Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449–6154

Nr 8/77/2022
sierpień

Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728

Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Logo PFRON

&&

Spis treści

Od redakcji

Blues sierpniowy – Adam Ziemianin

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Okulary Bose Frames – czysty dźwięk i bezpieczeństwo – Piotr Witek

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Uzależnienia pułapką codzienności – Radosław Nowicki

Bezsenność dotyczy również niewidomych – Andrzej Koenig

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

Testujemy urządzenia ułatwiające życie. Wolnowar – Jolanta Kutyło

Kuchnia po naszemu

Limoncello tiramisu – M.D.

Z poradnika psychologa

Zdalna pomoc psychologiczna – Małgorzata Gruszka

„Z polszczyzną za pan brat”

Zwycięski Putin i nie tylko – Tomasz Matczak

Rehabilitacja kulturalnie

Tramwajem jadę na wojnę – Paweł Wrzesień

Tradycje ludowe na scenie – Marta Warzecha

Działka w Ogonach – Maria Dąbrowska

Podróże po Polsce – Wanda Nastarowicz

Warto posłuchać – Izabela Szcześniak

Galeria literacka z Homerem w tle

Cud dnia powszedniego – Ireneusz Kaczmarczyk

Nasze sprawy

Jak poprawnie mówić o niepełnosprawności? Ukazał się poradnik pt. „Słowa mają moc!” – PAP

Droga przez piekło – Liliana Laske‑Mikuśkiewicz

Jaka jest prawda o nas? – Tomasz Matczak

Projekt Erasmus + pt. „Nie rzucaj” – Magdalena Kiełczewska

Listy od Czytelników

Ogłoszenia

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Trwa jeszcze sezon urlopowy, sporo osób bierze udział w turnusach rehabilitacyjnych, sanatoryjnych, w szkoleniach i obozach sportowych. Wszędzie tam, może towarzyszyć Państwu ciekawy miesięcznik „Sześciopunkt”.

W tym numerze polecamy: w dziale „Rehabilitacja kulturalnie” artykuł „Tramwajem jadę na wojnę”, przedstawiający w toczącej się dyskusji argumenty za i przeciw decyzji wywołania powstania warszawskiego. Proponujemy również wakacyjne tematy, np. podróżowanie po Polsce, poznając muzykę i tradycje ludowe.

Zapraszamy do odwiedzenia „Poradnika psychologa”, w którym wyjaśniono czym jest i na czym polega zdalna pomoc psychologiczna.

W rubryce „Nasze sprawy” warto przeczytać tekst pt. „Droga przez piekło”, przedstawiający niezwykłego człowieka, którym jest pan Jarosław Gudowski. W kolejnym artykule autor zastanawia się, jaka jest prawda o nas, osobach niewidomych, które z jednej strony domagają się dostępności, usuwania wszelkich barier, wyjątkowego traktowania, a z drugiej strony uważają, że ze wszystkim świetnie sobie radzą zupełnie samodzielnie.

Prawie w każdym numerze „Sześciopunktu” zamieszczamy informacje o nowych urządzeniach ułatwiających funkcjonowanie osobom z problemami wzroku. W numerze sierpniowym chcemy zapoznać Czytelników z działaniem rewelacyjnych okularów Bose Frames.

Życzymy ciekawej lektury.

Zespół redakcyjny

⇽ powrót do spisu treści

&&

Blues sierpniowy

Adam Ziemianin

Sierpień kołysze już kłosy do snu
Lato umiera z braku cienia
Dobrze że wiatr ma liście w garści
I czasem szeptem w liściach śpiewa

I jest tęsknota liści wielka
Żarówka jeszcze ćmom rada
W pokoju chińska zapalniczka
Liście na żółto w ogrodzie podpala

Ten mały pokój daleki od wojny
Z oknem na góry sierpniowe
I jest ołówek cienko zastrugany
Na wszystkie nasze niepokoje

I jesteś ty dotknięta latem
Z gęstym ogrodem pełnym sierpnia
Gdy szepczesz cicho mi do ucha
- Warto ten sierpień zapamiętać

⇽ powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

Okulary Bose Frames – czysty dźwięk i bezpieczeństwo

Piotr Witek

Na okulary Bose Frames chorowałem od kilku lat. Jednak ich pierwsza wersja nie potrafiła mnie do siebie całkowicie przekonać. Ciągle im czegoś brakowało. Gdy jednak w roku 2020 pojawiły się nowe modele, już nie miałem żadnych wątpliwości, po prostu musiałem je mieć.

Bose Frames

Zacznijmy od wyjaśnienia, czym są Bose Frames. W największym skrócie, są to po prostu przeciwsłoneczne okulary z głośnikami, które za pośrednictwem Bluetooth łączymy np. z naszym telefonem. Przy czym nie jest to dźwięk przekazywany poprzez kostne przewodnictwo, ale najzwyklejsze audio w wymiarze Hi-Fi.

Wygląd

Pierwszymi rzucającymi się w oczy zaletami okularów Bose Frames są ich wygląd oraz mnogość modeli. Większość ludzi jest w stanie dobrać sobie z pośród nich odpowiednie okulary pasujące do ich twarzy kształtem i wielkością. Pierwszą edycję Bose Frames stanowiły modele Alto oraz Rondo. Alto posiadają klasyczny, prostokątny wzór, Rondo mają okrągłe oprawki. Z tego też powodu, pierwsze były częściej wybierane przez panów, a drugie przez panie.

Nowa edycja Bose Frames składa się z trzech modeli. Tenor posiada klasyczny wzór. Sądząc po samej nazwie, dedykowany jest mężczyznom. Soprano – nie mylić z rodziną, zarówno nazwą, jak i kształtem tzw. kocich oczu, nawiązują raczej do kobiecych gustów. Z kolei model Tempo, to wersja unisex, dedykowana osobom aktywnie spędzającym czas. Z jednej strony ich wygląd choć nieco futurystyczny, jest najbardziej uniwersalny, a z drugiej budzi zaciekawienie postronnych osób, przypominając okulary do rozszerzonej rzeczywistości. Ich konstrukcja jest specyficzna jeszcze pod innymi względami. Aby pewnie spoczywały na głowie aktywnego użytkownika, posiadają system dociskania zauszników okularów do głowy właściciela. Również ich szkła wyprofilowane zostały w taki sposób, aby podmuchy wiatru nie podrażniały spojówek. Co ciekawe, same szkła w okularach Bose Frames można wymieniać, nawet na zwykłe szkła korekcyjne, czy np. fotochromatyczne.

Warto w tym miejscu zauważyć, że okulary od Bose są częściowo wodoodporne. Nie oznacza to oczywiście, że mogą nam zastąpić okulary do pływania, ale że pot właściciela lub niewielki deszcz im nie zaszkodzą.

A skoro o wyglądzie mowa, to koniecznie muszę napisać również dwa słowa o etui dołączanym do Bose Frames. Jest ono sztywne, wyprofilowane wewnątrz, wyłożone delikatnym materiałem i zamykane na zamek błyskawiczny. W środku znajdziemy kieszonkę na kabelek do ładowania okularów. Z jednej strony posiada on klasyczną wtyczkę USB-A, a z drugiego końca USB-C, którą wpinamy od spodu w prawy zausznik. I choć w zestawie nie ma ładowarki, to solidne i eleganckie etui, naszemu gadżetowi na pewno zapewni odpowiedni poziom bezpieczeństwa w podróży.

Dźwięk

Jak części z Was zapewne wiadomo, firma Bose specjalizuje się w produkcji sprzętu audio, więc i ich okulary z głośnikami po prostu nie mogą posiadać byle jakiego dźwięku. I zgodnie z tym podejściem, do nowych modeli Frames, trafiła ulepszona technologia Bose Open Ear Audio™. Sama nazwa niewiele nam mówi, ale jakość dźwięku jest na prawdę imponująca. Jeśli dotychczas korzystaliście z klasycznych słuchawek bezprzewodowych Bluetooth, to jakość audio przekazywanego przez Bose Frames jest nieporównanie lepsza. Ustępuje jedynie bezprzewodowym słuchawkom w rodzaju AirPods.

Jeśli cały czas zastanawiacie się, gdzie zlokalizowane są tak zachwalane głośniki, to już śpieszę z wyjaśnieniami. Bose umieściło je w samych zausznikach okularów. Znajdują się w ich spodniej części, tuż przed samym uchem, powyżej kanału słuchowego. Oznacza to, że całe ucho pozostaje odsłonięte, dzięki czemu osoba z dysfunkcją wzroku może w bardzo bezpieczny sposób korzystać np. z pieszej nawigacji. Z jednej strony do użytkownika docierają komunikaty nawigacyjne, a z drugiej, bez jakichkolwiek przeszkód może nasłuchiwać co dzieje się wokół niego. Pod tym względem Bose Frames są lepsze nawet od słuchawek z kostnym przewodnictwem, które znajdując się tuż przed uchem, tworzą dezorientujące cienie akustyczne.

Co ciekawe, do dziś nie wiem gdzie zlokalizowano mikrofony. A warto o nich wspomnieć, ponieważ Bose Frames umożliwiają również odbieranie połączeń i prowadzenie klasycznych rozmów, czy to telefonicznych, czy za pośrednictwem komunikatorów internetowych.

Działanie i sterowanie

Bose Frames posiadają różny czas pracy na baterii. Nowe modele Tenor i Soprano działają przez 5 godzin. Wersja Tempo potrafi grać bez przerwy nawet 8 godzin. I to właśnie „bez przerwy” stanowią słowa klucz. W praktyce oznacza to, że gdy mam je sparowane z zegarkiem, i korzystam z nich tylko z VoiceOver przy codziennych wyjściach z domu, to ostatni raz ładowałem je około trzech tygodni temu, a poziom naładowania wynosi jeszcze 50%.

Bose Frames włączamy naciskając i przytrzymując przez ok. 2 sekundy niewielki włącznik, wystający od spodu prawego zausznika. Jeśli mamy w tym momencie okulary na nosie, to usłyszymy bardzo miły, basowy, rosnący i stereofoniczny dźwięk. Przy wyłączaniu dźwięk jest malejący. Dodatkowo, tuż po włączeniu Bose Frames, wbudowany asystent, w języku angielskim poinformuje nas o procencie naładowania baterii oraz poda nazwę urządzenia z jakim okulary aktualnie są sparowane. Samo parowanie wywołujemy przytrzymując naciśnięty włącznik przez 10 sekund.

Sterowanie Bose Frames odbywa się za pomocą dwóch elementów. Pierwszym jest wspomniany włącznik. W momencie gdy dzwoni nam telefon, okulary po angielsku odczytają nam nr dzwoniącej osoby. Połączenie odbieramy poprzez jednokrotne naciśnięcie włącznika. Tak samo je kończymy. Dwukrotne naciśnięcie włącznika, tak jak na iPhone, odrzuca połączenie.

Włącznika używamy również do sterowania muzyką. Jednokrotne naciśnięcie rozpoczyna lub wstrzymuje odtwarzanie. Dwukrotne naciśnięcie przełącza na następny utwór, a potrójne cofa do wcześniejszego utworu.

Drugim elementem sterującym jest prawy zausznik, a dokładniej to jego górna część. Stanowi ona powierzchnię dotykową, po której przesuwając palcem do przodu zwiększamy, a do tyłu zmniejszamy głośność. Maksymalny i minimalny poziom głośności anonsowany jest przez odpowiednie dźwięki. Dwukrotne stuknięcie palcem w tę powierzchnię, w zależności od ustawień telefonu, wywoła funkcję poleceń głosowych lub Siri, którą możemy poprosić o np. nawiązanie połączenia z wybraną osobą.

Wrażenia z użytkowania

Aktualnie korzystam z Bose Frames Tempo już ponad 6 miesięcy. Dokonując zakupu oczywiście miałem jakieś tam wyobrażenia o działaniu takich okularów, ale zarówno jakość wykonania, jak i jakość audio, znacznie przekroczyły moje oczekiwania. Przyznam, że nadal za każdym razem gdy włączam muzykę, jestem zaskoczony jakością przekazywanego dźwięku. Na postronnych osobach bardzo duże wrażenie robi nie tylko design okularów, ale także dbałość o szczegóły wykonania. Na przykład głośniki i włącznik są tego samego koloru co obudowa, dzięki czemu w ogóle się nie wyróżniają, i nie są widoczne bez uważniejszego przyjrzenia się.

Na co dzień wykorzystuję Bose Frames głównie do obsługi VoiceOver na Apple Watch, a wcześniej na iPhone. Dzięki temu czytanie w publicznych miejscach wiadomości, newsów czy płacenie za pomocą urządzenia mobilnego z VoiceOver jest znacznie bardziej dyskretne. Oczywiście dźwięk emitowany przez okulary, tak jak w przypadku słuchawek działających w oparciu o kostne przewodnictwo, jeśli jest zbyt głośny, to jest również słyszany przez osoby postronne. Jednak w moim odczuciu, okulary Bose ze słuchawkami kostnymi wygrywają w kilku kategoriach. Po pierwsze ja i tak muszę nosić okulary, więc aktualnie używam tylko jednego gadżetu. Po drugie, Bose Frames nie tworzą żadnych cieni akustycznych, które irytowały mnie przy np. słuchawkach Aftershokz. Po trzecie, dźwięk Bose jest o kilka rzędów lepszej jakości, niż jakiekolwiek kostne przewodnictwo. I wreszcie po czwarte, nienawidzę słuchawek z pałąkiem na karku…

Bardzo fajnym efektem ubocznym sparowania Bose Frames z Apple Watch jest możliwość odbierania połączeń audio ze wszystkich urządzeń podpiętych do tego samego Apple ID, na którym działa zegarek. W praktyce, dzięki udostępnianiu połączeń, w plecaku mogę mieć, zarówno prywatny, jak i służbowy telefon, a na okularach odbierać rozmowy z każdego z nich.

Źródło: https://mojaszuflada.pl/

⇽ powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Uzależnienia pułapką codzienności

Radosław Nowicki

Ostatnie miesiące nie są łatwe dla polskiego społeczeństwa, które zmaga się z pandemią koronawirusa. Wprawdzie w okresie letnim nieco ona przygasła, ale zastąpiły ją inne problemy. Do nich można zaliczyć konflikt zbrojny w Ukrainie, a także niestabilną sytuację gospodarczą, która przekłada się na wysoką inflację oraz rosnące stopy procentowe. To z kolei wywołuje u ludzi niepokój, lęk, stres, a od tego jest niedaleka droga do wpadnięcia w jakiś nałóg, uzależnienia się od czegoś. Wbrew pozorom linia między normalnym funkcjonowaniem a uzależnieniem się jest bardzo cienka i bardzo łatwo ją przekroczyć, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Czym zatem jest uzależnienie?

