę. Na zakończenie, niech jasno i stanowczo wybrzmi, iż każda osoba słabowidząca czy niewidoma ma prawo do rodziny i rodzicielstwa. Niestety, brakuje rozwiązań systemowych w kontekście edukacji osób niepełnosprawnych chcących zostać rodzicami. Podobnie sytuacja wygląda w odniesieniu do szeroko rozumianych form wsparcia dla osób będących już rodzicami, a borykających się z różnymi dysfunkcjami. && Zdrowie bardzo ważna rzecz && Postaw na ruch i zdrowe żywienie Radosław Nowicki Pandemia nie sprzyjała ani zdrowemu odżywianiu, ani aktywności fizycznej. Przez wiele miesięcy zamknięte były siłownie, baseny, nie można było gromadzić się w większych skupiskach ludzkich, a część pracy odbywała się zdalnie. Ludzie próbowali walczyć ze stresem i lękiem, sięgając po słodkości i ulubione przekąski. To wszystko przełożyło się na brak ruchu oraz na większą ilość kalorii dostarczanych do organizmu, a to z kolei niekorzystnie się na nim odbiło. Czas to zmienić. Mamy lato, a więc warto wrócić do aktywności fizycznej. Regularny wysiłek pozwala bowiem utrzymać optymalną masę ciała, podnosi sprawność organizmu oraz chroni przed cukrzycą i nadciśnieniem. Zmniejsza też ryzyko śmierci z przyczyn sercowo-naczyniowych o około 35%. Jeśli organizm ma za mało ruchu, to w nadmiarze mogą wydzielać się adrenalina lub kortyzol, które wprawiają organizm w stan niepotrzebnego pobudzenia. W efekcie bez odpowiedniej dawki ruchu nie jest on w stanie odreagować stresu ani wykorzystać energii dostarczanej wraz z jedzeniem. Trzeba jednak mieć świadomość, że nie wystarczy dwa, trzy razy skusić się na aktywność fizyczną. Jej efekty widoczne będą dopiero po kilku tygodniach systematycznych ćwiczeń. Wówczas każdy powinien zaobserwować poprawę wydolności organizmu w postaci wolniejszego męczenia się i spadku masy ciała, a już w trakcie 30-minutowego treningu pojawi się euforia, która jest wynikiem wydzielania endorfin potocznie nazywanych hormonem szczęścia. Aktywność fizyczna to jednak nie wszystko. Duży wpływ na odpowiednie samopoczucie oraz prawidłowe funkcjonowanie organizmu ma również zbilansowane odżywianie. Nie warto rzucać się na różne cudowne diety, bo one mogą w organizmie wywołać chaos, spustoszenie, a co gorsze – nie przynieść zmian na lepsze. Dobrze skomponowana dieta opiera się na różnorodności. Warto więc sięgać nie tylko po najzdrowsze produkty, ale również po te, które nie wpisują się w aktualne trendy żywieniowe, ale mogą organizmowi dostarczyć niezbędnych wartości odżywczych. Podstawą zdrowego żywienia jest kolorowa dieta. Połowę talerza (szczególnie obiadowego) powinny stanowić różnokolorowe warzywa. Ich barwa ma wpływ na właściwości zdrowotne. I tak przykładowo żółte i pomarańczowe warzywa i owoce swoją barwę zawdzięczają beta karotenowi. Działają one korzystnie na wzrok oraz antynowotworowo, poprawiają stan skóry, obniżają poziom złego cholesterolu oraz ciśnienie krwi, a także stymulują pracę układu odpornościowego. Są bogate w witaminy A (silny przeciwutleniacz, spowalnia procesy starzenia) oraz C (uszczelnia i wzmacnia naczynia krwionośne, wspomaga wchłanianie żelaza, uczestniczy w wytwarzaniu czerwonych krwinek). Warzywa i owoce czerwone poprawiają pracę serca i układu krwionośnego i wspomagają układ immunologiczny. zawierają likopen, antyoksydanty, błonnik, a także witaminy A, C, K (chroni kości i bierze udział w procesie krzepnięcia krwi) oraz B6 (poprawia koncentrację, działa przeciwdepresyjnie, odpowiada za prawidłowe działanie układu nerwowego). Warzywa i owoce fioletowe są skarbnicą flawonoidów i antyoksydantów. Te pierwsze działają przeciwutleniająco, przeciwzapalnie, rozkurczająco i moczopędnie, zaś te drugie neutralizują wolne rodniki, co ma wpływ na ochronę przed rakiem i opóźnienie procesów starzenia się. Zielone warzywa i owoce odpowiadają za odtruwanie i ochronę organizmu. Bogate są w chlorofil (działanie oczyszczające i odżywiające komórki), kwas foliowy (pełni funkcje biochemiczne w organizmie), wapń (podstawowy budulec kości i zębów), a także fitozwiązki, które regulują działanie wolnych rodników. Są również źródłem błonnika, który reguluje pracę jelit i ma wpływ na zachowanie prawidłowej mikroflory jelitowej, a to z kolei przekłada się na zdrowe jelita, których zadaniem jest optymalne wchłanianie składników niezbędnych dla zachowania zdrowia i odpowiedniej kondycji organizmu. O ile jednak warzywa można jeść w nieograniczonych ilościach, o tyle ze spożywaniem owoców nie należy przesadzać. Wprawdzie są one bogate w witaminy, minerały i przeciwutleniacze, ale zawierają też cukry (fruktozę), która w nadmiarze może zaszkodzić organizmowi. Można jednak zapytać, po co jeść owoce i warzywa, skoro półki w aptekach uginają się od suplementów, dzięki którym można dostarczyć do organizmu porcję witamin? Nic bardziej mylnego. Suplementacja to droga na skróty, która nie przyniesie organizmowi zbyt wielu korzyści chociażby dlatego, że witaminy z pożywienia znacznie łatwiej wchłaniają się do organizmu. Nie jest jednak do końca tak, że nie warto sięgać po suplementację witaminową. Szczególnie istotne jest uzupełnianie niedoborów witaminy D. To jedyna witamina, której nie można dostarczyć w odpowiedniej ilości wraz z dietą. Występuje wprawdzie w tłustych rybach, ale trzeba by jadać je codziennie, aby zaspokoić zapotrzebowanie na nią. Organizm potrafi wytworzyć witaminę D w skórze, ale jedynie z promieniowania UV (słonecznego). Dlatego w naszej strefie klimatycznej wszyscy od jesieni do wiosny powinni suplementować tę witaminę, bo jej niedobór wpływa na mniejszą odporność organizmu i może być pośrednim czynnikiem wielu chorób. Z kolei witaminę B12 obowiązkowo powinni zażywać weganie, bo występuje wyłącznie w produktach pochodzenia zwierzęcego. Ważne są też poszczególne pierwiastki, których nie może zabraknąć w organizmie. Do nich zalicza się magnez, biorący udział w aktywacji ponad 300 enzymów, kurczliwości mięśni i przewodnictwie nerwowym. Kiedy pojawiają się więc skurcze lub drżenie mięśni, dochodzi do gorszej reakcji na stres, to warto do swojej diety wprowadzić takie produkty jak: gorzka czekolada, kakao, nasiona słonecznika, orzechy, a także produkty pełnoziarniste. Wapń jest nie tylko budulcem kości i zębów, ale także bierze udział w regulacji hormonalnej, odpowiada za krzepnięcie krwi i równowagę organizmu. Można go znaleźć w migdałach, sezamie, pomarańczach, maku, jarmużu, brokułach, kapuście pekińskiej czy suszonych figach. Z kolei cynk odgrywa podstawową rolę w wielu procesach metabolicznych, bierze udział w procesie syntezy białek i hormonów, zapewnia odpowiednie działanie układu oddechowego i rozrodczego. Znajduje się w mięsie, kaszach, jajkach, serze żółtym, pestkach dyni i nasionach słonecznika, fasoli, ciecierzycy oraz soczewicy. Do ważnych pierwiastków zalicza się także krzem, który odpowiada między innymi za skórę, włosy i paznokcie. Aby zapobiec jego niedoborowi, należy spożywać produkty zbożowe, orzechy i nasiona. Warto dbać również o odpowiednie nawodnienie organizmu, pijąc co najmniej 2 litry wody dziennie. Ułatwi to wchłanianie składników odżywczych i uwalnianie toksyn. Wiele czynników niekorzystnie wpływa na ludzki organizm. Można do nich zaliczyć różnego rodzaju zanieczyszczenia, stres, niektóre leki, siedzący tryb życia, brak odpoczynku i aktywności fizycznej, niewłaściwe odżywianie. Od czegoś jednak trzeba zacząć zmiany. Ja postawiłbym na zróżnicowaną dietę oraz na systematyczną aktywność, bo ruch to zdrowie. Zachęcam wszystkich do pozytywnych zmian we własnym życiu. && Kuchnia po naszemu && Gofry Kuchcik Dawno się tu nie pojawiałem. Postanowiłem napisać coś o gofrach, które uwielbiamy wszyscy, bo są lekkie, smaczne, choć niekoniecznie zdrowe, ze względu na dużą zawartość węglowodanów prostych. Raz na jakiś czas warto jednak zaszaleć. Nasze życie jest zbyt krótkie, by sobie wszystkiego odmawiać. Lubiłem kupować gofry w różnych miejscach. Kiedy stwierdziłem, że to zbyt drogi interes, postanowiłem nabyć gofrownicę i spróbować przygotować je samodzielnie. W przepiśniku żony znalazłem przepis i wio, do roboty. Jak zrobić gofry? Najpierw należy zapoznać się z instrukcją obsługi gofrownicy. Następnie zastanowić się, czego jeszcze będziemy potrzebować. Koniecznie musimy mieć małą chochelkę, jak do kompotu, drewnianą łopatkę do rozsmarowywania ciasta, gdy jest zbyt gęste, mikser lub trzepaczkę, separator do oddzielania białka od żółtka i to wszystko. && Gofry biszkoptowe – podstawowy przepis Składniki na ciasto: • pięć jajek, • szklanka lub pół szklanki cukru, • szklanka mąki pszennej typu 450 (tortowa), • cztery łyżki mąki ziemniaczanej, • szczypta proszku do pieczenia, • szczypta soli. Dodatki: • bita śmietana kremówka 36%, • cukier puder, • miód, • dżem. && Gofry biszkoptowe – wersja wytrawna Ciasto w wersji wytrawnej przygotowujemy z tych samych składników co w wersji podstawowej z jedną tylko różnicą: zmniejszamy ilość cukru do 2 łyżek. Dodatki: • serek biały kanapkowy, • ser żółty, • pasta jajeczna lub rybna, • wędlina, • ketchup, • masło, • zielenina. Wykonanie: Jajka umyć, sparzyć, oddzielić żółtka od białek. Żółtka utrzeć z cukrem pałką w misce lub zmiksować na puch. Obie mąki przesiać przez sito, tę pszenną wraz z proszkiem do pieczenia, można dodać łyżkę kakao, jeśli ktoś lubi, odrobinę mielonego cynamonu. Do utartych z połową cukru żółtek dodawać mąkę pszenną (po łyżce) i miksować. Połączyć z mąką ziemniaczaną i dalej miksować. Kiedy już mamy masę gotową, ubić białka z odrobiną soli oraz połową szklanki cukru. Białka powoli wlewać do masy mączno-jajecznej, by piana się nie rozpadła. Można wlać kieliszek oleju lub dodać grudkę masła, by nie smarować nim gofrownicy. Inna szkoła uczy, że można ubić z cukrem całe jajka, co jest łatwiejsze. Ciasto musi odpocząć, by gluten zaczął pracować i ciasto napuszył. Ja zostawiam ciasto na godzinę w szklanym naczyniu. Włączam gofrownicę i czekam aż mocno się rozgrzeje. Zapalają się światełka czerwone i zielone, co usłyszymy po charakterystycznym pykaniu, ale dla nas nie ma to znaczenia. By sprawdzić temperaturę urządzenia, moczę rękę w wodzie, kroplę puszczam na kratownicę. Gdy zacznie syczeć, to znak, że można piec. Ciasto nie może być zbyt rzadkie, by nie spłynęło na blat; nie może być zbyt gęste, by można je było dobrze rozsmarować. Pierwszy gofr może się nie udać, ale po spożyciu takiego tworu nic nam się nie stanie. Chwytamy w prawą dłoń chochelkę, lewą dłonią przytrzymujemy krawędź gofrownicy, by się nie przesunęła i nie spadła, bo jest, na nasze nieszczęście, bardzo lekka. Nabieramy ciasta i zdecydowanym ruchem wlewamy na dolną kratownicę. Prędko przykrywamy drugą, górną kratownicą, zabezpieczamy zaciskami i czekamy. Im gofr dłużej się piecze, tym będzie bardziej chrupiący. Włączamy minutnik. Do trzech minut gofry są miękkie, ale już po pięciu minutach mocno chrupią. Nie podaję dokładnego czasu pieczenia, ponieważ zależy to od wilgotności mąki. Za każdym razem można dostrzec niewielkie różnice, co ujawnia się dopiero w czasie pieczenia. Kiedy gofr się upiecze, odrywamy go drewnianą łopatką, by nie uszkodzić powłoki, jaką zabezpieczono kratownice przed przywieraniem do nich ciasta. Gofry odkładamy na płaski