Z naukowego punktu widzenia to stan psychiczny lub fizyczny wynikający z interakcji pomiędzy organizmem a środkiem uzależniającym. Inaczej rzecz biorąc, to nabyta, silna potrzeba zażywania jakiejś substancji lub wykonywania konkretnej czynności. Zazwyczaj do uzależnień zalicza się przede wszystkim alkoholizm, palenie papierosów czy zażywanie narkotyków, ale rozwój cywilizacyjny sprawił, że uzależnić można się praktycznie od wszystkiego. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że już jedna na trzy osoby jest od czegoś uzależniona, a za kilkanaście lat może być pod tym względem jeszcze gorzej.

W dzisiejszych czasach nie ma społecznego przyzwolenia na przeciętność. Ludzie chcą być wyjątkowi, osiągać niesamowite sukcesy, przełamywać bariery, ale często przygniatają ich zewnętrzne oczekiwania, własne aspiracje i ambicje. Nie potrafią zaakceptować siebie i stwierdzić, że są wystarczająco dobrzy. Słowem, nie są usatysfakcjonowani własnym życiem. Mimo że są wolni, to mają wybór, który ich przytłacza. Świat daje im nieograniczone możliwości, ale nie potrafią dokonać optymalnego wyboru, bo i tak zawsze z czegoś muszą zrezygnować. Często są wyczerpani, przepracowani, nie dbają o zdrowie psychiczne, bo wstydzą się poddać leczeniu. Nie radzą sobie także z porażką, która jest uznawana za przejaw słabości. A przecież jest ona wpisana w zdrowe i normalne życie. Chyba nie ma człowieka, któremu wszystko by się w życiu ułożyło. Świat staje się coraz bardziej skomplikowany, a nie wszystko zależy od ludzi. Na pewne zdarzenia wpływ mają czynniki takie, jak szczęście czy pech. Ludzie jednak w przypływie frustracji dokonują niewłaściwego wyboru. Zamiast zmienić sposób życia, sięgają po używki, które tylko chwilowo dają im poczucie przyjemności, kiedy następuje wyrzut hormonów szczęścia w mózgu.

Najgorsze jest to, że w sidła uzależnienia obecnie wpadają wszystkie pokolenia. Kiedyś ta choroba była zarezerwowana dla dorosłych oraz młodzieży, a teraz już nawet czteroletnie dzieci nie wyobrażają sobie życia bez urządzeń elektronicznych. Małe dzieci nie mają dostatecznie wykształconego mechanizmu samokontroli, co według naukowców dzieje się dopiero około 21. roku życia. Stąd też za wszelkie ich uzależnienia odpowiadają rodzice, którzy nieodpowiedzialnie pozwalają im korzystać chociażby z komputerów, telefonów czy konsoli do gier. Często zajęci są pracą albo sami sobą, a dzieciom nie poświęcają zbyt dużo uwagi, nie dają im również bezpiecznej alternatywy do spędzania czasu i dlatego dzieci sięgają po to, co jest dla nich najłatwiej dostępne. Często uchodzi to rodzicom „na sucho”, a ich błędne decyzje nie wiążą się z napiętnowaniem społecznym. Ludzie często myślą schematami, przez co nie są w stanie dostrzec wszystkich niewłaściwych zachowań. Jak rodzic idzie chodnikiem z dzieckiem i trzyma w ręku piwo, to wśród przechodniów zapewne będzie wywoływał negatywne skojarzenia, ale jak ten sam rodzic będzie spoglądał w ekran telefonu zamiast koncentrować się na dziecku, to już nie wzbudzi to tak wielkich kontrowersji. W efekcie dzieci przesiąkają negatywnymi zachowaniami stosowanymi przez ich rodziców, co może być zgubne dla nich w przyszłości oraz przełożyć się na uzależnienie chociażby od smartfona lub laptopa.

Uzależnienia można pogrupować według kilku kategorii. W niniejszym tekście chciałbym skupić się na ich podziale ze względu na przedmiot uzależnienia. W tym aspekcie wyróżnia się uzależnienia chemiczne, behawioralne i społeczne. Te pierwsze związane są z zażywaniem substancji, których stosowanie może prowadzić do uzależnienia. Należą do nich: alkohol, benzodiazepiny, opiaty, nikotyna, psychostymulanty (uzależnienie od alkoholu, papierosów, narkotyków czy leków). Uzależnienie behawioralne związane jest z utrwalonym i wielokrotnym powtarzaniem danej czynności w celu uzyskania przyjemności. Są to nowe uzależnienia, w których substancje chemiczne nie odgrywają jakiejkolwiek roli, a ich przedmiotem są działania i zachowania akceptowalne społecznie. Należą do nich: uzależnienie od hazardu, komputera, Internetu, telefonu, pracy, zakupów, seksu i pornografii, a nawet jedzenia. Z kolei uzależnienie społeczne wynika z chęci przynależności jednostki do danej grupy społecznej. Taka osoba, chcąc stać się częścią grupy, jest skłonna do podporządkowania się regułom związanym na przykład z zażywaniem substancji psychoaktywnych lub działalnością przestępczą.

Rodzaj uzależnienia ma wpływ na objawy, które wystąpią w jego przebiegu. Można do nich zaliczyć między innymi: przymus stosowania danej substancji lub wykonywania określonej czynności, podporządkowanie życia uzależnieniu, pojawienie się zespołu abstynencyjnego po ograniczeniu spożywania substancji, potrzeba zażywania coraz większych dawek w celu osiągnięcia rezultatu takiego jak na początku, brak zainteresowania otoczeniem i czynnościami, które nie są związane z uzależnieniem, stosowanie technik usprawiedliwiających własne zachowanie przy jednoczesnym obwinianiu innych osób.

Z uzależnieniami wiąże się wiele stereotypów. Podstawowe, choć błędne założenie jest takie, że problem ten dotyka grupy z marginesu społecznego, tak zwanej patologii. Tymczasem dzieje się wręcz przeciwnie – coraz więcej osób z wyższych sfer zmaga się z uzależnieniami, bowiem sięgnęli po narkotyki czy alkohol w celu na przykład zminimalizowania problemów związanych z pracą. Poza tym, aby być uzależnionym, nie trzeba upijać się do nieprzytomności. Już lampka wina codziennie do obiadu czy piwo do ulubionego filmu może wskazywać na kłopoty z nadużywaniem alkoholu. Tymczasem mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Poza tym są uzależnienia, które kompletnie nie kojarzą się z patologią. Przecież kilka odcinków ulubionego serialu oglądanych codziennie przed snem teoretycznie nie jest niczym złym. Podobnie jak codzienne spędzanie mnóstwa czasu na portalach społecznościowych. A jednak takie zachowania także mogą stanowić pułapkę, z której nie będzie łatwo się wydostać.

Tak naprawdę na każdym kroku czyhają na każdego z nas różnego rodzaju uzależnienia. Musimy więc mieć oczy dookoła głowy, aby żadne z nich nas nie dopadło, bo o ile uzależnić się od czegoś można bardzo szybko, o tyle wyjść z uzależnienia jest już znacznie trudniej.

Wszystkim Czytelnikom życzę, aby nie musieli przekonywać się o tym na własnej skórze.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Bezsenność dotyczy również niewidomych

Andrzej Koenig

Kiedy 10 lat temu traciłem wzrok, nawet nie myślałem, że oprócz ślepoty możliwe jest cierpienie na dodatkowe schorzenia. Po kilku miesiącach pojawił się problem z nieprzespanymi nocami. Przypisywałem temu złe samopoczucie, stres itp. Jednak po rozmowach z osobami niewidomymi uzmysłowiłem sobie, że problem bezsenności w dużym stopniu dotyczy naszego środowiska.

Zacznijmy od tego, czym jest bezsenność? Bezsenność to stan, w którym występują trudności zarówno z zasypianiem jak i utrzymaniem snu lub wczesne budzenie się. Zaburzenie to negatywnie wpływa na funkcjonowanie w ciągu dnia, dlatego jego objawy dotykają nas przez 24 godziny na dobę. Na bezsenność cierpią osoby z każdej grupy społecznej. Bezsenność diagnozuje się u osób, u których epizody bezsenności występują co najmniej 3 razy w tygodniu przez minimum miesiąc i wpływają negatywnie na samopoczucie. Największe jednak ryzyko występowania bezsenności stwierdza się u kobiet w okresie menopauzy, seniorów, pracowników zmianowych i u osób niewidomych, o których trochę więcej poniżej.

Bezsenność u nas, czyli u osób niewidomych wynika ze swobodnie biegnącego rytmu okołodobowego. Oznacza to, że osoby niewidome mają inny niż 24-godzinny rytm snu i czuwania. W praktyce doba biologiczna jest u nas zazwyczaj dłuższa niż 24 godziny (rzadko krótsza), co w konsekwencji powoduje późniejsze zasypianie i budzenie. Tym samym czynności te każdego dnia odbywają się o innych porach, co w dłuższej perspektywie czasu utrudnia normalne funkcjonowanie w życiu zawodowym oraz społecznym.

W środowisku osób niewidomych swobodnie biegnący rytm okołodobowy sprawia, że okresy bezsenności w nocy, a senność w ciągu dnia są częstym przypadkiem. Nie powinniśmy traktować tego problemu jako coś złego. Osobiście mam właśnie takie nieprzespane noce, a w ciągu dnia nie odczuwam zmęczenia czy senności.

Wyniki badań prowadzonych w Polsce wykazują, że rzadszymi przyczynami bezsenności są zaburzenia rytmu okołodobowego, zespół niespokojnych nóg, bezsenność idiopatyczna. Tak więc niekoniecznie osoby z dysfunkcją wzroku muszą częściej mieć styczność z bezsennością. Według mnie na to schorzenie mogą zapadać reprezentanci każdej grupy – pełnosprawni, niewidomi, niesłyszący itp. Szukając odpowiedzi na pytanie, czy niewidomi częściej mają problem ze snem, nie spotkałem konkretnych publikacji związanych z bezsennością. Pomimo tego nasza grupa często ma problem z zapadaniem w sen. Walczymy z tym, ale nie zawsze przynosi to oczekiwany skutek.

Hiromi Tokura z Nara Women’s University w Japonii przeprowadziła badania, które polegały na porównaniu temperatury ciała grupy niewidomych z temperaturą grupy widzących. Wyniki wskazały, że u pełnosprawnych osób temperatura o poranku rośnie 3 godziny wcześniej niż u osób niewidomych. Badania dowiodły również, że także wieczorem, gdy organizm przechodzi w stan odpoczynku, u zdrowych osób temperatura ciała obniżała się 3 godziny wcześniej niż u niewidomych. Jest to dowód na to, że niewidomi mają inny niż 24-godzinny rytm snu i czuwania.

W chwili obecnej na świecie żyją setki milionów osób, które nie są zadowolone z jakości swojego snu, a duża część z nich boryka się dodatkowo z różnymi zaburzeniami snu. Jednak jest jakieś światełko w tunelu, ponieważ coraz więcej osób zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo sen wpływa na jakość ich życia. Człowiek wyspany jest mniej zestresowany, bardziej zadowolony z życia; wydaje się więc, że poprawa nawyków związanych ze snem jest kluczem do poprawy jakości życia.

Niedawno postanowiłem zadać swoim znajomym (nie tylko niewidomym) krótkie pytanie, czy mają bezsenne noce i jak z nimi walczą? Odpowiedzi były różne i najczęściej typu: słucham muzyki, książki, medytuję, czytam, piję gorące mleko, modlę się, wstaję i sprzątam. Najciekawsza wypowiedź brzmiała: Miewam bezsenne noce! Co robię? Uspokajam oddech –l na 4 sekundy wdech – zatrzymanie – 4 sek. wydech – zatrzymanie – i wdech itd. Staram się wyciszyć – i puszczam sobie często medytację lub mantry wyciszające. Czasem zasnę, a jak nie zasnę, bo mam natłok myśli czy emocji, siadam i piszę w zeszycie odręcznie (tzw. intuicyjne pisanie) wszystko, co tam w głowie szaleje. A to zawsze pomaga! Nawet jak już cała noc jest nieprzespana to lżej na duchu, sercu i lekka głowa, bo przerobiony został cały ten zamęt, jaki powstał wskutek wielu bodźców.

Na jakość snu ma wpływ wiele czynników zewnętrznych. Poniżej kilka wskazówek, które powinny poprawić nam jakość snu – zarówno niewidomym jak i osobom widzącym:

  1. Ograniczaj czas spędzony w łóżku i nie próbuj zasnąć na siłę.
  2. Usuń zegarek z sypialni.
  3. Wybieraj aktywność fizyczną popołudniu, nie zaś przed snem.
  4. Unikaj używek.
  5. Zadbaj o regularny tryb życia.
  6. Unikaj drzemek w ciągu dnia.
  7. Zwróć uwagę na czynności, które wykonujesz w łóżku.
  8. Zadbaj o swój komfort.

Jak można dowiedzieć się na portalach medycznych, w leczeniu bezsenności wiodącym sposobem jest leczenie farmakologiczne polegające na stosowaniu preparatów zawierających melatoninę. Warto jednak tutaj podkreślić, że nie jest to substancja, która powoduje sen; należy ją traktować raczej jako preparat, który wyznacza na niego właściwą porę.

Może jednak przed wizytą lekarską i stosowaniem środków farmakologicznych warto skorzystać z powyższych wskazówek poprawiających jakość snu.

Zdrowy i spokojny sen jest niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania w ciągu dnia i zapewnia nam nie tylko lepsze samopoczucie, ale także podnosi naszą odporność oraz zatrzymuje procesy starzenia się organizmu.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

&&

Testujemy urządzenia ułatwiające życie. Wolnowar

Jolanta Kutyło

Kiedy dostałam w prezencie pierwszy garnek z pokrywą szybkowarową, nigdy nie pomyślałam o wolnowarze. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje.

Potem zaczęłam się zastanawiać, czy zakup takiego urządzenia ma sens, zwłaszcza że w Polsce nie jest ono tak popularne jak na Zachodzie.

Przypomniało mi się, jak dawniej mama wstawała w każdą niedzielę o szóstej rano i nastawiała rosół, który gotował się ponad osiem godzin. Pod koniec gotowania dodawała łyżeczkę cukru, aby wydobyć jego subtelność. Podobnie Maria Disslowa w swojej książce zaleca wolne gotowanie potraw, gdyż dopiero wtedy osiągają właściwy smak. Gospodynie wiejskie również gotowały potrawy wolno na kuchniach węglowych.

Na poważnie zaczęłam myśleć o wolnowarze. Połączyłam się więc z centralą jednej z wiodących sieci sklepów AGD. Pani z infolinii skontaktowała mnie z dystrybutorem wolnowarów i była to wielka radość. Okazało się, że w sprzedaży są wolnowary manualne obsługiwane za pomocą prostego regulatora. Kupiłam od razu. Dodam, że producentem wolnowarów jest amerykańska firma Crock-Pot.

Wygląd

Manualny wolnowar składa się z metalowego garnka, do którego podłączony jest przewód elektryczny oraz regulatora z wyczuwalnymi pod palcami skokami, co daje niewidomym kucharzom całkowitą niezależność w przygotowywaniu posiłku. Wyposażony jest również w ceramiczne naczynie kominkowe (misę) z pokrywą z hartowanego szkła.

Obsługa

Obsługa urządzenia nie jest skomplikowana. Włączamy wolnowar do gniazdka elektrycznego, przełącznik przekręcamy jeden raz w prawo. Wtedy nasza potrawa gotuje się w najniższej temperaturze, czyli na poziomie Low. Gdy przełącznik przekręcimy ponownie w prawo, wolnowar ustawia się na najwyższą temperaturę High. Kolejne przekręcenie regulatora ustawia urządzenie na podgrzewanie ugotowanej przez nas potrawy (czas grzania nie może przekroczyć czterech godzin).

Na dno ceramicznego naczynia układamy pokrojone w kostkę lub starte na tarce warzywa, na wierzch kładziemy mięso, najlepiej pokrojone na mniejsze kawałki (w przypadku gulaszów w kostkę). Naczynie przykrywamy pokrywą, wybieramy odpowiedni tryb grzania i czekamy na efekt końcowy.

Mięso w trybie Low gotuje się do ośmiu godzin, w trybie High do sześciu godzin. Aby osiągnąć najwyższą jakość potraw, należy przede wszystkim wykazać się cierpliwością, gdyż mięso mięsu nierówne, czego sami nie jesteśmy w stanie sprawdzić.

O wolnowar, jak o każdy sprzęt, należy zadbać, by służył jak najdłużej.

Historia w pigułce

Firma Naxon Utilities Corporation of Chicago pod przewodnictwem Irvinga Naxona zaprojektowała urządzenie kuchenne o nazwie Naxon Beanery All-Purpose Cooker. Urządzenie weszło na rynek w latach pięćdziesiątych XX wieku.

Inspiracją do stworzenia urządzenia była opowieść, którą wynalazca usłyszał kiedyś od swojej żydowskiej babci mieszkającej w Sztetlu na Litwie. Historia dotyczyła gotowanego kilka godzin w piekarniku czulentu, tradycyjnej żydowskiej potrawy – gulaszu z mięsa, fasoli i warzyw. Historia ta stała się przyczynkiem do stworzenia urządzenia, w którym można w łatwy, tradycyjny sposób, bez nadzoru przygotować posiłek.

Kiedy Naxon przeszedł na emeryturę w 1970 roku, sprzedał swoją firmę firmie Rival Manufacturing z Kansas City. Firma The Rival Company w 1971 roku wprowadziła na rynek odświeżone urządzenie pod nową nazwą Crock-Pot.

Wolnowary rozpowszechniły się w USA w latach 70-tych, gdyż coraz więcej kobiet podejmowało pracę zawodową. Urządzenia te gwarantowały kobietom i ich rodzinom większą wygodę w przygotowywaniu posiłków i są prawdziwym hitem do dziś.

Zalety:

Uwagi

Producent oferuje również droższą wersję wolnowarów z panelami dotykowymi, ale nie łączą się one z żadną aplikacją, więc nie nadają się do obsługi bezwzrokowej. Zaletą droższych wolnowarów (cyfrowych) jest tzw. Times, za pomocą którego można ustawić czas, kiedy wolnowar ma się włączyć i wyłączyć. To tak jak w Orionie, „o której mam być gotów”. Droższe wolnowary wykonane są z aluminium powlekanego powłoką ceramiczną. Mają do sześciu litrów pojemności.

W wolnowarze możemy piec serniki, jogurtowce oraz inne ciasta a nawet chleby, można gotować galarety z kurczaka, rosoły, żeberka w kapuście, golonki w piwie.

Dystrybutorem wolnowarów w Polsce jest firma DLF z Lublina.

Polecam wszystkim to wspaniałe urządzenie!

⇽ powrót do spisu treści

&&

Kuchnia po naszemu

&&

Limoncello tiramisu

M.D.

Limoncello tiramisu to wariacja klasycznego przepisu tiramisu, pełnego słońca południa Włoch, zamkniętego w butelce likieru limoncello i cytrynach.

Przepis jest szalenie prosty, nie używamy jajek tylko śmietanę kremówkę. Ten smak absolutnie jest wart grzechu!

Aby przygotować taki deser potrzebujemy:

Potrzebne będzie naczynie do układania tiramisu, może być żaroodporne, ale można też układać w ładnych słoiczkach, salaterkach czy po prostu w szklaneczkach.

Jak przygotowujemy?

Dokładnie szorujemy obie cytryny, wycieramy czystą ściereczką do sucha, a następnie ścieramy z nich skórkę. Do miseczki lub głębokiego talerza wyciskamy sok z obu cytryn, uważając na pestki. Sok z cytryn mieszamy z likierem cytrynowym (pół szklanki). W miseczce tej będziemy później nawilżać biszkopty.

Ubijamy śmietanę, nie przesadzając, by się nie zwarzyła. Następnie łączymy ubitą śmietanę z serkiem mascarpone i cukrem pudrem. Delikatnie mieszamy łyżką, dopóki masa nie będzie gładka i kremowa. Dodajemy do masy skórkę z cytryny (możemy niewielką część zostawić do dekoracji) i jeszcze raz delikatnie mieszamy. Masa do tiramisu jest gotowa.

Dno naczynia najpierw smarujemy 1 łyżką gotowej masy. Następnie każdy biszkopt zanurzamy z obu stron w mieszance likieru cytrynowego z sokiem z cytryny i układamy w naczyniu jeden obok drugiego. Gdy pierwsza warstwa będzie ułożona, nakładamy na nią gotową masę i wygładzamy nożem. Tak samo nakładamy drugą warstwę z biszkoptów i masy. Gotowe tiramisu limoncello wkładamy do lodówki na co najmniej 2 godziny, ale im dłużej, tym lepiej.

Podajemy udekorowane plasterkami cytryny lub limonki, listkami mięty, posypane borówkami, malinami czy czymkolwiek co lubimy!

Czy czujecie już nadchodzące słoneczne i ciepłe dni, rozkoszując się tym pysznym deserkiem?

⇽ powrót do spisu treści

&&

Z poradnika psychologa

&&

Zdalna pomoc psychologiczna

Małgorzata Gruszka

W rubryce „Ogłoszenia” znajdą Państwo ofertę realizowanej zdalnie, profesjonalnej i niskopłatnej pomocy psychologicznej. Pomoc tę oferuję ze względu na pytania Czytelników o możliwość bezpośredniego kontaktu.

W niniejszym „Poradniku psychologa” wyjaśniam, czym jest i na czym polega realizowana zdalnie pomoc psychologiczna, jakie obszary obejmuje, czego mogą się Państwo spodziewać w trakcie spotkań, jakie zasady dotyczą tego typu pomocy i jak najlepiej się do niej przygotować.

Zdalna pomoc psychologiczna

Zdalna pomoc psychologiczna, jak wiele innych rzeczy w życiu, powstała i rozwinęła się z konieczności. Nie trudno zgadnąć, że ową koniecznością była pandemia Covid-19. Do wiosny roku 2020 psycholodzy pracowali tylko stacjonarnie, rozmawiając z ludźmi twarzą w twarz w poradniach, szkołach, gabinetach prywatnych itp. Dwa lata pandemii pokazały, że zdalna pomoc psychologiczna nie tylko może zastąpić osobisty kontakt ze specjalistą, ale równie dobrze funkcjonuje i sprawdza się jako równoległy do tradycyjnego sposób pomagania. Pomoc psychologiczna realizowana zdalnie to spotkania na odległość z wykorzystaniem platform i komunikatorów internetowych, umożliwiających przekaz audio i wideo, takich jak ZOOM, Google Meet, WhatsAp, Skype czy Messenger. Do korzystania z takiej pomocy nie potrzebujemy komputera. Jeśli wolimy, możemy w tym celu używać smartfonu lub telefonu stacjonarnego. Zdalna pomoc psychologiczna ukierunkowana jest raczej na wspieranie w różnych obszarach niż na diagnostykę wymagającą często stosowania testów czynnościowych. Jakość zdalnego pomagania nie odbiega od jakości pomagania stacjonarnego. Spotkanie na odległość nie eliminuje wiedzy, doświadczenia i umiejętności profesjonalisty i nie przeszkadza w wykorzystywaniu tych zasobów. Zdalna pomoc psychologiczna ułatwiła wielu ludziom dostęp do profesjonalnych usług tego typu. Dzięki niej można korzystać z nich bez wychodzenia z domu i o różnych porach.

Dla kogo zdalna pomoc psychologiczna?

Podobnie jak stacjonarna – zdalna pomoc psychologiczna przeznaczona jest dla szerokiego grona odbiorców. Pracując z psychologiem na odległość, możemy sobie pomóc m.in. w osiąganiu zamierzonych celów; w budowaniu satysfakcjonujących relacji z ludźmi; w lepszym funkcjonowaniu w związku i rodzinie; w zwiększeniu pewności siebie; w lepszym radzeniu sobie w trudnych sytuacjach życiowych; w lepszym funkcjonowaniu mimo doświadczania stresu, depresji i lęku; w lepszym radzeniu sobie z emocjami i w pokonywaniu niechcianych nawyków. Przekonanie, że korzystanie z pomocy psychologicznej nie najlepiej świadczy o nas i naszym zdrowiu, na szczęście traci na popularności. Coraz bardziej świadomi jesteśmy tego i godzimy się z tym, że nasza psychika, podobnie jak ciało, w naturalny sposób może czasami potrzebować profesjonalnej pomocy.

Na czym polega zdalna pomoc psychologiczna?

Zdalna pomoc psychologiczna polega przede wszystkim na rozmowie. Rozmową może być też wybierany przez część osób dialog, prowadzony z użyciem czatu tekstowego. Treść rozmowy zależy głównie od potrzeb rozmówcy. Profesjonalista kieruje rozmową w tym sensie, że zadaje pytania, pomagające rozmówcy zgłębiać poruszany temat. Wśród zadawanych pytań są takie, na które rozmówca potrafi odpowiedzieć od razu oraz wymagające zastanowienia, sięgnięcia do własnego doświadczenia i namysłu. Te ostatnie pomagają w odkrywaniu osobistych zasobów pomocnych w osiąganiu zamierzonych efektów spotkań. Przykładowo, osoba chcąca wybaczyć komuś jakąś krzywdę, odpowiadając na pytania psychologa, może odkryć własne umiejętności i możliwości związane z przebaczaniem i zdecydować o tym, czy chce wykorzystać je w obecnej sytuacji; osoba chcąca pozbyć się jakiegoś szkodliwego nawyku, odpowiadając na pytania, może odkryć własne umiejętności i możliwości do tego, by osiągnąć swój cel; osoba chcąca lepiej radzić sobie z jakimś problemem np. utratą wzroku, depresją lub lękiem, odpowiadając na pytania specjalisty, może odkryć własne możliwości i umiejętności pomagające lepiej funkcjonować i czuć się mimo doświadczanych trudności. Elementem pomocy psychologicznej bywa też psychoedukacja i mentoring, czyli dzielenie się z rozmówcą użyteczną dla niego wiedzą i pomysłami na uzyskanie tego, na czym mu zależy. Korzystając ze zdalnej pomocy psychologicznej, można się również spodziewać sugestii obserwowania własnych myśli, uczuć i zachowań, i wykonywania jakichś aktywności między sesjami. Psychoedukacja, mentoring i sugestie nie są narzucane. Psycholog może je zaproponować, ale o korzystaniu z nich decyduje rozmówca.

Zasady udzielania zdalnej pomocy psychologicznej

Zasady udzielania zdalnej pomocy psychologicznej w większości są takie same, jak reguły rządzące stacjonarną formą takiej pomocy.

Zasada poufności mówi o tym, że wszystko, o czym mówi rozmówca, stanowi tajemnicę i nie może być nikomu ujawniane. Wyjątek stanowią szczególne okoliczności, takie jak np. zagrożenie życia osoby korzystającej z pomocy, o którym specjalista zobowiązany jest powiadomić służby ratunkowe, działające w jej miejscu zamieszkania. Osoby korzystające z pomocy psychologicznej, jeśli chcą, mogą rozmawiać z innymi o tym, co dzieje się na sesjach.

Zasada terminowości określa reguły umawiania się i odwoływania sesji. Osobiście stosuję regułę odwoływania zaplanowanych sesji najpóźniej 3 godziny przed spotkaniem.

Zasada odpłatności określa reguły płatności za sesje. Osobiście daję rozmówcom wybór opcji płacenia za sesje z góry lub po odbyciu spotkania.

Zasada długości i częstotliwości sesji określa czas trwania i cykliczność spotkań. Osobiście proponuję rozmówcom sesje 50-minutowe i 30-minutowe. O ilości i częstotliwości spotkań decydują rozmówcy.

Zgoda na zasady

Przed rozpoczęciem współpracy każdy rozmówca otrzymuje ode mnie wiadomość e-mail z dokumentem szczegółowo opisującym zasady udzielania pomocy psychologicznej online. Dokument ten należy uzupełnić, podpisać imieniem i nazwiskiem, następnie odesłać w wiadomości zwrotnej. Osoby niekorzystające z komputera i poczty elektronicznej swoją zgodę na zasady mogą udzielać w dogodnej dla siebie i uzgodnionej indywidualnie formie.

Jak korzystać ze zdalnej pomocy psychologicznej?

Ze zdalnej pomocy psychologicznej najlepiej korzystać w bezpiecznych i komfortowych warunkach, a więc w miejscu, gdzie nic nie przeszkadza, nic nie rozprasza; można usiąść wygodnie; w ciszy i spokoju skupić się na rozmowie. Udział w sesji łączy się ze skupieniem i koncentracją uwagi, zatem na sesję najlepiej wybrać porę, w której jesteśmy zrelaksowani, wypoczęci i nigdzie się nie spieszymy.

Z doświadczenia wiem, że korzystając podczas sesji ze smartfonu, wygodniej jest używać słuchawek niż trzymać telefon przy uchu. Czasami przydaje się też dostęp do komputera, ponieważ psycholog może proponować zanotowanie czegoś w trakcie spotkania. Rozmówcy, jeśli chcą, mogą nagrywać sesje. Prowadzący mogą je rejestrować tylko za zgodą uczestników.

Kto proponuje pomoc?

Oferując Państwu pomoc psychologiczną, jestem zobowiązana do udzielenia kilku istotnych informacji o sobie.