talerz lub półmisek i czekamy do ostygnięcia. Kiedy uzbiera się spory stosik, smarujemy je miodem, dżemem, polewamy bitą śmietaną, posypujemy cukrem pudrem. Gofry wytrawne, czyli z niewielką ilością cukru, obkładamy wędliną, serem żółtym, smarujemy ketchupem, masłem, twarożkiem kanapkowym, pastą jajeczną, mięsną, rybną, dekorujemy szczypiorkiem, posiekaną natką pietruszki albo sałatą, wszystko zależy od naszej wyobraźni. Smacznego! && Rady Kuchcika Jak dbać o gofrownicę? O gofrownicę należy dbać, by jak najdłużej nam służyła. Do czyszczenia jej nie używamy mocnych środków chemicznych ani ostrych druciaków czy ostrej strony gąbki, by nie uszkodzić powłoki zabezpieczającej urządzenie przed przywieraniem ciasta. Najlepiej przetrzeć ją zwilżoną wodą lub wodą z odrobiną płynu do naczyń miękką ściereczką lub miękką stroną gąbki, następnie wytrzeć do sucha i schować. Gofrownicy nie czyści się pod bieżącą wodą i nie moczy w całości. Jak oddzielam żółtka od białek? Jajka myję i sparzam, kładę do miseczki. Następnie każde jajko ujmuję w lewą dłoń, w prawą biorę nóż, ostrą stroną mocno uderzam, by powstała w skorupce szczelina. Węchem sprawdzam świeżość jajka. Nad separatorem do białek, umieszczonym na kubku, paznokciami oddzielam skorupkę, białko spływa do kubka, żółtko zostaje na separatorze. Im jajko jest starsze, tym bardziej płynne żółtko. Używam również lejka, który wstawiam do słoika, by białko nie wyciekało bokami separatora. && Z poradnika psychologa && Gospodarowanie czasem Małgorzata Gruszka Pewnego dnia odebrałam telefon od Czytelniczki „Sześciopunktu”, która zapytała mnie, jaki ma wpływ na psychikę to, że jedni są zajęci, a drudzy nic nie robią. Po rozmowie z Czytelniczką uznałam, że kolejny „Poradnik psychologa” warto poświęcić gospodarowaniu czasem. Czas w naszym życiu Czas jest wymiarem rzeczywistości, bez którego trudno ją sobie wyobrazić. Rzeczywistość każdego z nas dzieli się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Życie dzieli się na lata, a każdy rok na miesiące, tygodnie i dni. Doba dzieli się na dzień i noc; te z kolei na godziny, minuty i sekundy. Choć umowny, czas porządkuje rzeczywistość, pomaga się w niej odnaleźć, orientować się i uzgadniać różne rzeczy. Jest obiektywny, choć subiektywnie wydaje się, że momentami przyspiesza lub zwalnia. Subiektywne poczucie upływu czasu zależy od tego, gdzie jesteśmy i co robimy. Jeśli jesteśmy w miłym, bezpiecznym lub atrakcyjnym miejscu, a to co robimy angażuje nas, pociąga, daje przyjemność i satysfakcję – nasz czas biegnie tak szybko, że wręcz zdumieni jesteśmy, iż już minął. Będąc gdzieś, gdzie nie czujemy się najlepiej i zajmując się czymś, czego nie lubimy, co nudzi nas, męczy lub drażni, oczekując na coś lub zmagając się z jakimś dyskomfortem lub bólem, mamy wrażenie, że nasz czas płynie bardzo wolno i z niecierpliwością czekamy aż minie. Subiektywne odczucie upływu czasu to również wrażenie, że im jesteśmy starsi, biegnie on szybciej. O tym, jak wielkie znaczenie ma czas, świadczą powiedzenia i przysłowia dotyczące tego wymiaru naszego życia. Najbardziej znane to: „Czas to pieniądz”, „Szczęśliwi czasu nie liczą”, „Czas leczy rany”. Czas aktywności Myślę, że Czytelniczka pytająca o wpływ bycia zajętym na psychikę miała na myśli to, jak wpływa na nią fakt, że jesteśmy aktywni. Otóż, wpływ ten zależy od tego jak bardzo jesteśmy aktywni, czyli jakie są proporcje między naszym czasem aktywności i wypoczynku. Do tego, by normalnie funkcjonować, potrzebujemy aktywności, czyli konkretnych rzeczy, którymi można się zająć. Od dawna wiadomo, że wykonywanie różnych czynności pomaga w poprawie samopoczucia i zdrowia psychicznego. Pomaga, ponieważ daje poczucie sprawczości i wpływu na rzeczywistość. Za każdym razem, gdy coś zrobimy, dokonujemy jakiejś, choćby drobnej zmiany w otoczeniu. Sprzątniemy – jest czysto; ugotujemy – jest co zjeść; wyprowadzimy psa – zaspokoimy potrzeby innej żywej istoty; spotkamy się z kimś – obdarzymy kogoś sobą; wykonamy jakąś pracę – praca jest wykonana; pójdziemy na spacer – damy sobie porcję zdrowego ruchu; poczytamy książkę – poznamy kolejny jej fragment; zaplanujemy coś – stworzymy plan; wyrzucimy śmieci – nie będzie ich już w naszym domu… Cokolwiek robimy – zmienia się rzeczywistość, bo jakiś jej maleńki fragment ulega zmianie i nie jest już taki jak był. Warto o tym pamiętać, gdy wydaje nam się, że na nic nie mamy wpływu. Owszem mamy, choć nie zawsze na to, na co byśmy chcieli. Rozmawiając z ludźmi, wielokrotnie słyszę, że w chwilach gorszego samopoczucia psychicznego starają się zająć czymś ręce i głowę. Zajmują ręce, żeby myśleć o tym, co robią, zamiast martwienia się tym, co było, złoszczenia na przeszłość lub bania się czegoś w bliższej lub dalszej przyszłości. Bycie zajętym ma tę dobrą stronę, że utrzymuje naszą uwagę na tym, co dzieje się tu i teraz, a więc umieszcza nas w teraźniejszości – przedziale czasowym naszego największego wpływu. Czas odpoczynku Dla zachowania równowagi psychicznej potrzebujemy nie tylko aktywności, ale i odpoczynku. Odpoczynek, to po pierwsze sen, po drugie aktywności, które dają przyjemność i odprężenie. Odpoczywać można dosłownie nic nie robiąc, czyli leżąc i gapiąc się w chmury lub uprawiając ulubioną aktywność, np. jeżdżenie na nartach czy na rowerze. Dziś coraz częściej mówi się o tym, że tzw. błogie lenistwo też jest potrzebne, ponieważ sprzyja ogólnemu rozluźnieniu i nabraniu sił do ponownego działania. Błogie lenistwo nie ma nic wspólnego z nudą, której doświadczamy, gdy mamy ochotę coś robić, ale wszystkie dostępne w danej chwili aktywności nam nie odpowiadają. Gospodarowanie czasem Specjaliści od zdrowego stylu życia zalecają dzielenie doby na trzy ośmiogodzinne przedziały czasowe, przeznaczone na pracę zawodową, aktywność poza pracą i sen. Niby łatwe, a jednak trudne do osiągnięcia w obecnych czasach ze względu na wymagania związane z wykonywaniem różnych zawodów, wymuszoną przez pandemię pracę zdalną, a także zakłócenie naturalnego rytmu dobowego przez dostępność światła także w nocy. Świadome gospodarowanie czasem wymaga od nas pewnej dyscypliny i konsekwencji. Dobrze jest pamiętać, że wszyscy mamy tyle samo czasu w tym sensie, że doba każdego z nas ma 24 godziny, tydzień 7 dni, miesiąc dni 30 lub 31, rok 12 miesięcy. Mówiąc, że nie mamy na coś czasu, naprawdę mówimy, że nie chcemy go poświęcać na jakieś czynności. To, na co poświęcimy 24 godziny naszej doby i jak je zagospodarujemy, w dużej mierze zależy od nas. Gdy czasu jest za mało Gdy mamy wrażenie, że na wszystko brakuje nam czasu, warto zastanowić się nad tym, co z tego czym się zajmujemy naprawdę jest dla nas ważne. Inaczej mówiąc, warto zadać sobie pytanie po co robimy różne rzeczy i co nam to daje. Przyjrzenie się temu, na co poświęcamy czas, może pokazać, że z przyzwyczajenia, naśladując innych, czy ze względu na aktualne trendy, robimy wiele rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebujemy. Może być i tak, że analiza gospodarowania czasem pokaże, że mamy go więcej niż myślimy, bo spora część mija bezproduktywnie przez zbyt częste odrywanie się od tego, co robimy, rozpraszanie różnymi przeszkadzaczami itp. Ważne dla nas rzeczy najlepiej robić o stałych porach i przeznaczać na nie określoną ilość czasu. Oczywiście, nie chodzi o to, żeby żyć z zegarkiem w ręku, ale o to, by tworzyć pomocne dla siebie ramy czasowe poszczególnych dni. Gdy czasu jest za dużo Gdy uważamy, że wolnego czasu mamy za dużo, warto zastanowić się nad tym, czym w naszych warunkach możemy wypełnić dłużące się godziny. Tu z kolei może pomóc plan dnia, do którego dodamy nowe aktywności. Na nadmiar wolnego czasu narzekają najczęściej osoby niepracujące zawodowo lub będące już na emeryturze. W zagospodarowaniu go może pomóc aktywna obecność w życiu rodziny, kontakty z osobami w podobnej sytuacji, korzystanie z możliwości, jakie dają technologie cyfrowe itp. Na koniec, proponuję serię ciekawych, skłaniających do refleksji, a także wywołujących uśmiech aforyzmów i powiedzeń dotyczących czasu: Czas jest jak moneta. Tylko ty powinieneś decydować jak ją wydajesz. Czas i zdrowie to dwa cenne skarby, których nie doceniamy dopóki się nie wyczerpią. Czas jest dobrym lekarzem, ale złym kosmetykiem. Czas, który marnujesz z przyjemnością, nigdy nie jest zmarnowany. Czas nie jest głupi – nie daje się naciągać. Czas omija miejsca, które wspominamy. Czas pracuje dla nas, do czasu. Czas się nie spieszy, to my nie nadążamy. Czekającemu czas się dłuży. Dzwonek budzika: czas do ciebie telefonuje. Jeśli czas to pieniądz, to wszyscy żyją ponad stan. Ludzie tracą sporo czasu na marzenia o tym, co mogliby mieć, gdyby nie tracili czasu. Na to, co naprawdę chcemy robić, zawsze znajdujemy czas. Naucz się doceniać to co masz, zanim czas sprawi, że docenisz to, co miałeś. Nic nie rozwiązuj w pośpiechu. Zawsze, gdy jest to możliwe, daj sobie czas. Nieszczęście rozciąga wszystko w czasie, radość skraca. Przyszłość to czas, kiedy poznasz całą przeszłość. Znane są tysiące sposobów zabijania czasu, ale nikt nie wie, jak go wskrzesić; żeby sobie można czas nieużywany odkładać na później… && „Z polszczyzną za pan brat” && Pożegnania Tomasz Matczak Jak świat niewidomych długi i szeroki, choć niektórzy twierdzą, że go nie ma, ale to temat na zupełnie inną historię, istoty z gatunku homo sapiens zastanawiają się, czy mówienie do osoby z dysfunkcją wzroku „do widzenia” lub „do zobaczenia” nie jest nietaktem i swoistym faux pas? Całkiem niedawno rozmawiałem na ten temat z przygodnie napotkaną na ulicy osobą płci męskiej. Temat jest mi doskonale znany. Gdy pracowałem jeszcze na Niewidzialnej Wystawie, wielokrotnie tłumaczyłem gościom tę językowo savoire-vivre’ową zagwozdkę. Nie mogło tego tematu zabraknąć także w mojej książce pt. „Ja, Ty i biała laska”. Kto jest ciekaw argumentacji, niech sobie sprawdzi. Niedawno wpadłem na inny jeszcze koncept, a zaczęło się to od mojej koleżanki, która pracuje jako telemarketer z językiem portugalskim. Zaintrygowało mnie pożegnanie „adios!” i zaciekawiony etymologią zacząłem przeglądać Internet. Moja intuicja mnie nie zawiodła. Słowo to oznacza ni mniej, ni więcej tylko „z bogiem!”. Chyba właściwiej byłoby zapisać słowo „bóg” wielką literą, bo nie ma wątpliwości, że to pożegnanie wywodzi się z chrześcijaństwa i odnosi się nie do jakiegoś bóstwa, ale konkretnego Boga. Dokładnie tak samo rzecz się ma z francuskim „adieu!”. Tym nie byłem zaskoczony, ale wyjaśnieniem, że także angielskie „goodbye!” wywodzi się od Boga – już tak. W końcu angielski bóg to god przez jedno o, więc jak to się ma do rzeczywistości? Ponoć jeszcze w XIV wieku owo pożegnanie brzmiało: „God be with yee!” i z biegiem czasu zmieniało swoją formę, aż do współczesnego „goodbye!”. Co to ma wspólnego z „do widzenia” mówionego niewidomemu? W sumie może i w linii prostej nic, ale z drugiej strony, jeśli ktoś traktuje dosłownie zwrot „do widzenia” i stwierdza, że skoro niewidomy nie widzi, to używanie go jest jakimś logicznym nieporozumieniem, to należałoby się także bardzo mocno zastanowić nad używaniem zwrotów „Z Bogiem!”, bo co, jeśli pożegnamy tak ateistę? Nie będzie to niegrzeczne lub nawet obraźliwe? Nie chcę nawet myśleć o tym, jakie konsekwencje miałoby to w przypadku muzułmanina! Mógłby się dopytywać, o jakiego boga chodzi i afera gotowa! Zresztą każdy wyznawca innej religii niż chrześcijańska mógłby zrobić dokładnie to samo. Oto do czego prowadzić może hiperpoprawność logiczna! Dziwię się za to, że biorąc pod uwagę fakt, iż religia w XXI wieku nie cieszy się już takim poważaniem jak kiedyś, a poprawność polityczna w mowie zaczyna przybierać absurdalne formy, nikt nie postuluje jeszcze, aby zdelegalizować zwroty „adios”, „adieu” oraz „goodbye” i uznać je za politycznie niepoprawne. Ciekawe, czy to kwestia czasu, czy też w innych krajach nie ma czegoś analogicznego do Rady Języka Polskiego? && Rehabilitacja kulturalnie && Ciągle w drodze Aleksandra Ochmańska Zdarza się, że po latach powracają do nas słowa utworu, które z jakiegoś powodu zalegają na dnie pamięci. Czasami jest to ledwie wers podobny do przysłowiowej kropli drążącej skałę. Ów wers wciąż rozbrzmiewa, nakłania do ponownej lektury oraz refleksji i nie chce odejść. Tak właśnie było w moim przypadku z piosenką Edwarda Stachury: „Wędrówką życie jest człowieka”. Poeta śpiewał ją do melodii peruwiańskiej pieśni „El Condor Passa”. Tekst i muzyka zdają się być scalone, przez co nabierają mocy. Zanim jednak zgłębimy dzieło Stachury, zastanówmy się, co dokładnie oznacza termin „wędrówka”. Zwykle rozumiemy go jako odbywanie długiej drogi, najczęściej pieszo. Czynność tę łączymy ze zwiedzaniem wielu miejsc. Wędrówka to także podróżowanie, wycieczka samochodem, rowerem, pociągiem etc. Wędruje się ulicami, w nieznane, w góry itd. Krótko mówiąc, wędrówka oznacza ruch, przemieszczanie się kogoś lub czegoś z miejsca na miejsce. Nawet poruszając tematy religii, mówimy o wędrówkach. Wędrówka dusz oznacza reinkarnację. Katolicy określają swoje życie jako doczesną wędrówkę. Widzimy zatem, jak pojemne jest to słowo. Stachura napisał: „Wędrówką jedną życie jest człowieka;/Idzie wciąż/Dalej wciąż,/Dokąd?/Skąd?”. Jakże wymowny jest ten tekst. Autor już w pierwszym wersie podkreślił jednorazowość, niepowtarzalność życia. Ten proces przebiega w ciągłym ruchu, wciąż do przodu, w nieznane. W innym miejscu życie porównał do zjawy sennej, którą chce się dotknąć, a ona znika. Czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że życie jest ulotne. Nie spróbujemy wszystkiego, nie zdążymy. Poety to nie zniechęca: „To nic! To nic! To nic!/Dopóki sił/Jednak iść! Przecież iść!/Będę iść!”. Aż chciałoby się rzec, że mimo kłopotów, a może dzięki nim, człowiek znajduje w sobie siłę i chęć. Z wersów słyszymy jakby okrzyk siły, zapewnienie o dalszym działaniu podkreślone wykrzyknikiem: „Nie dam się!”, który w połączeniu ze słowem odzwierciedla rosnącą determinację. Życie łatwe nie jest: „Wędrówką jedną życie jest człowieka;/Idzie tam,/Idzie tu,/Brak mu tchu?/Brak mu tchu!”. Obrazy poetyckie w połączeniu ze znakami zapytania i wykrzyknikami ukazują niepewność, zwątpienie i wreszcie postanowienie. Znaki zapytania kojarzą się z chwilami, kiedy człowiek zastanawia się nad swoim życiem, działaniem, którego skutki są nieprzewidywalne. W kolejnej zwrotce twórca porównuje życie ludzkie do zwiewnej chmury płynącej „wzwyż i w niż”. Bardzo malownicza i prawdziwa wizja. Przebieg życia wyobrażony jako sinusoida. Góra, dół, sukces i niepowodzenie. Następnie Stachura wyraża niedowierzanie lub cień nadziei zamknięte w znaku zapytania: „Śmierć go czeka?”. Powtórzenie wersu zakończonego tym razem wykrzyknikiem, potwierdza nieodwołalny koniec: „Śmierć go czeka!”. A jednak refrenowe „To nic! To nic! To nic!” przekonuje, że wędrówkę trzeba z nadzieją odbyć do końca. Piosenka kujawskiego poety wiernie odzwierciedla życie z jego wzlotami i upadkami, z tym, co przychodzi łatwo i tym, co wiąże się z wysiłkiem. Każde sformułowanie, metafora, znak przestankowy ma znaczenie. Pomagają one usłyszeć rytm kroków podczas tej wyjątkowej wędrówki. Lektura tego utworu uświadamia, że znajdujemy się ciągle w drodze. Cokolwiek wybierzemy, zrobimy, jest efektem naszych dążeń, pragnień. Droga zawsze związana jest z przystankami. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że ważniejsze wydarzenia są przystankami, mogącymi prowadzić do zmian obranego kierunku wędrówki. Pisząc o wędrówce, nie można pominąć tej, do której zmuszają okoliczności. Nazywamy ją ucieczką. W literaturze jest dla niej sporo miejsca. Wspomnijmy chociażby ucieczkę Maryi i Józefa z małym Jezusem. Pięknie opisują to wydarzenie Agata i Maryna Miklaszewskie w kolędzie „Uciekali, uciekali” pochodzącej z musicalu „Metro”. Każdy kto ją usłyszał, przyzna, że tekst jest wiernym odzwierciedleniem faktów. Szczególnie refren chwyta za serce: „Uciekali, uciekali, uciekali/Na osiołku przez pustyni żar/Jak najdalej, jak najdalej, jak najdalej? Ukryć Dziecię, bezcenny ich skarb”. W dalszych wersach autorki ukazują uczucia towarzyszące uciekającym – strach, wiarę i niepewność, czy znajdą Ziemię Obiecaną. Nie pomijają niebezpieczeństw czyhających na ludzi będących w drodze. Z historii wiemy o wędrówkach ludu. Uciekano przed wojnami, głodem albo w poszukiwaniu lepszego jutra. W tym sensie ucieczka oznacza również poszukiwanie swojej Ziemi Obiecanej. W utworze Jarosława Mikołajewskiego: „Wielki przypływ” mamy możliwość przyjrzenia się tej kwestii we współczesnych czasach. Lampedusa jest niewielką włoską wyspą na Morzu Śródziemnym, z której w rzeczywistości bliżej do Afryki niż do Włoch. Jej położenie powoduje, że stała się przedsionkiem do nowej Ziemi Obiecanej. Wspaniały reporterski obraz przedstawia życie mieszkańców wyspy, jej piękno, rośliny i zwierzęta, ale również emigrację w roku 2014. Autor pokazuje uchodźców, którzy, nierzadko marząc o polepszeniu sytuacji życiowej, ponoszą śmierć w drodze. Ich łódki rozbijają się. Morze wyrzuca ich rzeczy, puszki z jedzeniem, zabawki. W pamięci utkwiły mi słowa: „…kiedy widzisz tonącą matkę z dzieckiem na rękach, nie masz w sobie miejsca na rasizm. Stajesz się nimi. Ratujesz ich jak własną rodzinę”. Przytoczenie tych słów i wspomnienie przeze mnie Lampedusy nie jest przypadkowe. Obecnie prasa, telewizja i Internet na bieżąco informują nas o wojnie w Ukrainie. Kolejki na granicy z Polską, tłumy kobiet z dziećmi, pełne pociągi uchodźców przypominają wędrówkę, tragiczny etap w życiu. Nie chcę znajdować podobieństw między sytuacją naszych wschodnich sąsiadów i uchodźców na Lampedusie. Skojarzenia nasuwają się jednak same. W głowie odzywa się automatycznie: „Wędrówką jedną życie jest człowieka”, a po chwili: „Uciekali, uciekali, uciekali”. To jednak moje literackie skojarzenia. Życie, jako wędrówka, dotyczy każdego z nas. Nie można przecież rozumieć tego zagadnienia wyłącznie jako masowych ucieczek czy przymusowych przeprowadzek. Każdą zmianę nazwałabym wędrówką, bo jak mawiał Heraklit: „Panta rhei”. Wszystko płynie, zmienia się. Nasze położenie nie jest dzisiaj takie, jakim było wczoraj. Zmiany w życiu prywatnym i w czasoprzestrzeni potwierdzają tę wędrówkę. Żyjemy w ciągłym ruchu. Świetnie zobrazowała ten proces Olga Tokarczuk w powieści „Bieguni”. Tytułowi bieguni to członkowie prawosławnego odłamu starowierców, którzy wierzyli, że aby uniknąć zła, należy cały czas pozostawać w ruchu. Książka noblistki składa się z luźno powiązanych historii, tworzących zwartą całość. Jej bohaterowie ciągle są w drodze. Odbywają mniejsze lub większe podróże, również te w głąb siebie. Kierują nimi odmienne motywy, ale ich wędrówki zawsze czemuś służą. Przemieszczają się w inne miejsca, funkcjonują w różnych czasach. Tokarczuk zauważa, że każde miejsce ma swój czas. Inaczej odmierzają go dworcowe zegary, godziny upływają w różnym tempie. Wędrówki bohaterów tego dzieła, odmienne losy pozwalają spojrzeć na własną „wędrówkę” bardziej świadomie. Widzimy wpływ codzienności na życie. Myślę, że nie trzeba wielkich wypraw, lotnisk, dworców. Ciągle się przemieszczamy. Obowiązki i pragnienia pchają nas do przodu. Nawet codzienny spacer tą samą trasą różni się od siebie tak, jak spotykani ludzie. Otoczenie też ulega zmianom. Osobiście lubię porównywać rodzinny Włocławek, jaki znam, z miastem z powieści Igora Newerly’ego „Pamiątka z Celulozy”, albo z książek tutejszych twórców. One najlepiej pokazują zmiany, miejsca, które znikają, a które znaliśmy. My też jesteśmy już inni. „Wędrówką jedną życie jest człowieka” dlatego żyjmy chwilą, łapmy ją, jak radził Horacy. && Dzieło doktor Zofii Paweł Wrzesień Dla wielu uczniów patron ich szkoły to postać jak ze spiżu – wielka, ale odległa, czczona na akademiach w rocznicę urodzin lub śmierci, do której szacunek czuje się niejako z urzędu, której dzieła zachwycają niczym utwory Słowackiego omawiane na lekcji polskiego czy „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Początek mojej szkolnej kariery miał miejsce w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im. dr. Zofii Galewskiej, przy ul. Koźmińskiej w Warszawie. Panią doktor wyobrażałem sobie wówczas jako postać historyczną, pomnikową, a moja dziecięca zdolność pojmowania świata pewnie nie zbuntowałaby się wobec próby wmówienia mi, że za młodu kolegowała się z Mickiewiczem, albo pomagała Chopinowi w komponowaniu. Do tej wersji pasowałby nawet subtelny portret patronki wiszący na ścianie szkolnego gmachu. Z wielkim zdumieniem przyjąłem wiadomość, że doktor Galewska jeszcze kilka lat wcześniej codziennie bywała na Koźmińskiej, dbając o stan wzroku uczniów, a do niedawna gościła często podczas uroczystości odbywających się w powstałym dzięki jej staraniom Ośrodku. Rzeczywiście, pracowała zawodowo do późnych lat życia, albowiem na świat przyszła jeszcze w rozbiorowej Polsce, a konkretnie w znajdującej się pod zaborem rosyjskim Warszawie, w dniu 29 czerwca 1899 roku. Mała Zosia, wówczas jeszcze Jasińska, w niedługim czasie doczekała się dwójki rodzeństwa – Romana i Hanny. Jej rodzicami byli Eugenia z Jastrzębowskich i Kazimierz Jasiński. Dzięki światłym umysłom i wysokiej pozycji zawodowej ojca, będącego właścicielem domu bankowego, zapewniono Zofii staranną edukację. W latach 1910-1917 była uczennicą słynnej szkoły ogólnokształcącej prowadzonej przez Cecylię Plater-Zyberkównę. Warto wspomnieć o tej placówce, gdyż niewątpliwie ukształtowała osobowość i wrażliwość społeczną przyszłej pani doktor, mając ogromny wpływ na jej działania w dorosłym życiu. Hrabianka Cecylia jest uważana za prekursorkę ruchów inteligencji katolickiej, zwolenniczkę katolicyzmu otwartego. Jej głęboki patriotyzm i wiara przejawiały się w działaniu, przede wszystkim na rzecz młodzieży. Założyła dwie żeńskie szkoły, które po rozmaitych perturbacjach istnieją do dziś, była też publicystką i filantropką promującą aktywną rolę kobiet w społeczeństwie. Uważała, że cel ten można osiągnąć dzięki wykształceniu i pracy zawodowej. Były to poglądy szalenie nowoczesne w początkach XX wieku. Nie dziwi więc fakt, iż absolwentki gimnazjum żeńskiego Plater-Zyberkówny wchodziły w dorosłe życie z gotowością do przełamywania barier i konsekwentnego dążenia do celu. Młoda Zofia w latach szkolnych zaangażowała się w działalność patriotyczną, wstępując do działającej w konspiracji wobec władz zaboru rosyjskiego VI Żeńskiej Drużyny Harcerskiej im. Królowej Jadwigi. Na