Z wykształcenia jestem psychologiem, oligofrenopedagogiem i certyfikowanym terapeutą integracji sensorycznej (SI).

Jako osoba słabowidząca przez wiele lat pracowałam w placówkach obejmujących opieką i edukacją dzieci, młodzież i osoby dorosłe ze specyficznymi problemami w rozwoju i funkcjonowaniu, takimi jak autyzm, niepełnosprawność intelektualna, niepełnosprawność fizyczna, brak wzroku i nadpobudliwość psychoruchowa.

Obecnie, jako osoba niewidząca, zajmuję się udzielaniem zdalnej pomocy psychologicznej w samodzielnie prowadzonym Wirtualnym Gabinecie Psychologicznym „Ku rozwiązaniom”.

Współpracuję z kołem PZN w Bytomiu, gdzie prowadzę warsztaty psychologiczne i indywidualne sesje terapeutyczne.
Współpracuję z Fundacją Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt”, pisząc artykuły do „Tyfloserwisu”. Dla Państwa redaguję rubrykę „Z poradnika psychologa”.

Szkolę się i pracuję w podejściu skoncentrowanym na rozwiązaniach; ukończyłam kurs II stopnia i rozpoczęłam proces certyfikacyjny, prowadzący do uzyskania tytułu terapeuty TSR. Szkolę się i pracuję metodą racjonalnej terapii zachowania.

W pracy z ludźmi wykorzystuję również elementy terapii poznawczo-behawioralnej, terapii akceptacji i zaangażowania, terapii schematów, terapii skoncentrowanej na współczuciu oraz dialogu motywującego.

Za swoją zawodową misję uważam psychoedukację oraz pomaganie ludziom w odkrywaniu własnych umiejętności i możliwości, sprzyjających jak najlepszemu życiu.

⇽ powrót do spisu treści

&&

„Z polszczyzną za pan brat”

&&

Zwycięski Putin i nie tylko

Tomasz Matczak

Tytuł niniejszego felietonu jest rzecz jasna prowokacyjny i gdyby się ukazał w Internecie, to śmiało mógłbym zostać oskarżony (i to nie bezpodstawnie) o polowanie na klikalność. Istotnie chodziło mi o zainteresowanie Czytelnika, a może nawet wprawienie w konsternację? Felieton o polszczyźnie z dyktatorem w tle?

W majowym numerze „Sześciopunktu” ukazał się w cyklu „Z polszczyzną za pan brat” tekst mojego autorstwa dotyczący Ukrainy i używania zwrotów „na Ukrainie” oraz „w Ukrainie”. Kto nie pamięta, ten niech zerknie do archiwalnych numerów. Cóż, od czasu rozpoczęcia rosyjskiej agresji sporo się zmieniło nie tylko w geopolityce, gospodarce, ekonomii czy stosunkach międzynarodowych, ale także w polszczyźnie. Otóż niemal całkowicie zniknął z gazet i Internetu uznawany za, o zgrozo, dotychczas mam ciarki, gdy o tym słyszę, wyższościowy zwrot „na Ukrainie”. Konia z rzędem temu, kto pokaże mi artykuł, post lub jakikolwiek tekst, gdzie autor śmie pisać w ten sposób. Teraz już wszystko dzieje się w Ukrainie. Wiem, bo czytuję internetowe portale z informacjami na temat wojny.

Co się zatem wydarzyło, że jeszcze pół roku temu tylko zastanawiano się nad poprawnością używanego przyimka, a obecnie sprawa jest już niejako ostatecznie i bezapelacyjnie przesądzona? No cóż, odpowiedź nasuwa się sama: wybuchła wojna i w trosce o polityczną a nie (moim zdaniem) językową poprawność, polszczyźniany wskaźnik empatii przesunął się wyraźnie. No bo jak to tak w kontekście zaatakowanych sąsiadów używać wyższościowego „na”? Nie godzi się i jeszcze nas ktoś za to zgani lub oskarży o nacjonalistyczne zapędy. O te ostatnie i tak jesteśmy oskarżani przez putinowski reżim, który karmi swoich obywateli propagandową retoryką o chęci zajęcia przez Polskę zachodnich części Ukrainy. Lepiej zatem nie budzić demonów.

Drodzy rodacy, czas raz na zawsze skończyć z „na Ukrainie”! To właśnie miałem na uwadze, wymyślając tytuł niniejszego artykułu. Nikt inny jak towarzysz Władimir Władimirowicz Putin sprawił, że wszelkie dywagacje na temat przyimków „w” i „na” w kontekście Ukrainy stały się bezsensowne. Powstaje teraz pytanie, czy abyśmy porzucili wyjazdy na Węgry i zaczęli mówić i pisać o podróżach do Węgier lub o tym co wydarzyło się w Węgrzech, musi tam wybuchnąć wojna? To samo pytanie należałoby postawić w kontekście Litwy, Słowacji i innych państw. A może to straszne wydarzenie, które rozgrywa się tuż za naszą wschodnią granicą, stanie się przysłowiową kostką, wywołującą efekt domina i nie będzie trzeba krwawego konfliktu, by zacząć pisać i mówić o sytuacji politycznej w Litwie, promować wyjazdy do Słowacji i krytykować władze w Węgrzech? A co z Maltą i Cyprem? Wciąż spędzamy wakacje na Malcie, a nie w Malcie, wciąż jeździmy wypocząć na Cypr, a nie do Cypru? Dlaczego? Czy tu przyimek „na” nie jest wyższościowy? Ktoś powie, że nie, bo to wyspy, a przecież udajemy się na wyspę, a nie do wyspy. Fakt, ale to jednocześnie nazwa kraju, a wszakże nie latamy na Wielką Brytanię, lecz do niej, podróżujemy do Australii a nie na Australię, a to przecież także wyspy?

W końcu całkiem ostatnio modny kierunek wybierany przez naszych obywateli to Islandia, państwo jakby nie patrzeć, a jednak latamy na Islandię, a nie do Islandii. Jak tu się nie pogubić w gąszczu zawiłości geopolitycznych? Czy w związku z tym, że niektóre państwa leżą na wyspach, to przyimek „na” jest usprawiedliwiony i już nie ma wyższościowych konotacji? Czy wyróżnikiem stosowania przyimka jest zatem położenie geograficzne lub wojna? Jak teraz czują się Węgrzy, ci którzy znają język polski i czytają artykuły o Ukrainie? Względem ich państwa nadal stosujemy bowiem uznawany za wyższościowy przyimek „na”. Jeszcze nie słyszałem, aby jakiś Węgier miał z tym problem, ale kto wie? W końcu przez wiele lat Ukraińcy także nie podnosili larum z tego powodu. Dopiero ostatnio, o czym wspominałem w majowym felietonie, jedna z ukraińskich chyba fotografek zwróciła na to uwagę, ale niewiele wskórała. Z pomocą jej krucjacie przyszedł jednak prezydent Rosji i sprawa się rozwiązała. Tylko czy o to chodziło?

Nie mam wątpliwości, że język może obrażać. Są w nim zwroty nacechowane negatywnie a nawet napastliwe i wulgarne. W końcu trochę i po to język jest, bo przecież chcemy za jego pośrednictwem coś nie tylko przekazać, ale i wyrazić emocje. Rzeczowniki nabierają znaczenia pejoratywnego przez to, w jaki sposób są używane. Przykładem może być tu nazwa ozdobnego frędzla zakończonego chwostem, o którym nawet Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” wspominał, dziś w kulturalnym języku pomijana ze względu na wulgarne znaczenie, ale żeby aż na przyimki się zasadzać? Niedawno nie kto inny, jak nasza pani Redaktor Naczelna zwróciła w telefonicznej rozmowie ze mną uwagę, że rzeczownik „mężczyzna” ma niewątpliwie żeńską końcówkę -a. I co z tym fantem zrobić? Czy nie jest to jakiś filozoficzny humbug lub ontyczny dualizm? Jak może mężczyzna mieć żeńską końcówkę? Hmm, biorąc ostatnie zdanie w sensie żartobliwie dosłownym, to w dzisiejszym świecie nic osobliwego, ale w kontekście polszczyzny i owszem. Może zatem czas, aby rozpocząć krucjatę zamiany takich żeńsko zakończonych rzeczowników rodzaju męskiego na jedyne słuszne i politycznie poprawne: ten mężczyzn, ten ekonomist, ten specjalist? Z rzeczownikiem „tata” może być gorzej, bo tu już w grę wchodzą pewne uwarunkowania bardziej delikatne, o których nie chce mi się pisać, bo mógłbym za dużo naskrobać i po co, a specjalistem w tej dziedzinie się nie czuję.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Niedawno moja koleżanka opowiedziała mi o coraz częstszym trendzie formułowania internetowych postów tak, aby przypadkiem nie padł w nich rzeczownik jednoznacznie określający jego rodzaj. Brzmi dość skomplikowanie, więc posłużę się przykładem. Otóż ktoś na jednym z forów internetowych napisał, że prosi o odzew osoby fryzjerskie. Nie fryzjerów, bo to rodzaj męski i nie fryzjerki, bo to rodzaj żeński, więc właśnie osoby fryzjerskie. W swoim mniemaniu użył języka niewykluczającego, niekojarzącego się z mową nienawiści i pełnego szacunku dla tzw. osób niebinarnych. W moim mniemaniu zaś wypowiedź ta była po prostu śmieszna i tyle. Oto do czego prowadzi za daleko idąca poprawność polityczna, która za nic ma poprawność językową! Co prawda rok 1984 dawno minął, ale coś mi się wydaje, że orwellowska nowomowa poczyna sobie coraz śmielej. Cóż, pewnie trzeba się będzie przyzwyczaić do tego typu wykwitów na polszczyźnie! W końcu nie tylko ścinanie lub układanie włosów to czynności dosyć popularne. Tylko patrzeć, jak internauci, o, pardon, osoby internautyczne zaczną szukać osób lekarskich, osób hydraulicznych, osób nauczycielskich, osób lektorskich itd. W niektórych przypadkach może być kłopot, bo czy osoby kierownicze to takie, które mają prawo jazdy i potrafią kierować samochodem, czy może zajmujące wyższe stanowiska i zarządzające innymi? No i osoba lekarska jakoś mi się kojarzy z piłką lekarską, ale to pewnie wyłącznie mój defekt.

Świat staje na głowie, a wraz z nim nasz język. Takich ekwilibrystycznych sztuczek w polszczyźnie ja nie pamiętam. Coraz bardziej wydaje mi się, że słynne rejowskie, „iż Polacy nie gęsi”, przestaje być aktualne. Gęsi to zwierzęta stadne, więc chyba nie powinno mnie dziwić, że czasem stadne odruchy kierują regułami polszczyzny, a zdrowy rozsądek, ech, ile razy ja już o nim wspominałem, zapadł na nieuleczalną chorobę i nasza służba zdrowia nie może sobie z ową dolegliwością poradzić.

Może by tak go do jakiegoś dobrego internista wysłać?

O, przepraszam, raczej do osoby internistycznej!

⇽ powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Tramwajem jadę na wojnę

Paweł Wrzesień

Spacerując w sierpniu ulicami Warszawy, trudno jest wyobrazić sobie pejzaż miejski sprzed 78 lat, w który wdarły się nagle dźwięki walki, ostrzałów i wybuchów. Jeszcze trudniej zrozumieć determinację ludzi, często bardzo młodych, których rozpacz pchnęła do tego, aby rzucić na szalę wszystko, co dotąd stanowiło ich świat. Podobnie jak ich żydowscy sąsiedzi z warszawskiego getta w 1943 roku stanęli przed alternatywą: zwyciężyć albo zginąć, mając za pociechę myśl, że niezależnie od przebiegu sytuacji uda im się ocalić honor.

Powstańcy warszawscy 1 sierpnia 1944 r. szli do walki przeciw Niemcom, nie wiedząc, jak potoczą się ich losy. Musieli być gotowi na wszystko, ale dysponowali ograniczoną wiedzą o prawdopodobnym rozwoju sytuacji. Niemcy od lat dbali o odcinanie polskiego społeczeństwa od informacji ze świata i z wojennych frontów, więc zorientowani byli ci, którzy sami nasłuchiwali zagranicznych rozgłośni na nielegalnych odbiornikach radiowych, czytali prasę podziemną, lub do których docierały wiadomości z drugiej ręki. Dotknięci doświadczeniem ucisku i upokorzenia trwającej już 5 lat okupacji, po Niemcach spodziewali się wszystkiego najgorszego, nie wiedzieli jednak co roi się w głowie Stalina i co planują zachodni alianci. Nadzieja kazała im oczekiwać wsparcia, tym bardziej że wojska radzieckie i Kościuszkowcy pod dowództwem generała Berlinga dotarli już na praską stronę Wisły. Władze Polskiego Państwa Podziemnego z generałem Tadeuszem Borem-Komorowskim i sprzymierzonymi z nim organizacjami niepodległościowymi nie przypuszczały, że spodziewana pomoc Sowietów nigdy nie nadejdzie i nie będzie im dane przywitać oddziałów alianckich w stolicy w roli gospodarzy. Gdy oni walczyli o to, aby własnymi siłami uwolnić Warszawę, 3 sierpnia premier Rządu Londyńskiego Stanisław Mikołajczyk usłyszał w Moskwie od Józefa Stalina: Gorąco pragniemy pomóc waszej armii w Warszawie… Mamy nadzieję, że 5 lub 6 sierpnia opanujemy waszą stolicę (…).

Przez pierwszy miesiąc trwania Powstania żadna pomoc jednak nie nadeszła. Oddziały Czerwonej Armii działały wręcz na jego szkodę, rozbrajając posiłki Armii Krajowej, zmierzające od prawej strony Wisły na pomoc miastu. Dopiero we wrześniu, po naciskach ze strony Churchilla, Berlingowcy w ograniczony sposób organizowali desanty na drugi brzeg. Nie stanowiły one realnej pomocy, a jedynie zachęcały dowództwo powstańcze do odsuwania się w czasie kapitulacji w oczekiwaniu na przełamanie przewagi wroga. W rezultacie, po polskiej stronie dochodziło do jeszcze większych strat.

Alianci zachodni byli daleko. Organizowali wypady brytyjskich samolotów ze zrzutami zaopatrzenia, które jednak często nie trafiały do rąk powstańców, lecz ulegały zniszczeniu, albo wpadały w ręce Niemców. W nadawanych z Londynu audycjach zagrzewano do dalszej walki, to jednak nie było w stanie zastąpić dostaw leków i amunicji. Powstała nawet ironiczna przyśpiewka: Halo, halo, tu Londyn, ona czarna, a on blondyn, sugerująca bezcelowość radiowych przekazów z Zachodu.