rok przed końcem I wojny światowej zdała maturę i rozpoczęła studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. W 1924 roku wyszła za mąż za Tadeusza Galewskiego, a 2 lata później z sukcesem zakończyła studia, uzyskując tytuł doktora wszechnauk lekarskich. Od początku kariery zawodowej rozwijała swoje zainteresowania okulistyką. Podjęła pracę w Klinice Ocznej Uniwersytetu Warszawskiego, a w roku 1927 została członkiem Warszawskiej Izby Lekarskiej. Ziarno wrażliwości społecznej zasiane we wczesnej młodości szybko wydało bujny plon, gdyż już od roku 1929 doktor Galewska zaangażowała się w pracę dla Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności i w prowadzonym przezeń ambulatorium opiekowała się dziećmi chorymi na jaglicę. W tamtych latach ta choroba zakaźna spojówek i rogówki była jedną z najczęstszych przyczyn ślepoty. Po wybuchu ? wojny światowej doktor Galewska przez pół roku nieodpłatnie pracowała w Instytucie Oftalmologicznym, a następnie została ordynatorem oddziału okulistycznego w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Kopernika w Warszawie. Mimo nieustannego zagrożenia ze strony okupanta podjęła też działalność konspiracyjną, m.in. prowadząc zajęcia z okulistyki dla studentów Tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich czy angażując się w akcje dobroczynne. Mimo licznych zasług dla społeczeństwa, po zakończeniu wojny Zofia Galewska nie mogła znaleźć sobie pracy w Warszawie i była zmuszona przyjąć propozycję praktyki lekarskiej w Kaliszu. Dopiero w roku 1950 było jej dane powrócić do Warszawy i ponownie podjąć funkcję ordynatora oddziału w szpitalu przy ul. Kopernika. Od tego czasu zaangażowała się w pracę nad powołaniem do życia ośrodka szkolno-wychowawczego dla dzieci słabowidzących. Początkowo była to jedynie szkoła podstawowa, funkcjonująca na Powiślu przy ul. Tamka 35. Od roku 1960 ośrodek przeniesiono do specjalnie wzniesionego na jego potrzeby zespołu budynków przy ul. Koźmińskiej 7. Doktor Galewska służyła jego wychowankom swą wiedzą i troską aż przez 37 lat, do roku 1987. Od roku 1991 placówka nosi Jej imię. Nie odmawiała pomocy także innym małym pacjentom, była znana choćby dzieciom uczęszczającym do ośrodka w podwarszawskich Laskach. Oficjalnym wyróżnieniem za ofiarną walkę ze schorzeniami oczu był Złoty Krzyż Zasługi, który przyznano doktor Galewskiej w roku 1957. Można jednak domniemywać, że dla niej samej znacznie istotniejszą nagrodą było szczęście dzieci, których wzrok udało się jej uratować lub przynajmniej zmniejszyć negatywne skutki chorób i wad. W tym przypadku bardzo trafne okazuje się ewangeliczne określenie wartości człowieka poprzez owoce jego ziemskich działań. Mimo że Pani doktor nie ma z nami już od 25 lat, bowiem zmarła 24 marca 1997 roku, to Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci Słabowidzących funkcjonuje i rozwija się nadal, a setki dawnych pacjentów przechowują wspomnienie o Zofii Galewskiej we wdzięcznej pamięci. I tak jak Cecylia Plater-Zyberkówna wpajała swym podopiecznym wartość pracy i życiowej samodzielności, tak też dzieło życia doktor Zofii przygotowuje do pełnowartościowego życia kolejne pokolenia dzieci i młodzieży z dysfunkcją wzroku. Ośrodek przy Koźmińskiej to dziś szkoła podstawowa, szkoła zawodowa, liceum ogólnokształcące, a także internat dla wychowanków przybywających ze wszystkich zakątków Polski. Poza zajęciami edukacyjnymi prowadzi też szeroko zakrojoną rehabilitację i rewalidację, umożliwiającą wszechstronny rozwój uczniów. Życie naszej bohaterki pokazuje, że nawet w tak trudnych czasach jak bieda dwudziestolecia międzywojennego, okupacyjny terror czy często antyhumanitarne zasady życia społecznego w okresie Polski Ludowej, człowiek dający siebie innym, pracujący nie z musu lecz z powołania, z przekonaniem o wadze i celowości swych starań jest w stanie przenosić góry i pozostawić po sobie trwały ślad służący kolejnym pokoleniom. Warto pamiętać o tym, gdy nas samych ogarnie lenistwo i bierność, którą często lubimy ubierać w szaty trudności obiektywnych, z którymi nie chcemy podjąć walki. W pogoni dnia codziennego warto też wziąć sobie do serca tę ponadczasową myśl doktor Zofii: „Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z wartości nauki i z tego, że w życiu, oprócz wiadomości szkolnych, równie ważna jest miłość i prawdziwa przyjaźń”. Niezależnie od czasów i okoliczności, to przesłanie pozostaje aktualne. && Kilka motywujących inspiracji do tworzenia Justyna „Justa” Margielewska Ciekawy artykuł prasowy powinien zacząć się od czegoś błyskotliwego, żeby przyciągnąć uwagę osób, które wezmą magazyn w dłoń i zechcą poświęcić swój cenny czas na przeczytanie tego, co autor miał na myśli. Może na początek przedstawię się Państwu?! Nazywam się Margielewska Justyna Paulina. Tak przynajmniej musiałabym przedstawiać się w Japonii, najpierw nazwisko, a potem imiona. Strasznie drętwo i oficjalnie. W naszej szerokości geograficznej bardziej naturalnie brzmi Justyna Margielewska, a jeśli ograniczę się do mojego internetowego pseudonimu Justa, to dalej będzie „na luzie”. Dobrze, skoro jedną sprawę mamy z głowy, to co ta tworząca rysunki Justa tu robi? Ostatnio, jakiś internetowy dowcipniś powiedział mi, że moje animacje są do zaakceptowania tylko dla osób z niepełnosprawnością. To było paskudne i nie raz zdarzało mi się czytać podobne bzdury na moim kanale YouTube (profil JUSTA ANIMUJE) czy na swojej stronie internetowej (https://abc-arte.pl/). Z tego powodu zaczęłam nawet zastanawiać się, kogo łatwiej polubić – niedowidzącego muzyka czy rysownika? Oczywiście, oprócz takich „geniuszy”, czytałam również inspirujące wskazówki od innych i widziałam nawet dość liczne graficzne łapki w górę, sugerujące, że tam za klawiaturami są jacyś mili ludzie, którzy mocno trzymają kciuki za moje dziwne rysunki. To motywuje do dalszego machania kredkami, pisania opowiadań, tworzenia scenariuszy czy opowiadania o swoich bohaterach. Jednak z tyłu głowy, w jeszcze niewyczyszczonej do końca pamięci, pozostały mi te teksty: „jury musiało być niepełnosprawne”. Żeby dalej nie drążyć tego smutnego wątku powiem, że ta niezbyt konstruktywna krytyka skłoniła mnie do szukania nowych odbiorców. Nie uważam Państwa za mniej wartościowych odbiorców treści kulturalnych, którzy zadowolą się byle czym. Kiedy myślę o osobach niewidomych bądź niedowidzących, próbujących zaistnieć w internetowych mediach, mam przed oczyma przede wszystkim kłopoty z programami do pisania, edycji filmów i tych do tworzenia ilustracji. Dobre oczy to jednak połowa sukcesu na polskim YouTube (montaż filmu, patrzenie się w kamerę, a nawet rysowanie na planie filmowym). Znam to z autopsji. I nie mam tu na myśli tylko tych rad w stylu: „powiększ sobie, to będziesz widzieć”. Ta instrukcja przydaje się wyłącznie do grafiki wektorowej, która w przeciwieństwie do tej znacznie popularniejszej rastrowej nie zmieni się w stosy pikseli, kiedy powiększymy obraz o jakieś 250%. Z tego powodu wiele popularnych technik, dobrych dla Adobe Photoshop (grafika rastrowa, tworzenie ilustracji i edycja zdjęć) nie sprawdzi się przy tworzeniu grafik w pakiecie Corel Draw (wielkoformatowe ilustracje do druku jak i projektowanie logo). Na szczęście dobrzy widzący artyści, jak również ja czasami używamy tych samych aplikacji. Dobrym przykładem jest Adobe Animate (program do tworzenia rysunków i animacji postaci oparty na grafice wektorowej). Tutaj mamy pozornie równe szanse. Problem pojawia się przy okazji oglądania tutoriali, polegający na tym, że nie zawsze widzi się elementy programu, które są omawiane na samouczkach. Jednak, jak to mówią, potrzeba jest matką wynalazku, a dopóki program działa poprawnie w trybie wysokiego kontrastu (nie wszystkie aplikacje do edycji wideo i do rysowania uruchamiają się w tym trybie), to trzeba walczyć i robić swoje. Czy brzmi to motywująco? Mam nadzieję. Kiedyś przeczytałam bardzo ciekawą wypowiedź autorstwa T. Harv Eker’a: „Każdy mistrz był kiedyś do kitu”. I chyba jest to filozofia twórców z zagranicy, bo pokazują oni swoje pierwsze i nowsze prace, żeby było widać ich rozwój, a jednocześnie przez cały czas cieszą się z tego, co robią. Zawsze mnie zastanawiało, czy wynika to z tego, że oni mają lepszy start (więcej pieniędzy, dyplomy odpowiednich uczelni i wrodzoną znajomość jednego z najbardziej popularnych języków na świecie – ach, ten angielski!). Jakie było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że wielu zagranicznych artystów, których podziwiamy, to samoucy! U nas status artysty zapewnia ukończenie ASP (w sklepach z artykułami plastycznymi studenci ze szkół artystycznych, za okazaniem legitymacji, mają zniżki na kredki). Oczywiście, zawodowy artysta i samouk mają te same prawa do machania piórkiem od graficznego tabletu, ale jeszcze nikt nie zatrudnił mnie… jako pani od plastyki. Oczywiście, to nie przekreśla mnie, żebym nie mogła rysować. Czy Państwo znacie te wpisy w stylu: „nie widać progresu?!” Wtedy troszkę traci się chęć do pracy. Jak sobie z tym radzić? Można przyjąć punkt widzenia arteterapii, że piszemy o naszych emocjach, przeżyciach, zastanawiamy się nad ważnymi dla siebie sprawami i wkładamy to wszystko w umysły wymyślonych przez nas postaci. Dla introwertyków to bardzo bezpieczna opcja na wyrażanie siebie. Wróćmy jeszcze do kwestii samego procesu tworzenia. Zawsze miałam takie irracjonalne przeczucie, że osoby, które ukończyły akademię sztuk pięknych, są bardziej pewne siebie niż samoucy. W końcu fakt posiadania wykształcenia artystycznego bardzo ułatwia sprawę, kiedy zaczynamy coś kreować, bo wiemy, co trzeba robić i mamy wyćwiczone te wszystkie aspekty, które nieodłącznie związane są ze sztuką rysunku (proporcje, perspektywa, plany filmowe, itd.). I chociaż wiele z tych rzeczy można zobaczyć w Internecie, przeczytać odpowiednie artykuły, to nic nie zastąpi mistrza, który zerka na ucznia i widzi, co jego podopieczny wyprawia, jakie ma potencjalne możliwości. Nie wiem jak Państwu, ale mi zawsze brakowało takiego mentora, który udzieli mi instrukcji jak mam się doszperać do tego sekretnego składnika, dzięki któremu będę wymiatać z moimi animacjami. Podsumowując, nie ma żadnego sekretnego składnika, żeby powstało coś wyjątkowego; wystarczy wiara, że tak będzie. I na sam koniec przypomnę, że publikuję wideoblogi związane z tworzeniem animacji, a także wypowiadam się na tematy dotyczące takich zagadnień jak: edukacja kulturalna, sztuka filmowa czy arteterapia. Zapraszam wszystkich zainteresowanych na mój kanał YouTube (konto nazywa się JUSTA ANIMUJE). Oprócz tego, udzielam się w dyskusjach na temat filmów w IKFON „Pociąg” (Internetowy Klub Filmowy Osób Niewidomych „Pociąg”), prowadzonym przez Stowarzyszenie „De Facto” z Płocka. Na co dzień pracuję w Fundacji „Wygrajmy Razem” z Dąbrowy Górniczej, która działa na polu kultury i sztuki. && Warto posłuchać Izabela Szcześniak Akcja książki Alison Ragsdale pt. „Kochana córeczka” toczy się we współczesnej Szkocji. Ava od wczesnego dzieciństwa często przyjeżdżała do babci Flory, z którą miała świetny kontakt. Matka Avy chorowała na łagodną odmianę łamliwości kości i z obawy, że córka odziedziczyła po niej chorobę, stała się w stosunku do niej nadopiekuńcza. Gdy dziewczyna ukończyła 24 lata, podczas wakacji w Grecji doszło do tragicznego wypadku, w wyniku którego zginęli jej rodzice. Więź między babcią i wnuczką jeszcze bardziej się pogłębiła. Ava wyszła za mąż za młodego architekta – Ricka, a wkrótce po ślubie na świat przyszła córka o imieniu Carly. 9 lat później umarła babcia Flora, która zapisała Avie swój stary, piękny dom, położony w ślicznej okolicy nad Morzem Północnym. Rok po śmierci Flory, Rick zachęcił żonę do przeprowadzenia się do starego domu babci Avy. Pragnął wyremontować stodołę, by mogła służyć jako miejsce noclegowe dla turystów. Wkrótce po przeprowadzce do domu w Dornog okazało się, że Carly zaczyna niedowidzieć. Potykała się na prostej drodze i nie mogła znaleźć przedmiotów znajdujących się w widocznych miejscach. Ava i Rick udali się z córką do okulisty, który zdiagnozował u Carly genetyczną chorobę Stargardta i dał kontakt do swojego kolegi, specjalisty w leczeniu osób z tym genetycznym schorzeniem. Dr Anderson potwierdził diagnozę i zachęcił Avę i Ricka, by szukali pomocy u psychologa, terapeuty zajęciowego oraz nawiązali kontakt z fundacją szkolącą psy przewodniki. Życie utalentowanej plastycznie Carly wywróciło się do góry nogami. Dziewczynce trudno było pogodzić się z tym, że będzie musiała zrezygnować z lekcji malarstwa oraz jazdy konnej. Rick wpadł na pomysł, by zorganizować córce wspólną wycieczkę po Europie. Pragnął, by Carly mogła zwiedzić ciekawe miejsca i jak najwięcej zobaczyć, póki jeszcze może. Dziewczynka bardzo ucieszyła się z tego, że będzie mogła zwiedzić wieżę Eiffla, Luwr oraz inne piękne zabytki, spędzić czas na plaży w Hiszpanii, a po powrocie do domu rodzice zaczną załatwiać dla niej psa przewodnika. Los chciał, że Carly i rodzice nie dotarli na wycieczkę. W pobliżu domu doszło do wypadku samochodowego. Ava trafiła do szpitala z wstrząśnieniem mózgu, a Rick doznał ciężkiego urazu głowy. W wyniku obrzęku mózgu znalazł się w śpiączce. Jakie będą dalsze losy bohaterów powieści? Czy Rick wybudzi się ze śpiączki? Czy Carly poradzi sobie w zaistniałej sytuacji? Czy będzie nadal mogła jeździć konno i rozwijać swój talent malarski? Przeczytajcie sami! Polecam, Alison Ragsdale „Kochana córeczka”, czyta Gabriela Jaskóła. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy. && Galeria literacka z Homerem w tle && Kłamstwa i sekrety (fragment) Tomasz Wandzel Opis książki W mroźny, styczniowy poranek 1900 roku przychodzi na świat Róża Wittelsbach, owoc miłości Niemca i Polki. Dziewczyna dorasta w majątku niedaleko Poznania. Kiedy ma 17 lat, umiera jej matka, a ona sama musi bardzo szybko dojrzeć, by pomóc załamanemu ojcu. Dwa lata później, gdy jest już jasne, że Polska wróci na mapę Europy, Róża, mimo wielu wątpliwości, wyjeżdża z ojcem do Berlina. Sto lat później, mieszkający w Warszawie Filip Witkowski dowiaduje się, że ma otrzymać spadek po Róży Wittelsbach. Mężczyzna nie zna zmarłej, a nawet nigdy o niej nie słyszał. Mimo to, za namową żony rozpoczyna odkrywanie nieznanych kart z przeszłości swojej rodziny. W ten sposób poznaje niesamowitą historię Róży Wittelsbach. Przekonuje się także, że każda rodzina ma swoje tajemnice pełne kłamstw i sekretów. […] – Proszę się o mnie nie martwić, jadę jedynie na cmentarz – skłamała, ruszając stępa w stronę wylotu dębowej alei. Andrzej był tylko nieco starszy od niej. Pracował w majątku już dobrych kilka lat i Róża miała do niego zaufanie. Przecież nawet podczas powstania to on przekazywał jej wieści o walkach. To za jego pośrednictwem dostarczała powstańcom żywność, odzież czy niewielkie ilości amunicji. To przecież on przywiózł do majątku rannego powstańca, którego Róża umieściła w leśniczówce ojca i opiekowała się nim, puki ten nie wydobrzał. Jednak sprawę, jaką musiała dzisiaj załatwić, należało utrzymać w tajemnicy nawet przed stajennym. Stajenny odprowadził ją pożądliwym spojrzeniem i ruszył do swoich codziennych obowiązków. Róża minęła podjazd z okrągłym trawnikiem obsadzonym licznymi krzewami i zniknęła wśród drzew. Na kilkusetletnich potężnych, rozłożystych dębach pojawiły się już pierwsze zielone listki zwiastujące rychłe nadejście tej prawdziwej wiosny. Róża ścisnęła konia udami. Zwierzę zareagowało natychmiast, wyrywając kłusem do przodu. Jeździła konno od piątego roku życia i wielu uważało ją za wytrawnego jeźdźca. Owszem, wśród kobiet, a zwłaszcza dam z Poznania czy Berlina budziła zgorszenie, dosiadając konia po męsku. Panowie zaś spoglądali nań z nieukrywaną ciekawością, gdyż niezwykle rzadko mieli okazję oglądać kobietę, która potrafiła dorównać im w jeździeckiej sztuce. Róża patrzyła z pewnym żalem na lśniące w przedpołudniowym słońcu skiby brunatnej, żyznej ziemi. Na łąki wypuszczające pierwsze soczyste, zielone trawy. Zdawała sobie sprawę, że być może widzi je po raz ostatni. Jutro będzie już daleko stąd i jedyne co jej pozostanie to wspomnienia i tęsknota. Przemknęła przez niewielki brzozowy zagajnik, płosząc siedzące na gałęziach ptactwo i pogalopowała w stronę błyszczącej tafli jeziora i majaczącej za nim wieży kościoła. O tej porze przy świątyni nie było żywej duszy. Uwiązała konia obok cmentarnej bramy. Ciemnozielona gąbka mchu porastała kamienny murek okalający cmentarz. Róża pchnęła starą furtkę z licznymi śladami rdzy. Nienaoliwione zawiasy jęknęły żałośnie. Wolnym krokiem ruszyła alejką między grobami. Rodzinny grobowiec jej matki, mimo że prosty, z jasnego piaskowca, bez żadnych ozdób wyróżniał się na tle pozostałych grobów. Róża stanęła przed frontową ścianą grobowca. Na kamiennych tablicach wyryto imiona i nazwiska zmarłych wraz z datą urodzenia i śmierci. Pierwszy był pradziadek Eugeniusz Dębiński, urodzony jeszcze w II Rzeczypospolitej. Ostatnie miejsce zajmowała matka Róży Barbara Wittelsbach z domu Klimkowska, zmarła 1 stycznia 1917 roku, dokładnie w dniu siedemnastych urodzin swojej córki. Babka Róży Jadwiga Klimkowska z domu Dębińska długo nie chciała wyrazić zgody na ślub swej najstarszej córki z Niemcem. Dla starszej matrony wychowanej w duchu głębokiego patriotyzmu coś takiego było nie do pomyślenia. Jednak upór Barbary i uczucie do Gustawa Wittelsbach były silniejsze od rodzicielskich zakazów czy patriotycznych powinności. Kilka lat po ślubie babka Jadwiga zmieniła zdanie na temat swojego zięcia. Nadal mówiła o nim Prusak, ale zawsze dodawała, że to dobry Prusak. Róża uklękła na kamiennym stopniu. To, co w tej chwili robiła, nie przypominało wcale modlitwy. Szeptem, który sama ledwie słyszała, mówiła matce o tym, co ją czeka. O swojej misji, o wyjeździe do Berlina, o Władysławie. Zdawała sobie sprawę, że może ostatni raz w życiu klęczy w miejscu, gdzie jej rodzicielka zakończyła swoją ziemską wędrówkę. Po kilku minutach podniosła się z kolan, obeszła grobowiec i stanęła przy jego tylnej ścianie. Bardzo uważnie zlustrowała okolicę, ale w zasięgu wzroku nie dostrzegła nikogo. Przez chwilę jeszcze nasłuchiwała, lecz poza nielicznymi odgłosami ptactwa i delikatnym szumem wiatru nie usłyszała niczego podejrzanego. Chciała mieć pewność, że nikt jej nie widzi. Uznawszy, że jest bezpiecznie, uchwyciła palcami jedną z cegieł i zaczęła wyciągać. Z początku szło jej bardzo opornie. Musiała użyć całej swojej siły, ale w końcu cegła wyszła, odsłaniając niewielką skrytkę. Znały ją tylko trzy osoby. Jej matka, ona i Władysław. To od matki kilka lat temu dowiedziała się o jej istnieniu. Później, gdy matka umarła i zaczęło się powstanie, wiele razy zostawiała w skrytce wiadomości dla Władka, a on dla niej. Z kieszeni kurtki wyjęła niewielką buteleczkę, w której był list. Wepchnęła ją do skrytki i umieściła cegłę z powrotem na swoim miejscu. Ten, kto przed laty, zapewne jeszcze w trakcie budowy grobowca, zrobił skrytkę, wykonał ją perfekcyjnie. Nawet przy dokładnych oględzinach trudno było ją znaleźć. Róża kilka razy też miała z tym problem. Pomyliła cegły i próbowała wyciągnąć nie tę, co trzeba. – No to jedna sprawa załatwiona – pomyślała, wracając do konia. Czekało ją jeszcze drugie, ale tym razem trudniejsze zadanie. Dwór hrabiego Tomasza Komorowskiego był znacznie większy od ich dworku. Zbudowany po wschodniej stronie jeziora, wzbudzał zachwyt okolicznych gospodarzy. Przestronny, z bogato zdobionym frontonem świadczył o pozycji i zamożności swego właściciela. Hrabia Komorowski musiał mieć wpływy u władz Pruskich, skoro jego majątek nie tylko nie został okrojony, ale wręcz przeciwnie co rusz słyszało się, że hrabia wykupuje kolejnych gospodarzy. Róża nie była umówiona na spotkanie. Miała jednak nadzieję, że przez wzgląd na jej znajomość z synem hrabiego oraz uczucie, jakim hrabia darzył jej matkę, poświęci jej kilka chwil. Przejechała pod kamienną bramą zwieńczoną rodowym godłem Komorowskich i podjechała do dworu. Podobnie jak u nich, również tutaj panował wiosenny spokój. – Pan nikogo dzisiaj nie przyjmuje – oświadczył zdecydowanie Antoni, kamerdyner hrabiego. Róża już wiele razy chciała zapytać Władysława, ile Antoni ma lat. Chudy, łysy, zgarbiony, o pomarszczonej twarzy wyglądał naprawdę staro. Róża podejrzewała, że kamerdyner jej nie lubi. Dla większości Polaków była zbyt niemiecka, by mogli ją uznać za swoją. Podobne wrażenie odnosiła przy kontaktach z Niemcami. Dla nich z kolei była zbyt polska. – Niech Antoni będzie tak dobry i przekaże hrabiemu bilecik, a ja tu sobie usiądę i poczekam – poprosiła, wciskając w dłoń kamerdynera kartonik z prośbą o rozmowę. Jej zuchwałość wyraźnie obruszyła starego sługę. – Już przecież mówiłem, że hrabia nikogo nie przyjmuje i żadne bileciki tego nie zmienią – powtórzył jeszcze ostrzejszym tonem. Widząc jednak, że Róża ani myśli zrezygnować, majestatycznym krokiem odszedł w głąb domu. Nie lubił tej dziewuchy poczętej ze zdradzieckiego związku. Owszem, może i był stary, ale uważał, że zmiany zachodzące na świecie niczego dobrego nikomu nie przyniosą i dlatego traktował wszelkie dziwności z głęboką pogardą. Należały do nich także małżeństwa Polek z zaborcami. Hrabia Tomasz Komorowski siedział w swoim gabinecie za ogromnym biurkiem z ciemnego drewna. Podniósł oczy na stojącego w drzwiach sługę. – Mówiłem, że Pan dzisiaj nikogo nie przyjmuje, ale to uparte i impertynenckie dziewuszysko jakby głuche było albo polskiej mowy nie rozumiało – wyjaśnił Antoni, uprzedzając ewentualny gniew hrabiego. Podszedł bliżej i podał mu bilecik. Hrabia przeczytał wiadomość, chwilę się zastanawiał i w końcu poprosił o przyprowadzenie gościa. Dla kogoś obcego z pewnością nie marnowałby czasu, ale Róża to co innego. Kiedyś bywała częstym gościem w ich domu z racji przyjaźni z jego synem Władysławem. Hrabia podejrzewał, że ze strony Władka było to nawet coś więcej niż tylko przyjaźń. Specjalnie go to nie dziwiło. Przecież on sam kiedyś kochał się w matce Róży. Czasami miał wrażenie, że to uczucie wciąż jest w nim żywe nawet po śmierci Barbary. W oczekiwaniu na gościa podszedł do kominka i dorzucił doń grube polano. Czekając na powrót Antoniego, Róża rozmyślała o sprawie, z jaką przyjechała. Czy hrabia jej wysłucha? Tego nie wiedziała, ale musiała spróbować. Tylko w ten sposób mogła spełnić ostatnią wolę swojej matki. Kamerdynera nie było dłuższą chwilę, a