Warszawiacy mogli liczyć głównie na sprzęt zgromadzony samodzielnie oraz na to, co udało się zdobyć na Niemcach. Czy można się zatem dziwić, że 3 października Polacy podpisali akt kapitulacji? Hitlerowcy dysponowali miażdżącą przewagą pod każdym względem, z wyjątkiem morale. Na podziw zatem zasługuje to, że dzięki poświęceniu i heroizmowi żołnierzy i wsparciu ludności Warszawy powstańcy bronili się aż tak długo. Po ich stronie straty to około 10000 zabitych i 6000 zaginionych żołnierzy, między 150 a 200 tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej i morze ruin, w które obrócona została stolica.

Czy zatem było warto wszczynać zryw militarny na tak wielką skalę? Podane wyżej liczby strat to nie czysta statystyka, ale ogrom indywidualnych nieszczęść, hekatomba miasta, w którym zniszczeniu uległo tysiące zabytków, dzieł sztuki sakralnej i świeckiej czy narodowych pamiątek. W 2004 r. wyceniono straty wojenne Warszawy na ponad 45 mld dolarów. Zginęła także najwartościowsza część młodego pokolenia, żarliwych patriotów, często wybitnie inteligentnych i uzdolnionych, jak choćby Krzysztof Kamil Baczyński czy Tadeusz Gajcy. Gdyby Powstanie Warszawskie nie miało miejsca, to oni mogliby w powojennej Polsce stanowić elitę społeczeństwa. Mimo ogromnego wysiłku i poświęceń Powstanie nie przyniosło spodziewanych efektów politycznych. Kilka lat po wojnie władzom komunistycznym udało się rozmontować strukturę Państwa Podziemnego, aresztując i nierzadko skazując na śmierć jego dowódców. Z przekąsem można też dodać, że dla Wielkiej Brytanii, USA i wolnej Francji zgoda na włączenie Polski do strefy wpływów ZSRR, w zamian za wsparcie Stalina w walce z hitleryzmem, była poświęceniem, na które zachodni alianci byli gotowi.

Spór o zasadność Powstania Warszawskiego nie był możliwy w Polsce Ludowej z uwagi na chęć zamaskowania negatywnej roli ZSRR i Armii Czerwonej. W środowiskach niepodległościowych i emigracyjnych rozpoczął się już w roku 1944. Generał Władysław Anders uważał decyzję o rozpoczęciu zrywu militarnego w Warszawie za zbrodnię. Krytykiem powstania był także Stefan Kisielewski, powołując się na argument straconego pokolenia i wielkich strat materialnych. Zgadzało się z jego poglądem środowisko „Kultury” paryskiej, skupione wokół Jerzego Giedroycia czy pisarze Melchior Wańkowicz i Stanisław Cat-Mackiewicz.

Do obrońców decyzji o wybuchu Powstania można zaliczyć przywódców wojskowych, m.in. generała Tadeusza Bora-Komorowskiego, Antoniego Chruściela czy Tadeusza Pełczyńskiego, a także intelektualistów i twórców, jak ks. Kazimierz Kantak, Gustaw Herling-Grudziński czy Andrzej Pomian. Głosili oni, iż Powstanie Warszawskie było konsekwencją walki o wolność rozpoczętej we wrześniu 1939 r. Jeśli przyjęlibyśmy, że nie miało sensu, wówczas bezsensowne były wszelkie wysiłki zbrojne Polaków, jak bitwa pod Monte Cassino czy udział polskich lotników w Bitwie o Anglię, które również nie pomogły w odbudowie suwerennego bytu politycznego Polski po wojnie. Mówi się również, że gdyby powstania nie było, wówczas ofensywa sowiecka na zachód dotarłaby znacznie dalej, umacniając pozycję negocjacyjną Stalina wobec sojuszników, a wtedy Polska mogłaby stać się kolejną z republik radzieckich, podobnie jak wcześniej państwa bałtyckie.

Z punktu widzenia człowieka, który 1 sierpnia 1944 r. chwycił za broń, aby ocalić godność swego miasta i narodu, wszelkie powyższe argumenty mogą brzmieć sztucznie. Jego do boju rzucił poryw serca, a ofiara krwi przelanej z wiarą w zwycięstwo nie poszła na marne, dając podwaliny tradycji współczesnego patriotyzmu, żywego do dziś w pamięci, ale także w kulturze. Ich czyny działają na wyobraźnię młodych ludzi tu i teraz, kształtując narodową tożsamość. Pozwalają zadać sobie pytanie, co sami zrobiliby w podobnej sytuacji i czy byliby gotowi zaśpiewać jak w piosence zespołu Lao Che:

„Tramwajem jadę na wojnę,
Tramwajem z przedziałem Nur für Deutsche
(…)
W kieszeni strach, orzełek i tytoń w bibule,
Ja nie pękam, idę w śmierć ot tak, na krótką koszulę”.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Tradycje ludowe na scenie

Marta Warzecha

Swój przewodnik po festiwalach folklorystycznych zacznę od kilku słów o tzw. nowobogackich. W moim dość krótkim życiu miałam okazję poznać kilka małżeństw o wysokim statusie majątkowym, które non stop przechwalają się swoimi podróżami do Egiptu czy Turcji. Jednak w ich planach wyjazdowych nie ma miejsca na zwiedzanie zabytków, poznawanie kultury, sztuki, rzemiosła, zwyczajów, tradycji itp. Zapewne, słuchając takich opowieści o wojażach, popadamy w zakompleksienie, nie zdając sobie sprawy, że i ten i ów, choć ma trochę lżejszą kiesę, może poznawać świat. W jaki sposób? Kiedy nadchodzi lato, chętnie wyjeżdżamy na urlopy, a co ambitniejsi chcą poznawać okolicę, w której się znajdują. Doskonałym pomysłem zatem jest wybrać się w miejsce, gdzie bije serce starych zwyczajów i obrzędów przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Zwyczaje, tradycje, obrzędy obecnie prezentowane są na scenie, skąd są wyśpiewywane, opowiedziane albo wygrywane. Dlaczego warto więc zobaczyć festiwale? Po to, by poznać folklor naszego kraju lub tradycje z innej części globu oraz dowiedzieć się czegoś o człowieku.

Wsiadamy więc do pociągu, ale nie byle jakiego, bo musimy dotrzeć do obranego celu. Pierwszy pociąg zawiezie nas do Kazimierza Dolnego. Tam w połowie czerwca odbywa się Ogólnopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych. I już jesteśmy na miejscu. Siadamy na ławeczce i czekamy na rozpoczęcie imprezy. Jako pierwsza prezentuje się kapela z regionu Podkarpacia, a po niej kapela z Mazowsza. I w tym właśnie momencie doświadczamy czegoś niesamowitego, bo oto odkrywamy całą paletę brzmień. Najpierw wysłuchaliśmy dźwięków skrzypiec, harmonii, cymbałów czy klarnetów, kapeli z regionu podkarpackiego, a teraz nasze ucho rejestruje miarowe bicie bębna i skrzypce grupy mazowieckiej. Poznajemy dźwięk harmonii pedałowej, dudy wielkopolskie, żywieckie, gajdy Beskidu Śląskiego wręcz gryzą nas w uszy, ale siedzimy jeszcze, bo nie wypada tak wychodzić. Na festiwalu oprócz kapel prezentują się soliści instrumentaliści, grupy śpiewacze oraz soliści śpiewacy. Mamy więc okazję poznać tradycje weselne, kolędnicze, pieśni obyczajowe lub ballady czasem tak smutne, że łza zakręci się w oku. Przez kilka dni możemy śledzić przesłuchania, a nawet precyzować nasze opinie co do występujących na scenie i porównywać, czy pokryją się one z opiniami komisji artystycznej.

Równocześnie odbywają się w klubie festiwalowym targi sztuki ludowej, można skosztować regionalnego jadła lub napitków, można uczestniczyć w warsztatach rzemieślniczych, tanecznych itp., a wieczorem – potańcówka przy wiejskich kapelach, na której można się dobrze bawić. Jednym słowem, Kazimierz nad Wisłą pod koniec czerwca staje się stolicą polskiego folkloru.

Zapewne wszyscy lubimy oddychać górskim powietrzem. Zapraszam w kolejną podróż pociągiem na przykład do Szczyrku, gdzie odbywa się Festiwal Ziemi Beskidzkiej. Możemy tu posłuchać prezentacji różnych grup górali beskidzkich, a także reprezentantów z całej Polski oraz z różnych krajów nie tylko Europy, ale całego świata. Mamy więc okazję posłuchania muzyki z takich miejsc na ziemi, do których nigdy byśmy nie pojechali. Festiwal ten, jako pierwszy na naszej trasie, rozpoczyna międzynarodową integrację muzyczną. Przez ponad tydzień możemy sobie aplikować sporą dawkę witamin. Podczas Festiwalu odbywają się różne targi czy warsztaty, w których można wziąć udział, bo praktyczna forma poznawania folkloru jest ważną częścią każdego festiwalu. Przyjęto bowiem zasadę, że uczestnik imprezy, kiedy bierze udział w robieniu masła czy wypiekaniu bułeczek, łatwiej przyswaja sobie realia, w jakich żyli przodkowie.

Festiwal Interfolk – to hasło wpisaliśmy sobie w Google i jedziemy do Kołobrzegu. Mamy już gotowy plan. Rano popstrykamy sobie zdjęcia wraz ze wschodem słońca na plaży, przed południem kilka przesłuchań, potem znów plaża, trochę opalania, lody, gofry. Wszystko co dobre jest dla ciała, ale my nie zapominamy o duszy i przyzwyczajamy swoje ucho do nowych brzmień. Interfolk to festiwal, którego celem jest jedna wielka integracja wielu kapel z Polski oraz grup z Europy i nie tylko. Zwiedzamy zatem, nie ruszając się z miejsca, Chorwację, Bułgarię, Turcję, a może nawet Egipt czy Tunezję. Tak unikalne połączenie artystów wykonujących swoją tradycyjną muzykę na pewno pozostanie w naszej pamięci na długo. Jest też coś dla najmłodszych. Dzieciaki na warsztatach tańca mają okazję poznać ludowe zabawy dziecięce, gry, wyliczanki, śpiewanki. Festiwal w Kołobrzegu, mieniący się ogromną paletą kolorów, pozwoli nam jeszcze prościej dojrzeć piękno muzyki tradycyjnej.

Festiwal Ziem Górskich w Zakopanem to doskonała okazja dla wczasowiczów do poznania folkloru wszystkich górali polskich oraz przedstawicieli różnych zakątków świata. Rezygnujemy więc z czasochłonnej wyprawy w góry i koncentrujemy się na bogatym repertuarze muzycznym. To właśnie tym wydarzeniem oddycha stolica Tatr. Podczas konkursów czy przeglądów promieniuje wręcz miłość do gór i do tradycji przodków. W czasie urlopu w Tatrach nie można przegapić tej imprezy, dzięki której poznajemy surowe brzmienie skrzypiec, basów, a także unikatowego śpiewu. Zostają nam przybliżone niełatwe warunki, w których góralom przyszło w owym czasie żyć. Kiedy już przebywamy w Zakopanem, to nie może zabraknąć nas w Bukowinie Tatrzańskiej, gdzie odbywa się tzw. Sabałowe Bajanie. Robimy więc skok za miedzę, bo tam czekają na nas kolejne wrażenia. Oto mamy okazję posłuchać najlepszych muzyków, śpiewaków, a także gawędziarzy z całej Polski.

Powiedzmy sobie zatem wprost, iż nie potrzebujemy biletu na samolot w obie strony, by z dumą opowiadać o swoich odkryciach muzycznych obcych krajów, tradycjach czy języku, w którym wykonywany jest śpiew. Będziemy przekazywać, każdemu kto zechce nas słuchać, wiedzę o tym, że tu i tam mogliśmy skosztować egzotycznego jedzenia oraz napojów, mogliśmy oglądać egzotyczne stroje, a także poznawać brzmienia języków. Jest rzecz najważniejsza – nie musimy mieć żalu do życia, że nie dało nam grubszej zawartości naszego portfela.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Działka w Ogonach

Maria Dąbrowska

Działkę rekreacyjną kupiłam dla mojego ciężko już wtedy chorego taty. Lekarz nie pozostawiał złudzeń i powiedział szczerze, że mamy niewiele czasu, by być razem.

Po bardzo długiej i szarej zimie nagle zrobiło się ciepło. Chciałam, aby mój ukochany tata, który coraz gorzej się czuł i z trudnością spacerował, nie musiał siedzieć w zamkniętym mieszkaniu; by mógł choćby trochę nacieszyć się otaczającą go naturą; by oderwał myśli, które kłębiły mu się w głowie w związku z postępującą chorobą. Na pewno nigdy się z tym nie pogodził, jednak nie żalił się nam. Zawsze był wysportowany i kochał aktywny tryb życia, a choroba zabierała mu siły.

Podjęłam sama decyzję, że kupię działkę. Pamiętam, iż napomknęłam mamie coś na ten temat. Nie zareagowała nawet. Była zmęczona chorobą taty, pracą i prowadzeniem domu. W nocy często nie spała. Pamiętam, że pojechałam autem po tatę do szpitala onkologicznego i prosto stamtąd udaliśmy się nad Zalew Zegrzyński. Przygotowałam wszystko: koce, poduszki, lekkie jedzenie w koszyczku, obrus w kratkę i napoje. Jednak to nie był dobry pomysł, bo tata ledwo siedział. Ja w każdej sekundzie starałam się umilać mu czas, tak jak mi się wydawało najlepiej. Ale nie zawsze moje pomysły okazywały się dobre w zetknięciu z okrutną chorobą. Powiedziałam tacie, że kupimy działkę, i wtedy na tym zegrzyńskim pikniku w ogłoszeniach dotyczących nieruchomości, w gazecie zaznaczyłam kilka ciekawych wg mnie pozycji.

Wybrałam działkę koło Ostrołęki, gdyż cena jej mieściła się w moim budżecie. Pamiętam, że była bardzo zarośnięta jałowcami, zalesiona, ale stał domek, co było dla mnie koniecznym warunkiem. Nie miałam ani doświadczenia budowlanego, ani czasu na stawianie domku od podstaw. Działka graniczyła jedynie z jednym sąsiadem. Z jednej strony był widok na rozległe pole, na którym wtedy kiełkowało zboże. Z drugiej zaś strony znajdowała się rozwalająca się stara chata. Jednak widok na bezkres pola był przepiękny i z pewnością zaważył na naszej decyzji. Bezpośrednio za domkiem rozciągał się las.

Pamiętam ten uśmiech taty… Nie pytałam już o nic.