gdy już wrócił, miał minę obrażonego dziecka. – Pan hrabia w drodze wyjątku wyraził zgodę – wymamrotał niezadowolony i gestem ręki nakazał by iść za nim. Tomasz Komorowski nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt kilka lat. Wysoki, szczupły, podobnie jak jego syn. Podobieństw było dużo więcej. Szerokie ramiona, niebieskie oczy i gęste blond włosy. – Panie hrabio bardzo przepraszam, że przeszkadzam – zaczęła Róża, lekko dygając. – Niech panna przestanie – machnął ręką i wskazał jej jeden z foteli przy kominku. – Napije się panna herbaty albo kawy? – Poproszę kawę. – Antoni przyniesie z kuchni dwie filiżanki kawy. Tylko ma być świeżo parzona – zaznaczył hrabia, siadając naprzeciw Róży. Lokaj wyszedł bez słowa i ruszył wykonać polecenie swojego pana. Nie pochwalał tego, że hrabia brata się z Niemcami. – Aniela przygotuje dwie kawy – burknął na młodą kucharkę, a sam przysiadł na zydlu przy stole. – Dobrze słyszałam, że to panna Wittelsbach przyjechała? – zagadnęła dziewczyna, wyjmując z kredensu dwie białe filiżanki, ozdobione motywami kwiatowymi. – Dobrze Anielka słyszała, znowu ta Niemka nas nachodzi. Najpierw pana Władysława owinęła sobie wokół palca, a teraz za Pana hrabiego się bierze – prychnął kamerdyner z jawną pogardą. – Czy Antoni czasami nie przesadza z tą niechęcią do panny Róży? Przecież jej matka była Polką. – Prawdziwa Polka to by prędzej Niemcowi w twarz napluła, niż pozwoliła prowadzić się do ołtarza. Zdradziła ojczyznę i zhańbiła nazwisko – oznajmił twardo. – Kawa gotowa – oznajmiła kucharka, stawiając na stole tacę z filiżankami i cukiernicą. Lokaj zabrał ją i wrócił do gabinetu Pana hrabiego. – Dziękuję Antoni – powiedział hrabia, odbierając tacę i stawiając ją na niskim stoliku. Podał Róży filiżankę i na powrót usiadł w fotelu. – Gdyby nie te niebieskie oczy odziedziczone po ojcu wyglądałaby jak jej matka – pomyślał, spoglądając na córkę kobiety, która była miłością jego życia – te same jasne, niemal pszeniczne włosy, te same pełne usta barwy dojrzałych malin. Nigdy nie zrozumiał, dlaczego Barbara wyszła za Niemca. Wiedział jednak, ile ją to kosztowało. Odtrącenie przez część rodziny i znajomych. Posądzenie o zdradę ojczyzny. Z pewnością nie było jej łatwo. Dlatego przypuszczał, że to musiała być miłość. Miłość na wskroś szczera i prawdziwa, taka, która nie zważa na ofiarę. Poczekał aż za Antonim zamkną się drzwi i dopiero wtedy zapytał. – Co pannę do mnie sprowadza? Róża nie bardzo wiedziała, jak ma zacząć tę rozmowę. Jednak musiała wykonać swoją misję bez względu na reakcję siedzącego naprzeciw mężczyzny. – Panie hrabio, zapewne wie Pan, że wkrótce wyjeżdżam z ojcem do Berlina. Opuszczamy Dębowiec – zaczęła, próbując tak dobierać kolejne słowa, by hrabia nie tylko zrozumiał jej intencje, ale również potrafił wczuć się w jej położenie. – Tak, dotarły do mnie takie pogłoski – potwierdził Komorowski, nie spuszczając z dziewczyny wzroku. – W związku z tym przychodzę do Pana z pewną propozycją – kontynuowała Róża, mocno ściskając filiżankę. Czuła jak z każdym wypowiedzianym słowem ustępuje zdenerwowanie. Mówiła spokojnie, odwzajemniając i wytrzymując uparte spojrzenie hrabiego. Przedstawiała swoje racje, wiedząc, że są rozsądne. Hrabia słuchał uważnie. – Takie było ostatnie życzenie mojej matki i tylko ja o nim wiem – zakończyła Róża i umilkła. W panującej ciszy wyraźnie było słychać trzask ognia w kominku, ćwierkanie ptaków za oknem i zwykłe odgłosy domu. – Muszę przyznać, że propozycja panny jest dość rzeczowa – podsumował hrabia, upijając łyk kawy. – A czy ojciec o niej wie? – Róża opuściła wzrok na trzymaną w dłoniach filiżankę i wolno pokręciła głową. Wiedziała, że gdyby ojciec o tym wiedział, to z pewnością nie siedziałaby teraz w tym gabinecie. – Ale to nie znaczy, że nie będzie zadowolony, jeśli Pan hrabia przyjmie propozycję. On jest niezwykle wrażliwy na punkcie honoru i nigdy do nikogo nie poszedłby po pomoc – wyznanie Róży zrobiło na Komorowskim ogromne wrażenie. Jej szczerość uznał za coś na wskroś polskiego. Tę cechę charakteru musiała odziedziczyć po matce. Przytomność w sprawach majątkowych była jednak z gruntu pruska. Komorowski uważał, że to połączenie pozwoli Róży jako kobiecie wiele osiągnąć. Upór, roztropność i wiedza w połączeniu z wyjątkową urodą czyniły z tej dziewczyny kogoś nietuzinkowego. […] && Nasze sprawy && Hary Wanda Nastarowicz Poniższy tekst jest zapisem czasu naszego i naszego psa, od końca marca 2010 roku do początku lipca 2021 roku. Pojawił się w naszej rodzinie w dniu 28 marca 2010 r. podczas wyjazdu do Zakopanego, gdzie rodzinnie obchodziliśmy moje urodziny i imieniny córki. Labrador biszkoptowy, ur. w dniu 10 lutego 2010 r. w okolicach Nowego Sącza. Następnego dnia po powrocie do domu złożyliśmy wizytę u dr Zielińskiego. W poradni weterynaryjnej bardzo się Haremu podobało. Skakał na drzwi i szczekał, żeby go wpuścić do gabinetu. Dr Zieliński swoimi cudownymi rękami nauczył Harego lubić wizyty u weterynarza. Imię Hary – od Harnasia, nadali wszyscy członkowie naszej rodziny. Hary musi się nauczyć jazdy w samochodzie, musi się socjalizować, załatwiać potrzeby fizjologiczne na dworze itd. To ostatnie jest dość uciążliwe, bo bardzo często musimy schodzić z czwartego piętra. Z początku z psem na rękach w obie strony. Czasami zdarza mu się załatwić w domu. W nocy śpi najczęściej na moich nogach. Podczas majowego weekendu pojechaliśmy nad morze, ale to była bardzo męcząca wycieczka dla niego, ponieważ było bardzo dużo ludzi i wielki hałas. Na plaży spał. A dziś, czyli w dniu czwartym maja będzie musiał być dwie godziny sam w domu. Ciekawe, co zastanę po powrocie z pracy… I tak: była zdjęta z kawałkiem wieszaka moja kurtka. Wieszak do wymiany. Przewrócone krzesło i lekko nadgryziona noga od stołu. 17 IV 2011 r. Hary pojechał do Piły. Jerzy Przewięda będzie go szkolił na dobrego psa przewodnika dla nas. Ten wpis robię w dniu 15 maja. Taka długa przerwa wynikła z powodu fascynacji rozwojem Harego. W wieku 5-7 miesięcy miał okres intensywnego wzrostu. Z dnia na dzień był coraz większy. Ogromnie się do niego przywiązaliśmy, Hary odpłaca nam chyba jeszcze większą miłością, ale postaram się uzupełnić w miarę chronologicznie, to co się wydarzyło najważniejszego. Pierwsze szkolenie na posłuszeństwo odbyło się 12 V 2010 r. pod kierunkiem tresera Krzysztofa Gosławskiego. Hary wykonywał ćwiczenia: siad, waruj, daj głos, branie jedzenia z lewej ręki – tego ostatecznie zaniechaliśmy. Treser stwierdził, że pies jest bardzo zdolny i chętnie się uczy. Nas też uczył gestów i komend głosowych i dużo ćwiczyliśmy sami. Na następnych zajęciach ćwiczyliśmy zwroty, chodzenie przy nodze. Niestety, z powodu przerwy wakacyjnej i choroby tresera odbyło się niewiele szkoleń. W lipcu było jedno, na którym uczyliśmy się chodzenia po schodach. Wszystko, co pokazał nam p. Gosławski, wielokrotnie powtarzaliśmy. W lutym i na początku marca 2011 r. były szkolenia, na których uczyliśmy się aportowania i przychodzenia na wołanie i gwizdek. Hary niechętnie przychodzi na wołanie. Zabawa jest o wiele ciekawsza. Ale wróćmy do r. 2010. W lipcu i sierpniu Hary miał taki kaprys, żeby obsikiwać schody podczas wychodzenia na dwór. Robił to, chociaż bardzo często wychodził na spacer. Zaczynał już pod naszymi drzwiami, a kończył na parterze. Mocne wrażenie robił strumyk po zjedzeniu buraczków, które bardzo lubił. Nasza klatka schodowa była najczęściej myta w całym bloku i chyba w całym mieście – czasami 4 razy dziennie. Ale szybko go oduczyłam poprzez tłumaczenie, zawstydzanie, lekkiego klapsa i lekkie ugryzienie w ucho. To pomogło natychmiast. W połowie sierpnia pojechaliśmy nad morze. Na plaży szalał. Zwiedzał wszystkie koce i parawany. Gdy poszliśmy do wody, pobiegł za nami razem z drzewem, do którego był przywiązany. Bardzo mu się podobała woda – wchodził i kładł się bądź skakał i chlapał w każdej napotkanej kałuży. Miesiące wakacyjne to był okres bardzo intensywnego wzrostu. Wydawało się, że z dnia na dzień jest coraz większy. W drugiej połowie października został wykastrowany, taka jest potrzeba dla psów przewodników. Operację zniósł bardzo dobrze. Przyszedł do domu trochę oszołomiony, ale po chwili znów był pełen energii i chęci do rozrabiania. Wydawało się, że doktor dołożył mu, a nie pozbawił. Na przełomie listopada i grudnia zadzwoniłam do pana Jerzego Przewiędy w sprawie szkolenia Harego. Przyjechał do nas w dniu 12 lutego 2011 r., obejrzał Harego i nas. Stwierdził, że nadaje się do szkolenia i 17 kwietnia zabrał go do Piły. W tamtym czasie p. Przewięda szkolił psy dla PZN. My zakwalifikowaliśmy się do udziału w projekcie. W Pile w mieszkaniu tresera zadomowił się bez problemu. Gdy wszedł pierwszy raz do mieszkania, od razu pobiegł do kuchni i wyjadł jedzenie i śmietanę kotom pani Przewiędowej. Później musieli go często wyprowadzać, bo u nas śmietany nie jadł. Przed wyjazdem na szkolenie zabierałam go do miasta, do pracy, jeździliśmy z nim tramwajem, autobusem, taksówką, nad morzem jechał również pociągiem. Sensacji nie było. Kiedy pierwszy raz wsiadłam z nim do autobusu przednimi drzwiami, przeszedł do samego końca, witając się z każdym pasażerem. Śmiech był do końca naszej podróży, czyli ponad pół godziny. Wiele osób chciało, żebym codziennie wsiadała z psem, który poprawiał humor wielu pasażerom. W pracy bardzo serdecznie witał się ze wszystkimi czytelnikami. I poznawał, kto wszedł po książki a kto nie. Na obcych szczekał, z czytelnikami witał się z wielkim entuzjazmem. Gdy było tego za wiele, zamykałam go w pokoju z zabawkami, żebym mogła spokojnie pracować. Gdybym brała go częściej, nauczyłby się spokojnego zachowania. W kawiarni czy restauracji też zachowywał się poprawnie, myślę, że szkolenie wiele pomoże, sami nauczyliśmy go ładnie chodzić po chodniku, zatrzymywać się przy przejściu i przy schodach. Jak już wspomniałam, 17 kwietnia pojechał do Piły na specjalistyczne szkolenie. Mieszka u tresera w domu. Żona tresera rozpieszcza go tak jak swoje dwa koty. Po przyjeździe ze szkolenia zdaliśmy egzamin na certyfikat psa przewodnika. W ostatnią podróż autobusem pojechał z nami 10 czerwca do naszej poradni, a potem do swojej na USG serca. Przepracował i przekochał nas do 17 czerwca 2021 roku. Dzień wcześniej pożegnał się z nami: mężowi przynosił ulubione zabawki i dawał do ręki, za mną chodził kilka razy krok w krok jak zwykle, kiedy miał siłę i o piątej po południu zaszczekał, bo to godzina miseczki wieczornej. Odszedł po krótkiej chorobie nowotworowej. Już nie mamy siły płakać. Ale w dniu odejścia Harego weterynarka powiedziała, że on spowoduje miłość i oddanie następnego psa. I tak 15 kwietnia w czwartek urodził się Flat Coated Retriever Corso. Imię otrzymał w hodowli, a my zostawiliśmy je, bo dobrze kojarzy się z psem przewodnikiem. Hary odszedł 17 czerwca w czwartek… Przed Harym była w naszym domu Sonia, od grudnia 1994 do grudnia 2009 roku. Była bardzo wiernym pieskiem. Bardzo rzadko zostawała sama w domu, ponieważ gdy nas nie było, nie jadła i nie piła. Jej odejście przeżywaliśmy bardzo głęboko. Hary stał się najpierw psychoterapeutą, a dopiero później przewodnikiem. Po odejściu Harego jest jeszcze gorzej, ale pojawił się Corso. Jeżeli będzie się nadawał na przewodnika, to pojedzie do p. Przewiędy. Tym razem niestety już bez wsparcia PZN. Niestety, nasze psy odchodzą szybciej niż my; wiemy to, ale za każdym razem są to bardzo trudne rozstania. Pies to nie urządzenie elektroniczne. To żywa istota, która nas kocha, zrobi dla nas wiele i często jest najbliższa na świecie. Każdy, kto myśli o psie przewodniku, musi to mieć na uwadze. Po Harym pozostały dobre wspomnienia, zdjęcia i filmiki. Tylko żałuję, że nie pisałam dziennika czasu Harego. Teraz piszę dziennik czasu Corso ze świadomością, że będzie naszym ostatnim psem. && Bezpieczeństwo osób niepełnosprawnych w czasie wakacji Krystian Cholewa Wakacje to czas upragnionego i beztroskiego odpoczynku czy wręcz leniuchowania. Nie można jednak zapominać o najsłabszych, a więc o dzieciach oraz osobach z różnego rodzaju niepełnosprawnościami, którym trzeba zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Dlatego wybrane miejsce wypoczynku powinno być dostosowane do dysfunkcji organizmu i możliwości dziecka, bowiem jeżeli wyjeżdżamy z autystą, to spokój i cisza w okolicy muszą stanowić priorytet. Natomiast przy wyborze obiektu wakacyjnego dla osób z dysfunkcją narządu wzroku, warto rozeznać się, czy dane miejsce oferuje takie udogodnienia jak: wypukły plan ośrodka, komunikaty głosowe, oznaczenia w brajlu lub powiększonym druku z kontrastowym układem graficznym, co bardzo poprawia funkcjonowanie i poczucie bezpieczeństwa. Niezależnie od tego, gdzie się znajdujemy w okresie wakacyjnym (w domu, w podróży, nad wodą czy w ośrodku rehabilitacyjnym) bezpieczeństwo jest podstawą, szczególnie gdy dziecko jest bardzo pobudzone i ma dużo energii. Dlatego też moja mama w okresie wakacji musiała w szczególny sposób otoczyć mnie swą opieką. Pamiętam nawet, jak w okresie żniw wszedłem na kombajn zbożowy i spadłem z niego, na szczęście na słomę. W dzieciństwie aż za bardzo pasjonowałem się rolnictwem i koniecznie chciałem pomagać rodzicom. Mama zawsze towarzyszyła mi podczas wycieczek rowerowych po okolicy, z tyłu za rowerem miałem zamontowany nawet specjalny uchwyt, dzięki któremu moja mama mogła podtrzymywać i wspierać mnie w czasie jazdy, szczególnie gdy wyprzedzał nas samochód. Jednego roku w czasie wakacji odwiedził mnie kuzyn, z którym bawiłem się na podwórzu – jeździliśmy takim zabawkowym pojazdem wyposażonym w pedały. Niestety, podczas jednej ze wspólnych zabaw kuzyn niechcący wypchnął mnie na ulicę pod nadjeżdżający autobus; na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale bardzo się wtedy wystraszyłem. Wyjeżdżając na wakacje, należy zabrać ze sobą najpotrzebniejsze środki medyczne, takie jak lekarstwa zażywane regularnie czy podstawową apteczkę. Wybierając się do lasu, na łąkę, nad wodę trzeba również zwrócić uwagę, by nie zostać ukąszonym przez osę, pszczołę czy kleszcze (ryzyko boreliozy). Dlatego po przyjściu z wycieczki warto dokładnie obejrzeć swoje niepełnosprawne dziecko, zwracając szczególnie uwagę na miejsca, w które wbijają się kleszcze. W razie czerwonego obrzęku na skórze należy wyciągnąć kleszcza specjalnymi łapkami (kleszczołapki), które można kupić w aptece, a także niezwłocznie skontaktować się z lekarzem pierwszego kontaktu, by zlecił diagnostykę w kierunku wykluczenia boreliozy. Podróżując koleją z dzieckiem z niepełnosprawnością, trzeba uważać przy wsiadaniu i wysiadaniu z pociągu. Warto poprosić o pomoc konduktora lub kierownika pociągu. Pamiętajmy o zabraniu ze sobą czegoś do jedzenia, a szczególnie do picia. Ponadto w trakcie podróży trzeba uważać na kieszonkowców, którzy wyczekują chwili naszej nieuwagi czy zmęczenia. Dla akwenów wodnych należy mieć „szacunek”, bowiem niezależnie od tego czy to basen, kąpielisko czy jezioro może być bardzo niebezpiecznie. Z kolei przebywając na plaży, należy zawsze zakrywać głowę, co uchroni nas przed silnymi promieniami słońca, które w konsekwencji mogą doprowadzić do udaru słonecznego i zmian skórnych. Jeśli nasze dziecko jest trochę starsze i lubi samodzielne wyprawy, to dobrym wyborem będzie zakup opaski GPS, umożliwiającej monitorowanie jego wędrówek. Wracając do tematu bezpieczeństwa nad wodą, szczególnie gdzie wypoczywa wiele osób, warto być czujnym, bo łatwo tam o tragedię. Ratownik nie jest wyłącznie odpowiedzialny za pilnowanie naszego dziecka, to przede wszystkim rodzic jest zobowiązany pełnić tę funkcję. Warto podkreślić, że pływanie jest bardzo wskazane dla osób niepełnosprawnych, ponieważ w jego trakcie całe ciało się odpręża, a umysł się relaksuje. Osoby, które dopiero uczą się pływać, powinny zachować szczególną ostrożność: nie wolno pływać w miejscach niedozwolonych, gdzie obowiązuje zakaz kąpieli, zawsze należy trzymać się blisko brzegu; nigdy nie można skakać do wody na tzw. „główkę”, ponieważ może to doprowadzić do poważnego urazu kręgosłupa. Ponadto osoby niepełnosprawne powinny mieć założony pas wypornościowy, który podtrzymuje pływaka na powierzchni wody. Sam stosuję taki już od ponad 13 lat, mając przy tym poczucie bezpieczeństwa, samodzielności i zaradności. Na pływalni krytej także trzeba zachować ostrożność, ponieważ jest tam bardzo ślisko, więc o wypadek łatwo. Zróbmy wszystko, by czas wypoczynku wakacyjnego był udany i bezpieczny pomimo niepełnosprawności. By nie pogłębił jeszcze bardziej dysfunkcji organizmu. Dlatego zatroszczmy się o najmniejsze detale, a miłe wspomnienia z wakacji na długo pozostaną w naszej pamięci jako coś wyjątkowego. && Masażystka z powołania Izabela Szcześniak Marzenę Grzywocz (z domu Jarczyk) poznałam w 1997 roku, a kontakt ze sobą nawiązałyśmy dzięki koleżance Mirce. Zaczęłyśmy prowadzić korespondencję w brajlu, a z czasem doszły rozmowy telefoniczne i e-maile. Marzena urodziła się 3 miesiące przed czasem. Całkowicie straciła wzrok z powodu retinopatii wcześniaczej. Równolegle z uczęszczaniem do szkoły Podstawowej w Ośrodku dla Dzieci Niewidomych przy ul. Tynieckiej w Krakowie rozpoczęła naukę w szkole muzycznej. Pochodzi z Krakowa, więc codziennie dojeżdżała z domu do szkoły. Była dziewczynką utalentowaną muzycznie i w szkole podstawowej śpiewała w dwóch zespołach, a także grała na flecie w zespole muzyki dawnej. Cztery razy uczestniczyła w letnich obozach muzycznych w Ustroniu Morskim, w których brali udział uczniowie ze wszystkich ośrodków dla dzieci niewidomych znajdujących się w Polsce. Mile wspomina te obozy, które kończyły się występami w muszli koncertowej w Ustroniu Morskim, a każdy uczestnik otrzymywał pamiątkową płytę z piosenkami śpiewanymi na obozie. Po ukończeniu szkoły podstawowej Marzena rozpoczęła naukę w liceum biurowym, znajdującym się również przy ul. Tynieckiej w Krakowie. Dążyła do samodzielności, a już w ostatnich latach szkoły podstawowej wykonywała proste czynności domowe. W wieku 18 lat zaczęła samodzielnie poruszać się po Krakowie. Mama nauczyła Marzenę gotować, prasować, sprzątać i okazywała jej dużo cierpliwości. Po zdaniu egzaminu maturalnego Marzena podjęła edukację w Studium Masażu, a następnie rozpoczęła pracę w zawodzie masażystki w Ośrodku dla Dzieci Niewidomych na ul. Tynieckiej w Krakowie. W latach 2001-2004 Marzenka studiowała na kierunku Wychowanie muzyczne w Cieszynie. Umiejętności zdobyte na studiach wykorzystywała w pracy w zawodzie masażystki. Nauczyła się dobierać muzykę stosownie do potrzeb pacjentów, którzy – jak mówi – słuchając muzyki, relaksują się i odpoczywają. W latach 2001-2017 Marzenka należała do wspólnoty Wiara i Światło, której członkami były osoby niepełnosprawne z rodzinami. We wspólnocie odczuwała miłą, serdeczną atmosferę i poznała wspaniałych przyjaciół. Opracowywała śpiewy liturgiczne i śpiewała na wspólnotowych mszach św. Do wspólnoty Wiara i Światło należała 16 lat, aż do przeprowadzki do Świętochłowic w 2017 roku. W 2012 roku Marzena wyszła za mąż. Jej mąż – Damian Grzywocz także jest osobą niewidomą i również wykonuje zawód masażysty. Razem z małżonką uczęszczał na spotkania wspólnoty Wiara i Światło. W 2017 roku Marzena i Damian przeprowadzili się do swojego własnego mieszkania w Świętochłowicach. Zaczęli pracę w zawodzie masażysty w oddalonym o 9 kilometrów Bytomiu. Doszło im dużo nowych obowiązków, ale świetnie sobie poradzili. W grudniu 2021 roku przeprowadzili się do Bytomia. Marzena i Damian mają teraz bardzo blisko do pracy i cieszą się, że nie muszą dojeżdżać. W codziennym życiu wszystko powierzają Bogu i czują Jego obecność. Zdają sobie sprawę z wyzwań i trudności, z którymi będą musieli zmierzyć się w przyszłości, ale wierzą, że dzięki Bożej pomocy będą umieli je pokonać. && Nawyki z przeszłości – czy coś zupełnie nowego? Andrzej Koenig Osoba niewidoma, ociemniała lub słabowidząca ma pewne przyzwyczajenia, nawyki, niekiedy są to tzw. blindyzmy – coś na co sami nie zwracamy uwagi, a osoby postronne to zauważają. Sam do tej pory mam kilka swoich przyzwyczajeń. Bieganie, ćwiczenia, słodkość po obiedzie czy kawa przed śniadaniem. To wszystko, to nic innego jak tylko nawyki, które zdobyliśmy w ciągu naszego życia, podczas wakacji czy też w ostatnim, stresującym czasie. Po całkowitej utracie wzroku w 2012 roku pojawił się u mnie instruktor nauki pisma Braille’a i podczas którejś luźnej rozmowy zapytał mnie, jak się odnajduję w łazience, np. przy goleniu? Dla mnie odpowiedź była prosta: „Idę do łazienki, zapalam światło, nakładam krem do golenia, a następnie golę się maszynką”. Pan Janek zadał mi wówczas drugie pytanie: „A po co Ci Andrzeju to światło?”. Ja mu na to odpowiedziałem: „Nie wiem. Robię tak od lat i do tego zapalam światło obok lustra i drugie na suficie”. Jak więc nazwać takie zachowanie? Przyzwyczajenie, nawyk czy po prostu „bo tak ma być”? To jednak nie jedyny taki przykład z mojego okresu niepełnosprawności. Przez 40 lat posługiwania się wzrokiem byłem przyzwyczajony do chodzenia w pewne miejsca według schematu. Gdy pojawił się instruktor orientacji, moje trasy uległy pewnej modyfikacji. Gdy instruktor był obok mnie, to nowa trasa była prosta. Gdy musiałem przejść ją już sam, po prostu się gubiłem, więc powróciłem do tego, co mam zakodowane w głowie. W miejscu zamieszkania zazwyczaj docieram wszędzie sam z białą laską, ale zawsze pomoc drugiej osoby jest bezcenna. Na pewno każda osoba po głębszym przemyśleniu znajdzie w swoim postępowaniu podobne zachowania. Jednak, czy zastanawialiśmy się, dlaczego wykonujemy te konkretne czynności pod wpływem nawyku, czy czujemy się lepiej, gdy nauczymy się czegoś nowego? Czy ktokolwiek z nas pomyślał, że może bez nich wcale nie byłoby gorzej albo mogło by być lepiej? W opracowaniach naukowych możemy przeczytać, że przyzwyczajenie jest czynnością wykonywaną automatycznie. Inaczej mówiąc, nie zastanawiamy się właściwie, czy zrobić daną rzecz, czy też jej dzisiaj nie robić, bo wykonujemy ją z przyzwyczajenia. Nawyki powstają poprzez powtarzanie konkretnej czynności, która określona jest jako zależność: zachowanie – sytuacja. Na przykład w ramach dbania o zdrowie codziennie rano po wstaniu piję wodę z cytryną: pobudka – picie wody. W taki sposób, robiąc coś regularnie, codziennie, każdorazowo powstaje nawyk. Dla kogoś jest to przyzwyczajenie, ale inna osoba woli ten czas wykorzystać jeszcze na poranną