W pierwszy weekend po sfinalizowaniu zakupu działki wybrałam się na warszawski bazar na Kole, by tam zakupić ewentualne meble do naszego leśnego lokum. Bazar odwiedzam do dziś często, głównie dla panującej tam atmosfery, dziwnych bibelotów i mebli bądź ich fragmentów. Mogą one staremu mieszkaniu dodać uroku i zmienić jego styl. Sprzedawcy z targu mają fantazję, lubią dyskutować z potencjalnymi kupującymi. Z uśmiechem prezentują oferowane przez siebie rzeczy. W dużej mierze to pseudoantyki, jednak w odpowiednim zestawieniu można uzyskać naprawdę ciekawy efekt wnętrza.

Kupiłam tam jasny, przeszklony kredens, jasną, wielką skrzynię i ciężką, bogato zdobioną, niską szafkę z szufladami. Od znajomego pożyczyłam dostawczy samochód. I tak doturlałam się do naszego leśnego domku.

Działka leżała obok opuszczonych innych posiadłości. Nie był to ani wyjątkowy kierunek, ani prestiżowa okolica. Dodatkowo, nazwa wsi, przy której leży to niewielkie działkowe zagłębie, nie brzmiała poetycko. Ogony – taką nazwę ma wieś. Historia i tabliczka przy wjeździe na główną ulicę mówią, iż mieszkała tu rodzina Ogonowskich. Losów tej rodziny nie poznałam, bo nie wiadomo gdzie ich szukać.

Działka w Ogonach jest wpisana w nasze wakacyjne plany już od 20 lat. Najbardziej lubimy być tam w trójkę: mama, ja i brat. Od samego początku jakoś tak automatycznie i bez ustalania nastąpił podział ról. Ja gotuję. Jest to dla mnie duża przyjemność, gdyż nie robię tego na co dzień. Mama grabi liście i tak naprawdę w kółko po nas sprząta. Na leśnej działce musi być porządek! Brat naprawia różne awarie, kosi leśną trawę i raz w sezonie robi grilla, którego specjalnie nie lubimy. Wspina się po drabinie na dach, czyści go ze sterty liści i przepycha rynny. Ja nie dotykam drabiny i nie wykonuję żadnych prac na wysokościach, gdyż mogą się wiązać z upadkiem, a co za tym idzie – z odklejeniem siatkówki i utratą już i tak słabego wzroku. Przygotowuję i serwuję natomiast śniadania, które często kończą się ok. 12:00. Później jest czas wolny. Niekiedy uczę się języków obcych, przeglądając stare szkolne zeszyty, albo idę z bratem na spacer nad rzekę Narew. Adam z reguły się kąpie, ja nie, bo boję się pływania w rzece. Siedzę na brzegu i bacznie go obserwuję w ciemnych okularach i czapce z daszkiem, bo w ciągu dnia promienie słoneczne są mocne i muszę chronić swój wzrok. Kilka kilometrów dalej jest sztuczne jezioro powstałe po żwirowni. Czasami wszyscy jeździmy tam autem, by popływać. Ale dni, gdy jesteśmy w Ogonach, płyną leniwie. W sumie na niczym konkretnym. Atrakcją są posiłki. Do kolacji się nawet czasami przebieramy! Kolacja, jako główny posiłek, jest najważniejszą częścią wieczoru. Jedzona na zewnątrz, pod drzewem, gdy pozwala na to ciepła pogoda, której niestety w lecie jest w Polsce jak na lekarstwo, lub w środku domku przy otwartym palenisku. Jako fanka i częsta bywalczyni Włoch serwuję kuchnię a la włoską. Czyli coś z Italii, ale zmiksowane z moimi polskimi smakami. Mamy wybór win zakupionych zawsze przed sezonem. Wraz z naszym wiekiem pijemy coraz mniej. Z reguły jeden kieliszek do kolacji, lecz wybieramy i zastanawiamy się nad wyborem trunku dość długo. Na działce nie ma specjalnych problemów. Dyskusje toczą się głównie na temat pogody. Czy będzie padać, czy nie. Czy wstawiamy stół do środka, czy nie, słysząc grzmoty i nadchodzącą burzę.

Zawsze towarzyszy nam muzyka. Mam kilka przywiezionych tam płyt z muzyką poważną, choć bywa, że po pierwszym drinku włączamy TV, która w lecie serwuje koncerty „Lato z dwójką”. Transmisje są z Łomży, Ostródy, Białegostoku czy Krynicy Morskiej. Muzyka taneczna, zwana też disco polo, doskonała po późnej i obfitej kolacji i wysublimowanej muzyce słuchanej w ciągu dnia. Tańczę sama lub z mamą. To forma wieczornego fitnessu. Brat z uśmiechem czy też politowaniem patrzy na nas i najczęściej nas opuszcza, idąc do swojego pokoju na pięterku.

Najgorsze w tym wszystkim jest dbanie o działkę, czyli zbieranie liści. Na naszej działce mamy same drzewa liściaste! Są ogromne i stare. Żadnego nie można usunąć. Liści na dwóch tysiącach metrów kwadratowych jest po pas. Brat bierze kilka dni przysługującego mu urlopu wypoczynkowego i jedzie tam wraz z mamą. Ja udaję, że coś mi wypadło, że nie mogę i robię wszystko, by wymigać się od zbierania liści. Dawniej udawało mi się kogoś znaleźć w pobliskiej wsi, by zebrał liście. Byłam w stanie zapłacić każde pieniądze, by ktoś wykonał tę syzyfową pracę. Liście mają to do siebie, że ile by się ich nie zebrało, to przynajmniej tyle samo nawiewa z innych miejsc. Można zbierać w kółko i efektu nie widać. Mój brat po jednym dniu zbierania ledwo się rusza następnego dnia. On dmucha specjalnie zakupioną do tego celu dmuchawą, a wtedy mama wkracza ze swoimi grabkami i razem pakują to do wielkich worów. Piszę mu z reguły smsa, że niby jestem zainteresowana tym tematem i co u nich słychać. Odpowiada, wysyłając zdjęcia działki z kilkunastoma workami liści na jednej jej części i zapewniając, że nie zapomniał o mnie. Wtedy wkleja foto z drugiej części działki, na której jest usypany co najmniej 1 m liści. To jego sposób straszenia mnie od kilku lat.

Co roku przed sezonem planuję, by działkę zamienić na inną, iglastą. I co roku jakoś mi się to nie udaje.

Marzę, by wróciło takie gorące lato i ciepłe wieczory, jakie pamiętam sprzed 20. lat. By dania kuchni prawie włoskiej serwowane były na zewnątrz pod drzewem, a białe wino dodawało ochłody podczas wykwintnej kolacji.

A może okaże się, że takie lato jest właśnie w tym roku???

⇽ powrót do spisu treści

&&

Podróże po Polsce

Wanda Nastarowicz

Do Muszyny z północy i centrum kraju jedzie się długo, pociąg na trasie Gdynia-Krynica nie prowadzi wagonu bufetowego i wózka z napojami też nie ma. Ale Muszyna przywitała nas ciepłym słońcem, śpiewem ptaków i wonią okolicznych lasów. Dzięki uprzejmości kierowcy jednej z grup wypoczywających w Ośrodku PZN Nestor zostaliśmy do niego przewiezieni z dworca kolejowego autokarem. Wielkie dzięki!

Do Muszyny jechałam z mieszanymi uczuciami. Byłam tu wcześniej kilka razy prywatnie i jako instruktor z grupami organizowanymi przez nasz okręg PZN. Zdarzało mi się uciekać z Ośrodka z różnych powodów. I na samym początku powiem, że nic z poprzednich obaw się nie sprawdziło: smaczne, gorące jedzenie i dobry pokój. Zawsze, gdy szłam korytarzami lub spacerowałam alejkami, słuchając ptaków, odzywały się do mnie przechodzące obok osoby z kadry. Czułam się więc bezpiecznie, jak mile oczekiwany gość.

Nieco o Muszynie

Miasto w Polsce położone w woj. małopolskim w pow. nowosądeckim, siedziba gminy miejsko-wiejskiej, liczy niecałe 5000 mieszkańców. Posiada status miejscowości uzdrowiskowej, rozlewnie wód mineralnych, pijalnie wody mineralnej, sanatoria, baseny oraz parki. Ma wyremontowany rynek i obwodnicę, udźwiękowioną sygnalizację świetlną przy przejeździe kolejowym.

Historia

Powstanie i rozwój Muszyny związane są z pobliskim pograniczem oraz przebiegającym wzdłuż doliny Popradu starym szlakiem handlowym zwanym węgierskim. Pierwszą wzmiankę spotykamy w dokumentach nadania z 1209 r. W tym czasie osada należała do rodu Niegowickich herbu Półkozic. Prawa miejskie w 1356 r. nadał Muszynie król Kazimierz Wielki. 30 lipca 1391 r. klucz muszyński – 2 miasta i 35 wsi przechodzi we władanie biskupstwa krakowskiego. Odtąd te ziemie miały własną administrację, wojsko i sądownictwo. Stąd wzięła się nazwa Państwo Muszyńskie. W imieniu biskupów rządy sprawowali starostowie, z których najbardziej znany był Stanisław Kępiński – przyjaciel Jana Kochanowskiego. Jest patronem miejscowego liceum. Kochanowski rozsławił go fraszką „Do Starosty Muszyńskiego”.

Zabytki

Ruiny zamku starostów Państwa Muszyńskiego z XIV w., podzamkowy zespół dworski z przełomu XVIII i XIX w., dwór starostów z XIX w. (obecnie muzeum Kordegarda, tu jest najlepsza kawiarnia w Muszynie i łatwo do niej trafić z Nestora), barokowy kościół obronny, kapliczki na rynku z XVIII i XIX w., zespół domów mieszczańskich z XIX w. przy ul. Kościelnej i inne.

Codziennie o godz. 8:00, 12:00, 16:00 i 20:00 odgrywany jest z ratusza hejnał muszyński.

Uzdrowisko

W latach dwudziestych XX wieku Muszyna, staraniem burmistrza Antoniego Jurczaka i dra Seweryna Mściwójewskiego, stała się uzdrowiskiem. W 1930 r. została przyjęta do Związku Uzdrowisk Polskich. W 1932 r. dokonano odwiertu pierwszych źródeł wód mineralnych: Antoni – imię burmistrza Jurczaka i Wanda – imię żony dra Mściwójewskiego. W wyniku działań wojennych zostały całkowicie zdewastowane urządzenia uzdrowiskowe. W 1958 roku wznowiono działalność uzdrowiskową. Leczy się tutaj choroby układu oddechowego i układu pokarmowego. Wody mineralne zawierają biopierwiastki: magnez, wapń, sód, potas, żelazo, selen i lit.

A skąd niewidomi w Muszynie?

Z inicjatywy marszałka Józefa Piłsudskiego w drugiej połowie lat trzydziestych XX w. powstał ośrodek dla ociemniałych żołnierzy. Podczas II wojny światowej budynek został przejęty przez władze okupacyjne. Po wyzwoleniu dopiero w latach pięćdziesiątych powrócili niewidomi. I od tego momentu placówka tętni życiem pomimo łazienek na korytarzach i wieloosobowych pokoi. Nawiązało się tu wiele przyjaźni i miłości. Opublikowano wiele artykułów na temat Ośrodka w archiwalnych numerach „Pochodni”.

W latach 70. dobudowano prawe skrzydło od strony Góry Mikowej. Warto przyjechać do Muszyny, aby nacieszyć się zmianami w mieście i w samym Ośrodku. Przede wszystkim pokoje jedno-, dwu- i trzyosobowe są z łazienkami, można przyjechać z psem przewodnikiem, jest dobrze oznaczona winda, powiększona jadalnia, przebudowana recepcja.

Jak pisałam wyżej, wyżywienie jest smaczne, gorące wazy nie znikają ze stołów zaraz po nalaniu zupy. Pracownicy zwracają uwagę i pomagają, np. przy nalewaniu zupy. Szef kuchni pilnuje niejadków; śmiałyśmy się, że kto nie zje obiadu, będzie siedział nad talerzem do kolacji.

Na zewnątrz również się zmienia. Nad basenem jest przerzucony mostek, który doprowadzi nas do sauny i jacuzzi. W miejscu fontanny jest tężnia. Zamiast niedużej altany, która teraz jest przy kawiarni, znajduje się teraz wielka altana z miejscem na ognisko, stołami z ławami i drewnianą podłogą do tańca.

Goście mogą korzystać z bazy zabiegowej i rekreacyjnej. Chętni, z przewodnikiem mogli zwiedzić Ogrody Biblijne.

Kolejną propozycją były Ogrody Zmysłów: to świetny pomysł na przystosowanie parków do celów terapeutycznych i edukacyjnych, także dla osób niewidomych. Z ogrodów może korzystać każdy, niezależnie od stanu zdrowia. Muszyńskie ogrody zaprojektowane są tak, by oddziaływać na węch, wzrok, dotyk, słuch i smak. Są w pełni dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych i wózków dziecięcych. Dobrze wyczuwalne parkowe ścieżki, tablice dostosowane do potrzeb osób niewidomych i słabowidzących. Ogrody muszyńskie podzielone są na 8 stref:

Nestor

Zlokalizowany jest u podnóża Góry Mikowej w sąsiedztwie Rezerwatu Obrożyska, największego skupiska lipy górskiej w Europie.

Przyjeżdżajcie do Muszyny do „pezetenowskiego” Nestora. Każdy może znaleźć tu coś dla siebie; umówić dogodny termin pobytu; jest dużo płaskiego terenu do krótszych i dłuższych, ale niemęczących spacerów. Jest trasa ze Szczawnika do bacówki nad Wierchomlą – długa, ale łatwa. W niewielkiej odległości można zwiedzić Krynicę, Nowy i Stary Sącz, Kamianną ze słynnym Centrum Apiterapii, Muzeum Pszczelarstwa i wiele innych ciekawych miejsc. I na koniec: jest jedno miejsce, które się nie zmieniło – sklep z miodem, produktami pszczelimi i upominkami na Złockiem za mostkiem. Ten sam domeczek i ta sama pani, tylko jeszcze więcej rozgadana.

Informacje zawarte w powyższym tekście pochodzą z własnych przeżyć z przełomu maja i czerwca br. i z bezpłatnych informatorów turystycznych.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Warto posłuchać

Izabela Szcześniak

Akcja książki Jima Stovalla pt. „Bezcenny dar” toczy się pod koniec XX wieku w Bostonie (Stany Zjednoczone).

W wieku 75 lat umiera bogaty przedsiębiorca Red Stevens, który przed śmiercią powierzył swój testament prawnikowi Teodorowi Hamiltonowi. Reda i Teda od wielu lat łączyła wielka przyjaźń.

Po śmierci przyjaciela, Hamilton wezwał rodzinę zmarłego przedsiębiorcy do swojej kancelarii, by odczytać testament.