drzemkę. Pytając w środowisku niewidomych o to, czy podczas swojego życia działają jak robot, nie zwracając uwagi na to, co robią, większość stwierdziła, że nigdy się nad tym nie zastanawiali. Wiele czynności wykonują tak samo, jak to miało miejsce kiedyś. Pomimo nawyków i przyzwyczajeń z przeszłości, każdy z nas, zarówno niewidomy jak i widzący, pewne czynności wykonuje automatycznie, chociaż nie zawsze są one właściwe. W mojej ocenie, nie ważne jest to, czy robimy coś tak, jak opisują w książce, ale najważniejsze jest, abyśmy czuli się bezpiecznie i dochodzili do celu. && Tak, ale… Chronić, bronić, wyręczać i podziwiać Stary Kocur Tak, jest to wskazane, potrzebne, niezbędne, ba, nawet konieczne. Do potrzeb osób niepełnosprawnych świat cały ma być dostosowany, bo sobie nie poradzą, bo sobie krzywdę zrobią, bo tak trzeba, bo inaczej to nie uchodzi. I tak trzymać! Od świata należy wymagać bardzo dużo, a od niepełnosprawnych niczego. Przecie to nieludzkie chcieć, żeby niewidomy się trudził. Powinien tylko wypoczywać, kiedy już zmęczy się nicnierobieniem. Ireneusz Morawski w książce „Moje Laski” pisze m.in.: „Dzisiaj, kiedy nie umiem już wdrapywać się na drzewa, wspominam z podziwem odwagę siostry Germany, która patrzyła z dołu, jak wspinaliśmy się na kolejne brzozy i dęby, albo jak zachęcała mnie, żebym dotarł jeszcze wyżej i zobaczył, jak wygląda czubek topoli. Tym, którzy nie widzieli czubka topoli, powiem, że jest to niegruba gałąź, zakończona kiścią liści – tak pamiętam to zjawisko. Wtedy też uczyłem się chodzić na szczudłach i jeździć na hulajnodze. A żeby nie było to chodzenie bezsensowne, siostra dawała nam zadania – np. żebyśmy z domu św. Antoniego pojechali na hulajnogach do domu św. Stanisława i przynieśli jej książkę od pani Janiny”. Jak przeczytałem o tej topoli, o tych szczudłach, o hulajnodze i kilkuletnich niewidomych chłopcach, aż mi się siwa sierść ze zgrozy najeżyła i prychnąłem z oburzenia. Siostra Germana, niby zakonnica, ale co tam niby! Mój protoplasta przed laty, gdzieś na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, uczestniczył w obozie rehabilitacyjno-sportowym zorganizowanym przez Zarząd Główny PZN w Strzegomiu. Do Warszawy, z przesiadką w Łomży, a może bezpośrednio, nie pomnę, dojechał autobusem. Tam przeprawił się z dworca autobusowego na Stadionie na Dworzec Wschodni, tym razem kolejowy. Pociągiem dojechał do Wrocławia, gdzie przesiadł się na pociąg do Strzegomia. W ten sposób dotarł na obóz. Oczywiście bez przewodnika. Zameldował się na obozie. Jechał prawie całą dobę, by około dziewiątej znaleźć się na miejscu – tak się wówczas podróżowało. Zostawił torbę w namiocie, może w pokoju, nie pomnę, przy przeznaczonym dla niego legowisku i ruszył do miasteczka, coby papierosy kupić, bo w czasie tej podróży wszystkie wypalił. Tak, taki był głupi i się zatruwał. Wystartował szukać kiosku i usłyszał: „Kotowski, a ty dokąd?”. Odpowiedział zgodnie z prawdą, że do kiosku. Obozowy wychowawca się nie patyczkował. Zawołał stanowczym głosem: „Wracaj natychmiast! Ja za ciebie odpowiadam”. Nieważne było tłumaczenie, że sam przyjechał, że ma już 25 lat i za siebie odpowiada. Musiał wrócić i prosić kolegów o papieroski, aż do czasu, kiedy zorganizowano wycieczkę do miasteczka. I pomyśleć jeno – kilkuletni Irek (miał mniej niż 10 lat) właził na topolę, a siostra Germana zachęcała go, żeby wchodził wyżej, żeby pomacał zakończenie topoli, żeby wiedział jak jej czubek wygląda. Przecie mógł się skotłować, połamać nogi, kark skręcić, a nawet się zabić. Co, siostra Germana sumienia nie miała? A dwudziestopięcioletni Stasiu… A Stasiowi też groziły różne niebezpieczeństwa – mógł zabłądzić, wpaść pod rower, z koniem się zderzyć, bo samochodów wtedy prawie nie było. Na szczęście wychowawca nie dopuścił do tego. No i kto u kata lepiej dba o niewidomych: Franciszkanka Służebnica Krzyża czy jakiś tam wychowawca na obozie młodzieżowym? Pytanie retoryczne, bo odpowiedź jest oczywista. Bez wątpienia personel obozowy lepiej dbał o niewidomego człowieka. Jak czytam wspomnienia wychowanków Zakładu w Laskach z interesującej książki „Moje Laski”, to prycham ze złości i syczę. A to zmuszano wychowanków do jedzenia, a to za karę podłogę suknem froterować kazano, a to badać rękami ciasto w dzieży na chleb, to znowu kazano próbować jak się krowę doi i jej racice obmacywać, w kuźni narzędzia oglądać i pewnie się usmolić albo naoliwić – tfu, same bezeceństwa. Dodam, że mój protoplasta o mało nie został „Laskowiakiem”. Ojciec zawiózł go do tego Zakładu i pewnie by tam pozostał, ale te drańskie metody! Zobaczył, jak dwóch niewidomych chłopców niosło wiadro gorącej kawy. No i jego ojciec stwierdził: „Dopóki ja żyję, Stasiu nie będzie się tak męczył”. Rzeczywiście, tak się nie męczył, ale męczył się inaczej, znacznie gorzej, ale to inna sprawa. A teraz, a teraz asystenci niewidomych w szkołach, pełnomocnicy osób niepełnosprawnych na uczelniach, a to takie, siakie i owakie warunki musi spełniać zakład pracy chronionej i obiekt, w którym organizowany jest turnus niby rehabilitacyjny, a to krócej pracować i mnóstwo innych dobrodziejstw. A rezultaty? Aj, wspaniałe. To honorowe zatrudnienie, gdzie nie trzeba pracować a parę setek się otrzymuje, to można studiować bez końca, bo jest niezliczona liczba kierunków, a to można jeździć ze szkolenia na szkolenie i mile czas spędzać i w ten sposób pół roku albo i więcej zejdzie – żyć nie umierać!!! I pomyśleć jeno, że w wielkich okręgach PZN nie ma ludzi chętnych i umiejących pracować we władzach. To znowu wielu wystarcza renta socjalna, 500 plus dla niepełnosprawnych i bezczynność. Po bezczynności, to się samo przez się rozumie, trzeba wypocząć, najlepiej na turnusie niby rehabilitacyjnym, na imprezie niby integracyjnej czy w warsztacie terapii zajęciowej, który niby ma do pracy przygotowywać. A dawne Laski? A Laski wychowały działaczy tej miary co: Modest Sękowski, Józef Stroiński, Włodzimierz Kopydłowski, Kazimierz Lemańczyk, Józef Mendruń – e, dam pokój, bo z pamięcią u mnie nietęgo i nie wszystkich znam godnych wymienienia. Niechaj te kilka nazwisk wystarczy. Dodam tylko, że obecnie trudno się doszukać tej klasy działaczy. Pewnie Paweł Wdówik by tu pasował, chociaż to inny rodzaj pracy, on też jest wychowankiem Lasek. Z Lasek wyszło też wielu kwalifikowanych pracowników, masażystów, szczotkarzy, metalowców i artystów, np. Edwin Kowalik, Jolanta Kaufman, Roman Roczeń, Janusz Skowron. Zastanów się jeden z drugim, co jest lepsze – dmuchanie, chuchanie, wyręczanie czy wymaganie? Zastanów się i porównaj, czy warzywa i owoce są smaczniejsze z cieplarni, czy z pola albo ogrodu. Władysław Broniewski w wierszu „Mannlicher” napisał: „Nie głaskało mnie życie po głowie, nie pijałem ptasiego mleka – no i dobrze, no i na zdrowie: tak wyrasta się na człowieka”. No właśnie, czy lepsze jest ptasie mleko, czy to własnoręcznie udojone? W Laskach uczono m.in. samodzielności i zaradności, a dla niewidomych samodzielność jest bardzo ważna. Im więcej samodzielności, tym mniej zależności, tym więcej wolności. Dla niewidomych wolnością jest samodzielność i zaradność, a niewolą – zależność i ciągłe korzystanie z pomocy, może opieki. W bajce Jean de La Fontaine „Pies i wilk”, w tłumaczeniu Adama Mickiewicza wilk mówi do psa: „Lepszy w wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmak…” Cóż, wilk był bohaterem widzącym. Gdyby był niewidomy, może wybrałby niewolę, obrożę na szyi i całkowite podporządkowanie człowiekowi. Myślę jednak, że nie, że wybrałby wolność. Myślę, że niewidomi człowiekowie też nie lubią zależności, czekania na łaskawą pomoc, na opiekę. && Ogłoszenia && Poradnik dla osób niewidomych i słabowidzących W ramach konkursu PFRON 1/2021 pn. „Sięgamy po sukces” Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” opracuje, wyda oraz bezpłatnie przekaże osobom niewidomym, słabowidzącym oraz organizacjom i instytucjom działającym na rzecz osób niepełnosprawnych publikację pn. „Psychologiczne aspekty pandemii oraz skuteczne metody przeciwdziałania negatywnym skutkom wywołanym przez COVID-19 – poradnik dla osób niewidomych i słabowidzących”. Tematyka publikacji: I. Psychologiczne aspekty pandemii: Pandemia jako specyficzna zmiana w życiu. Wpływ pandemii na sferę emocjonalną, mentalną, behawioralną, na kontakty międzyludzkie. Pandemia jako czynnik dyscyplinujący, mobilizujący, rozwijający. II. Negatywne skutki wywołane przez COVID-19: Covid-19 jako czynnik wywołujący poczucie dezorientacji, niepewności, poczucie osamotnienia, zagrożenia, stres, lęk, problemy emocjonalne, depresję, zaburzający kontakty międzyludzkie. III. Skuteczne metody przeciwdziałania negatywnym skutkom wywołanym przez COVID-19: Zasoby własne, wiedza, eksperci. Metody przeciwdziałania poczuciu niepewności, osamotnienia, alternatywne formy kontaktu, minimalizacja realnego zagrożenia, zwiększanie poczucia bezpieczeństwa, świadome wpływanie na nastrój i samopoczucie, kontakty z ludźmi, podtrzymywanie ważnych relacji, efektywna komunikacja. IV. Wpływ pandemii na życie osób z dysfunkcją wzroku: Ograniczenia swobody osobistej, aktywności, kontaktów z ludźmi. Przeciwdziałanie negatywnym skutkom ograniczeń: swoboda osobista, możliwość aktywności, nawiązywania i podtrzymywania kontaktów z ludźmi w warunkach pandemii. Projekt dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych && Zmiana maili w Okręgu Śląskim PZN Uprzejmie informujemy, że z dniem 01.07.2022 r., zaczynamy wymianę adresów e-mail w naszym okręgu. Proces będzie wprowadzany stopniowo, dlatego prosimy o zwracanie uwagi na dane kontaktowe okręgu, kół oraz naszych projektów. Nasze maile po znaku @ będą miały treść: pznslask.org.pl. Kontakt do sekretariatu: sekretariat@pznslask.org.pl. Zaktualizowane adresy dostępne są na stronie internetowej: https://slaski.pzn.org.pl/. Bogdan Gosławski Sekretarz Okręgu Śląskiego PZN && Muzyka – Wyobraźnia – Ciemność 2022 Fundacja „Wygrajmy Razem” i Pałac Kultury Zagłębia z Dąbrowy Górniczej organizują III Edycję Przeglądu Wokalnych talentów MUZYKA – WYOBRAŹNIA – CIEMNOŚĆ. Jest to konkurs dla wokalistów w wieku od 15 do 26 lat. Finał wydarzenia będzie miał formę koncertu w całkowitym mroku. Zgłoszenia do konkursu przyjmowane będą do dnia 10.08.2022. Regulamin, karta zgłoszenia i pozostałe dokumenty niezbędne do udziału w Przeglądzie można znaleźć na stronie internetowej Pałacu Kultury Zagłębia https://palac.art.pl/en w dziale AKTUALNOŚCI. Dodatkowych informacji udziela koordynator projektu Łukasz Baruch (tel. 696 094 857, e-mail: konkursmwc@gmail.com). Justyna Margielewska Fundacja „Wygrajmy Razem” && Drogi Czytelniku! Wesprzyj działalność na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przekazując swój 1% podatku Organizacji Pożytku Publicznego – Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” wpisując w roczne rozliczenie PIT numer KRS 0000515560. Możesz również przekazać dowolną kwotę na numer konta: 33 1750 0012 0000 0000 3438 5815 BNP Paribas Bank Polska S.A. z dopiskiem: Darowizna na cele statutowe Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”. Z góry dziękujemy za wsparcie, życzliwość i zrozumienie. Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”