Na końcu testamentu przyszła kolej na 24-letniego wnuka brata Reda – Jasona Stevensona. Chłopak liczył na część spadku po zmarłym dziadku, a kiedy okazało się, że nie otrzyma żadnych dóbr materialnych, ogarnęło go uczucie wściekłości i rozgoryczenia.

Jason myślał, że dziadek go nienawidził, ale wkrótce przekonał się, że bardzo go kochał. Red pragnął, by chłopak zmienił swoje życie i stał się dobrym człowiekiem.

Teodor postawił przed młodzieńcem pudło, w którym znajdowało się 12 kaset wideo i inne dokumenty związane z zapisem w testamencie dla Jasona. Kiedy odtworzył pierwszą z kaset, chłopak ujrzał dziadka i usłyszał jego przesłanie. Jasona czekało 12 trudnych zadań do wykonania, a jeśli im nie sprosta albo zdenerwuje swoim zachowaniem Teodora – nie otrzyma bezcennego daru.

Jason był ciekawy, jakie bogactwa w testamencie zapisał mu dziadek i choć był zły i sfrustrowany – zgodził się wykonać powierzone zadania.

Raz w miesiącu chłopak przychodził do kancelarii Teodora i zdawał mu sprawozdanie z wykonanych zadań.

Najgorszy był początek. Chłopak musiał ciężko pracować na farmie, ale wytrwał do końca pierwszej życiowej lekcji.

Później Jasona czekały kolejne zadania. W odnalezieniu sensu życia i potrzebie czynienia dobra pomogła chłopakowi przyjaźń z ciężko chorą dziewczynką – Emily.

Czy Jason podoła wszystkim zadaniom? Czy otrzyma bezcenny dar?

Przeczytajcie sami! Polecam, Jim Stovall „Bezcenny dar”. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy, czyta Piotr Makarski.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Cud dnia powszedniego

Ireneusz Kaczmarczyk

Na dworcowym zegarze dochodziła północ. Miasto dawno już spało otulone czarnym woalem nocy, zahipnotyzowane mdłym blaskiem neonów, tkwiące jak gdyby w chwilowym letargu, z którego zapewne dopiero jutro wyrwie je zbliżający się świt.

Mimo to, ku mojemu zdziwieniu, na Dworcu Centralnym w Warszawie panował niesamowity zgiełk. Ludzie tłoczyli się przy kasach biletowych, oblegali miejscowe bary i kawiarnie, grupkami wysypywali się na perony z zatłoczonych pociągów, których przyjazd każdorazowo głosem dyżurnego ruchu uprzedzał dworcowy megafon. Z wielkim wysiłkiem, przeciskając się przez tłumy podróżnych ciasno wypełniające halę, dotarliśmy do ruchomych schodów, zwożących pasażerów z poziomu hali dworcowej na peron.

Zeskakując z kolejnych stopni, Elżbieta wolno, ale systematycznie i uparcie parła do przodu, lekko pociągając mnie za sobą. Sytuacja na peronie, na który właśnie wjeżdżał nasz pociąg, była zbliżona albo nieco trudniejsza od tej, jaka jeszcze niedawno tak nieprzyjemnie zaskoczyła nas u góry.

– Koniec wakacji – rzuciłem z ironicznym uśmiechem, w chwili, gdy pokonawszy ostatnie metry peronu, szturmowaliśmy stopnie wagonu, by dostać się do jego wnętrza.

Przedziały były pełne, korytarz też. Z podziwem obserwowałem Elżbietę, która bez cienia zmęczenia czy zniechęcenia, bez choćby najmniejszego grymasu na twarzy, heroicznie pokonując niezliczone przeszkody skutecznie blokujące przejście, dotarła do połowy wagonu. Tu w końcu ugrzęzła na dobre, wpatrzona w drzwi przedziału z umieszczonym na szybie, złowrogo brzmiącym napisem „Zarezerwowany”.

– Dalej już nie warto – oznajmiła i oparłszy plecak o ścianę wagonu, uśmiechnęła się do mnie pytająco.

W odpowiedzi uczyniłem to samo. Spojrzałem w głąb korytarza. Młodzi ludzie tłoczyli się tam ciasną ciżbą. Jedni drzemali z nosami przylepionymi do szyby, inni siedzieli na rozłożonych fotelikach, przytwierdzonych do ścianki wagonu między oknami, jeszcze inni, znalazłszy skrawek wolnej przestrzeni na podłodze, spali po prostu, opierając głowy o własne plecaki, siedząc na walizkach, leżąc na karimatach.

– Że też to musiało nas spotkać – zaczepnie zwróciłem się do koleżanki, która właśnie próbowała wyjąć coś z plecaka.

– W życiu nie ma przypadków – odpowiedziała z uśmiechem.

– To znaczy? – zachęcony sukcesem prowokowałem dalej.

– To znaczy… – ciągnęła Elżbieta, nie przerywając penetracji plecaka – że przypadek to coś, co w danej chwili przypada człowiekowi od Boga – wyjaśniła uprzejmie, podając mi jedną z dwóch szczęśliwie odnalezionych kanapek.

– To twoje? – spytałem, chcąc ukryć moment zaskoczenia i nim tak naprawdę sens usłyszanej definicji dotarł do mojej, nieco dziś zmęczonej świadomości, posłusznie przyjąłem dar, potwierdzając w ten sposób, wtedy jeszcze zupełnie bezwiednie, jej prawdziwość.

– Nie, zasłyszane, mimo to smacznego – wesoło odparła Elżbieta.

Pociąg ruszył. Uchyliłem okno. Świeże powietrze, jak poranny prysznic po nieprzespanej nocy, na chwilę rozbudziło i zregenerowało moje fizyczne i psychiczne siły, przyznam, lekko nadwerężane każdorazowo, kiedy goszczę w stolicy.

Wrażenia i odczucia, doświadczenia i nauki, jakie zdołam utrwalić w mej pamięci z tych wyjazdów są różne, bo różny jest też ich charakter. Trudno bowiem porównywać doznania, jakie pozostają na przykład po obejrzeniu „Ślubu” Gombrowicza w Teatrze Dramatycznym, ze wspomnieniem rodzinnej uroczystości, choćby nawet jej finał miało uświetniać przyjęcie w ekskluzywnej restauracji w Wilanowie. Jedno jest wspólne i charakterystyczne dla wszystkich podróży w tym kierunku – bez względu na ich cel – niesamowite zmęczenie, które na równi z innymi miłymi i pożytecznymi wspomnieniami z Warszawy na zawsze pozostanie w mej pamięci.

Kiedyś zastanawiałem się nad tym, dlaczego zaraz po przekroczeniu granicy stołecznego grodu, zanim jeszcze zdołam pomyśleć o spacerach po Starym Mieście, Łazienkach czy nad Wisłą – po zielonych terenach pod Cytadelą, które to miejsca przecież tak kocham i z którymi wiążę tak cenne wspomnienia z młodości, już czuję, że mam dość tej przygody. Warszawa jest dla mnie zbyt rozległa, zbyt hałaśliwa. Natomiast nieustanna pogoń odczuwana tu na każdym kroku sprawia, że jeden dzień tu spędzony wydaje się za krótki, z uwagi choćby na duże odległości i korki uliczne. Zbyt dużo dzieje się naraz, za wiele okazji do stresu.

Po upływie mniej więcej pół godziny powrócił kryzys. Ledwo trzymałem się na nogach i przysypiałem na stojąco. Właśnie wtedy Elżbieta przysunęła usta blisko mego prawego ucha i cichym, ale sugestywnym i zdecydowanym szeptem zaproponowała:

– Przykucnijmy… odmówimy różaniec.

Zawahałem się zaskoczony tą niecodzienną propozycją. Nigdy przecież nie ukrywałem faktu, iż jestem praktykującym katolikiem, ale po raz pierwszy w życiu znalazłem się w sytuacji, kiedy tak publicznie mam zamanifestować swój światopogląd.

– Podróż upłynie nam szybciej i przyjemniej, gdy się pomodlimy – dodała całkiem naturalnie, widząc moje zakłopotanie.

Patrzyłem jak przykuca i, choć może pozornie zdało mi się to zupełnie pozbawione sensu, uległem myśli, która nagle nie wiadomo skąd przyszła mi do głowy – dla towarzystwa Cygan dał się powiesić – i kucnąłem, opierając plecy o ścianę wagonu, przez chwilę bezwiednie wpatrując się w zamknięte drzwi zarezerwowanego przedziału.

„Ojcze nasz…” – dotarło do mnie i przesuwając się jak tylko mogłem najbliżej Elżbiety, odwróciłem głowę w prawo. „Chleba naszego powszedniego…” – odpowiedziałem, obserwując, jak obraca na palcu srebrną obrączkę z paciorkami różańca. Półgłosem, szepcząc niemal do siebie, kończyliśmy – odnalezieniem Pana Jezusa w świątyni – rozważać ostatnią tajemnicę radosnej części, gdy nagle na drzemiącym dotąd korytarzu zawrzało.

Dokończywszy swoje „Święta Maryjo…”, uważnie rozejrzałem się dokoła. Aby upewnić się, że nie śnię, spojrzałem na Elżbietę. Wpatrywała się w ten sam punkt, a przynajmniej tak mi się wydawało w chwili, gdy spotkały się nasze oczy.

Z końca wagonu, od mojej lewej strony, wolno przeskakując bagaże, budząc rozespanych pasażerów, by sprawdzić, czy przypadkiem nie ma wśród nich zwolenników jazdy na gapę, podążała ku nam nienagannie świeża i elegancka, pełna powagi i budząca powszechny respekt, niewiarygodnie rzeczywista i jakże niezastąpiona wręcz persona.

To konduktor w służbowym granatowym mundurze i czapce z daszkiem, z brązową skórzaną torbą na ramieniu, w której zwykł przechowywać mandaty za podróż bez biletu i rozkład jazdy. Po upływie może kwadransa miał już w ręku nasze bilety, a kiedy je sprawdził, jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni służbowego munduru klucz i otworzył dotąd zamknięty, zarezerwowany przedział.

– Zapraszam do wnętrza – wyrecytował i w zgrabnym, pełnym gracji, półkolistym geście prawej dłoni, wyprowadzanym niemal od serca w kierunku otwartego już przedziału, ostatecznie przypieczętował swoją bezgraniczną przychylność do nas.

– Wpadłaś mu w oko – próbowałem zabłysnąć finezyjnym komplementem w chwili, gdy jako pierwsi przekraczaliśmy próg, jakby specjalnie nam udostępnionego przybytku.

– Mylisz się i źle interpretujesz zdarzenia – ripostowała Elżbieta. – To Matka Boża, posługując się tym człowiekiem, wprowadziła nas do przedziału, abyśmy mogli w godnych warunkach dokończyć modlitwę.

Istotnie, kolejne tajemnice różańca, nim dojechaliśmy do stacji docelowej, odmówiliśmy już w przedziale, siedząc wygodnie na miękkich tapczanikach.

Elżbietę znałem bardzo słabo. Studiowaliśmy wprawdzie razem, ale obracaliśmy się w zupełnie różnych kręgach towarzyskich, a nasze warszawskie spotkanie to czysty przypadek.

Mimo iż te wzajemne sporadyczne kontakty od dawna już należą do przeszłości, nigdy o tym nie zapomnę.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Jak poprawnie mówić o niepełnosprawności? Ukazał się poradnik pt. „Słowa mają moc!”

PAP

Informacje o tym, jak mówić o niepełnosprawności i osobach niepełnosprawnych można znaleźć m.in. w bezpłatnym poradniku „Słowa mają moc! Jak pisać (i mówić) o osobach z niepełnosprawnościami”, przygotowanym przez poznańską Fundację TAKpełnosprawni.

Poradnik zawiera wskazówki dotyczące przedstawiania osób z niepełnosprawnościami w sposób wyważony, pełen szacunku, językiem precyzyjnym, neutralnym i obiektywnym. W publikacji przypomniano m.in., że zamiast używać określenia: „niepełnosprawny”, lepiej mówić o „osobie z niepełnosprawnością”; zamiast „osoba przykuta do wózka inwalidzkiego”, lepiej powiedzieć: „osoba korzystająca z wózka”.

Podejście do osób z niepełnosprawnością

Wartość nowej publikacji podkreśliła Marta Wróbel, autorka, wraz z siostrą Magdaleną, projektu #słabośćzmienićwmoc, ambasadorka dobrego życia z niepełnosprawnościami, dziennikarka pisząca o niepełnosprawności i wykluczeniu społecznym, osoba z niepełnosprawnością. Jej zdaniem, Polacy wciąż mają problem z mówieniem o niepełnosprawności, a dotyczy to głównie starszych pokoleń. Wiele osób nie zdaje też sobie sprawy z tego, jak ważne dla osób z niepełnosprawnościami jest używanie umiejętnie dobranych określeń ich dotyczących.

– Z moich doświadczeń wynika, że jest to kwestia, która w ostatnich latach na szczęście pozytywnie się zmienia. Ludzie przestali się bać niepełnosprawności, przestano udawać, że jej nie ma. Wciąż jednak można stwierdzić, że jako społeczeństwo boimy się mówić o niepełnosprawności, o osobach z niepełnosprawnościami – powiedziała Wróbel. – Jedną z przyczyn takiego stanu jest to, jak same osoby niepełnosprawne podchodzą do postrzegania ich przez otoczenie. Niektórzy nie mają problemu z terminem „niepełnosprawny”, drugich urazimy, gdy użyjemy określenia innego niż „osoba z niepełnosprawnością” – dodała.

Według Marty Wróbel, zmianę w podejściu do osób niepełnosprawnych najlepiej widać wśród młodych pokoleń.

– Młodzi ludzie mają niesamowite wyczucie, rozumieją potrzebę stosowania języka włączającego, wolnego od uprzedzeń. Największy problem z dobraniem właściwych określeń mają osoby starsze. Dla nich osoba niepełnosprawna to często po prostu kaleka – i jest to, w ich ocenie, określenie neutralne! Jeszcze dziś zdarza się, że ktoś mówi o mnie „kaleka” lub „biedactwo”; choć jestem dorosła, słyszę: „biedne dziecko” – powiedziała.

Żywe stare stereotypy

W jej ocenie, wciąż powszechne jest postrzeganie osób z niepełnosprawnościami przede wszystkim z perspektywy ich niepełnosprawności.

– W codziennej aktywności musimy niejako udowadniać, że niepełnosprawność nas nie definiuje. Zapomina się, że osoby niepełnosprawne to też osoby. Wielokrotnie byłam świadkiem, gdy rozmowa dotycząca osoby niepełnosprawnej i w jej obecności toczyła się wyłącznie z jej opiekunem – dodała.

Jak wyjaśniła, właśnie z tych przyczyn osoby z niepełnosprawnościami są wrażliwsze na to, jak się o nich i do nich mówi.

Słysząc, że ktoś mówi: „osoba z niepełnosprawnością”, „osoba niepełnosprawna”, mamy poczucie, że wypowiadający te słowa traktuje nas jak osobę, a nie przedmiot. W tym określeniu zawiera się poczucie człowieczeństwa, właściwie dobrany termin naprawdę uskrzydla – podkreśliła.

Pytana o to, gdzie szukać najlepszych, sprawdzonych informacji dotyczących sposobu rozmawiania o niepełnosprawności i o osobach niepełnosprawnych, Marta Wróbel odesłała do fundacji, stowarzyszeń zajmujących się wspieraniem takich osób. Zachęciła do odwagi i otwartości w rozmowach z osobami z niepełnosprawnościami. Podkreśliła też wartość wydanego w ostatnim czasie poradnika „Słowa mają moc!”.

– Taki poradnik powinien trafić do decydentów, szefów firm, także do uczniów. On bardzo dużo wnosi, pokazuje, jak słowem, które przecież nie wymaga znaczącego wysiłku, możemy zmienić życie osoby niepełnosprawnej. W Internecie można znaleźć wiele podobnych publikacji, razem z siostrą też przygotowałyśmy kilka lat temu poradnik; zaskoczyło nas, z jak dużym zainteresowaniem się spotkał – to dowód na to, że takie informacje są potrzebne i poszukiwane – powiedziała.

Obecne bariery mentalne

Prezes Fundacji TAKpełnosprawni Agata Robińska powiedziała, że w relacjach z osobą z niepełnosprawnością warto zawsze stosować język włączający, który odnosi się do ludzi z szacunkiem. Należy też pamiętać, że osoba z niepełnosprawnością to przede wszystkim człowiek.

– Osoba nie jest niepełnosprawna – osoba ma niepełnosprawność. Właśnie dlatego należy używać języka, który stawia osobę na pierwszym miejscu – powiedziała Robińska. – Niepełnosprawność to tylko jedna z cech człowieka. Nie sprawia, że jest on + jakiś +. Jest faktem z życia, ale niekoniecznie chorobą. Nie definiuje i nie powinna definiować całkowicie. Osoba z niepełnosprawnością może być singlem lub rodzicem, wielbicielem beletrystyki lub horrorów, programistą, osobą, która posiada wysokie kompetencje analityczne lub osobą uzdolnioną artystycznie, podróżnikiem lub domatorem – dodała.

Agata Robińska podkreśliła, że głównymi przeszkodami we właściwych relacjach z osobami z niepełnosprawnościami są bariery mentalne, brak wiedzy i świadomości oraz stereotypy.

– Wszystkim powinno zależeć, żeby osoby z niepełnosprawnościami były równoprawnymi członkami społeczeństwa. Obecnie jest ponad miliard osób z niepełnosprawnościami, to 15 proc. populacji świata. Te liczby będą rosły. Każdy z nas może doświadczyć niepełnosprawności, dlatego powinniśmy zabiegać o to, aby usuwać te bariery – nawet z egoistycznych powodów – powiedziała.

Zdaniem Robińskiej, warto zrezygnować z wciąż używanego określenia „inwalida”.

– Ono nadal jest obecne w aktach prawnych, nazwach organizacji. Cały czas na parkingach, w sklepach spotkać można informacje: „Parking dla inwalidów”, „inwalidzi obsługiwani poza kolejnością”. A przecież słowo „inwalida” oznacza kogoś „z brakiem”, człowieka nieważnego, bezradnego. Sugeruje bierność, skazuje w pewien sposób na niepowodzenie. Zawsze w takich przypadkach staramy się reagować, tłumaczyć, dlaczego język ma znaczenie – powiedziała Robińska.

Poradnik „Słowa mają moc!” to dostosowany do polskich realiów przewodnik wydany przez amerykańską organizację ADA National Network. W jego przygotowaniu uczestniczyła prof. Ewa Kołodziejek z Uniwersytetu Szczecińskiego, wiceprzewodnicząca Rady Języka Polskiego.

– Skupiliśmy się na wyrażeniach, które widzimy i słyszymy na co dzień i które naszym zdaniem warto zamienić na bardziej neutralne, pełne szacunku. Zależało nam także, żeby wyrażenia, które nie są powszechnie stosowane w naszym kraju, znalazły jak najbardziej precyzyjny i naturalny odpowiednik w języku polskim. Wiemy, że istnieją inne materiały, ale chyba jeszcze nikt nie podszedł do tematu tak kompleksowo – powiedziała Robińska.

Bezpłatny poradnik można pobrać ze strony Fundacji.

Źródło: www.niepelnosprawni.pl

⇽ powrót do spisu treści

&&

Droga przez piekło

Liliana Laske‑Mikuśkiewicz

Jarosław Gudowski zaznał tyle cierpienia i trudu, że nikogo nie zdziwiłoby, gdyby się poddał i wylądował w jakimś DPS-ie. On jednak postanowił o siebie zawalczyć i wszystko wskazuje na to, że sobie poradzi. Stawką jest samodzielność i bycie niezależnym od innych.

Życie go nie rozpieszczało. Od najmłodszych lat musiał sam się o siebie troszczyć. Rodzice zbyt często zaglądali do kieliszka, by móc sprostać obowiązkom wychowawczym. Gdy miał 10 lat, wraz ze swoją siostrą po raz pierwszy trafił do domu dziecka.

– Mama podjęła próbę wydostania nas stamtąd, na jakiś czas odzyskała nawet prawa rodzicielskie. W pewnym momencie jednak nałóg okazał się silniejszy. Znów znaleźliśmy się w „bidulu”, gdzie pozostaliśmy już do pełnoletności. Czas spędzony tam wspominam całkiem miło, choć święty nie byłem. Po opuszczeniu placówki wiele razy chodziłem do nich w odwiedziny.

Jako, że był wychowankiem domu dziecka, otrzymał mieszkanie chronione. Po jakimś czasie przeniósł się już całkiem „na swoje”. Nowe lokum było nader skromne, miało jeszcze stary piec kaflowy. Ale wreszcie mógł robić to, co chciał, cieszyć się wolnością. Przegapił tylko fakt, że jest ciężko chory. Myślał, że to zwykłe przeziębienie, które przejdzie samo. Gdy w końcu trafił do szpitala, zapalenie płuc było w tak ostrej fazie, że od razu podłączono go do respiratora. Ze śmiechem mówi, że leżał pod nim, zanim stało się to modne. Taki żarcik na rozładowanie napięcia, bo tak naprawdę wszystko, co nastąpiło później, wydaje się być horrorem. Skrajnie osłabiony organizm na leczenie zareagował udarem. Doszło do niedokrwienia, w wyniku którego trzeba było amputować palec u ręki, wszystkie palce lewej stopy i kawałek ucha. W prawej nodze pozostał niedowład. Myślicie, że to koniec nieszczęść? Nic bardziej mylnego! Jeszcze podczas pobytu w szpitalu odwarstwiła się siatkówka. Przestał widzieć. I co dalej? Przed chorobą pobierał naukę w liceum dla dorosłych, imał się różnych zajęć. Pracował w sklepach galerii handlowej, był ochroniarzem. Planował zdobyć uprawnienia na wózek widłowy. Wszystkie marzenia legły w gruzach. Teraz ważne było, by nauczyć się najprostszych czynności związanych z samoobsługą.

– Chciałem wrócić do mojego mieszkania. To nic, że było puste i obskurne, w ogóle nie dostosowane do takiego gościa, jakim się stałem. Po półtorarocznym pobycie musiałem wreszcie wyjść ze szpitala. Tęskniłem za normalnym życiem. Kupiłem sobie czujnik poziomu cieczy, spróbowałem samodzielnie zaparzyć herbatę. To był czas, kiedy moje nogi były jeszcze tak słabe, iż poruszałem się głównie na wózku inwalidzkim. Zacząłem obsługiwać telefon z udźwiękowieniem. W Internecie znalazłem wiele informacji na temat życia niewidomych. Zapisałem się do PZN, przydzielono mi instruktora orientacji przestrzennej – panią Joasię Zarzeczną, która de facto postawiła mnie na nogi. Z początku pół godziny przemierzałem dystans 200 m! Obsługa białej laski nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać, ale w sumie nauczyłem się tego szybko.

Z początku trzy razy w tygodniu do Jarka przychodziła opiekunka z MOPS-u. Pomagała mu w sprzątaniu i codziennych sprawach. Ktoś obcy krzątał się po jego domu. Oj! Jak mu się to nie podobało! Coraz intensywniej uczył się więc samodzielnego wykonywania różnych czynności: odkurzania, prasowania, gotowania. Z czasem zaczął sam robić zakupy. Nauczył się też pisma Braille’a oraz bezwzrokowej obsługi komputera. Zdołał ukończyć szkołę średnią.

Ile czasu potrzeba człowiekowi, by podnieść się po tylu tragediach i wrócić do aktywnego życia? Jarosławowi Gudowskiemu wystarczyły 2 lata. Dziś jest 25-letnim mężczyzną z optymizmem idącym przez życie. Jest silny psychicznie, inteligentny, dowcipny. Sam podróżuje, nawet do miejsc, których nie zna. Jego życiem zainteresował się Kurier Telewizyjny. Zorganizowano też zbiórkę pieniężną. W Sosnowcu zrobiło się głośno o samotnym, niepełnosprawnym mężczyźnie mieszkającym w lokalu zupełnie niedostosowanym do jego potrzeb. Miasto zaproponowało mu przeniesienie się w inne miejsce. Teraz mieszka na parterze, ma do dyspozycji 2 pokoje i balkon. Wreszcie jest centralne ogrzewanie! Mieszkanie wymagało gruntownego remontu i było nieumeblowane, ale z pomocą kilku fundacji i życzliwych ludzi oraz dzięki dofinansowaniu z PFRON powoli zaczyna nabierać kształtu. Przydałaby się teraz jakaś praca. Z tym, przy sprzężonej niepełnosprawności, nie jest łatwo. Otrzymuje rentę socjalną, twierdzi, że pozwala mu ona na godne życie. Patrząc na ceny w sklepach, trudno jednak w to uwierzyć.

Historia Jarosława Gudowskiego, choć wstrząsająca, pokazuje, że człowiek jest silną istotą i w każdej sytuacji potrafi się odnaleźć. W życiu zdarzają się nieszczęścia i trudne chwile. Nie sztuką jest się poddać. Trzeba przetrwać, wziąć się w garść i zawalczyć o siebie. Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Jaka jest prawda o nas?

Tomasz Matczak

Wieść gminna głosi, jakoby niewidomi mieli lepszy słuch niż inni ludzie. Od czasu do czasu i w moje ucho to czy tamto wpadnie, a że przy okazji zdarza mi się nie tylko zmysłami, ale i rozumem posługiwać, to i różne rzeczy na myśl mi przychodzą.

Tak też się stało, gdy natrafiłem na uwagi dotyczące Energylandii. Dla niezorientowanych wyjaśnię, że to nazwa czegoś w rodzaju wesołego miasteczka, ale zdecydowanie większego, bogatszego w atrakcje, futurystycznego i bardziej okazałego. Sama Energylandia nazywa siebie rodzinnym parkiem rozrywki. Informacje na temat tego miejsca są łatwo dostępne, więc nie zamierzam się skupiać na opisie tamtejszych atrakcji. Moją uwagę przyciągnęło to, co o Energylandii miały do powiedzenia osoby z dysfunkcją wzroku. Otóż okazało się, że przez pewien czas, ku oburzeniu niewidomych i niedowidzących, nie mogli oni korzystać z atrakcji Energylandii. W regulaminie pojawił się zapis nazwany przez samych zainteresowanych dyskryminującym, który uniemożliwiał osobom z dysfunkcją wzroku dobrą zabawę na ekstremalnych atrakcjach. Szczególnie mocno wybrzmiał w moich uszach ów zarzut o dyskryminację. Wypowiadający się na ten temat niewidomi internauci czuli się wykluczeni z niewiadomych powodów. Pisano o tym, że tak być nie powinno, że przecież walczymy o to, abyśmy byli traktowani na równi z innymi, że nie jesteśmy dziećmi wymagającymi nadzoru i ogólnie, że widzący źle nas oceniają, a w zasadzie to nie tyle źle oceniają, co wręcz nie doceniają.

W tym kontekście przypomniały mi się inne wypowiedzi. Nie dotyczyły one co prawda Energylandii i dyskryminacji, lecz czego za chwilę postaram się dowieść, miały z tym związek. Chodzi mi o te wszystkie posty na Facebooku i wiadomości na listach mailingowych, w których osoby z dysfunkcją wzroku uskarżały się na wiele czających się tu i tam przeszkód oraz na totalne niezrozumienie problemu ze strony widzących. Wystarczy wspomnieć temat hulajnóg. Jak to jest przedstawiane? Otóż tak, że hulajnogi stanowią zagrożenie, że są źle parkowane, że potykamy się o nie i że należy jak najszybciej coś z nimi zrobić, bo w przeciwnym razie populacja niewidomych i niedowidzących może się zmniejszyć. Wiem, wiem, przesadzam, ale robię to świadomie i celowo. Słyszałem także tu i ówdzie zarzuty, że na bakier z tak zwaną dostępnością mają dworce kolejowe, strony internetowe, budynki użyteczności publicznej i wiele, wiele innych. Podnoszono zarzuty, że konduktorzy nie są przeszkoleni, że nie pomagają przy wysiadaniu z pociągu, że kierowcy komunikacji miejskiej nie włączają głosowych komunikatów o numerze linii i tak dalej, i temu podobne. Lista pretensji jest bardzo długa.

Wygląda zatem na to, że świat po prostu uwziął się na niewidomych i niedowidzących! Gdzie nie spojrzeć, tam pod nogami przysłowiowe kłody, a w Energylandii to nawet dyskryminacja!

Nikt nie zastanowił się nad powodem wprowadzenia regulaminowych ograniczeń w rodzinnym parku rozrywki. Za to natychmiast wytoczono najcięższe działa, zarzucając zarządzającym nią ludziom dyskryminację niewidomych.

Tyle, że coś mi się tu nie chce skleić: z jednej strony niemożność korzystania z atrakcji ekstremalnych to wykluczenie społeczne, a z drugiej ci sami niewidomi, którzy twierdzą, że nie są małymi dziećmi wymagającymi stałego nadzoru, że dają sobie świetnie radę, podróżują samodzielnie i co tam jeszcze, twierdzą, że wciąż im brakuje dostępności, a hulajnogi są źle zaparkowane. Myślę, że wydostanie się z zepsutej kolejki górskiej może być o wiele większym wyzwaniem niż ominięcie hulajnogi. Myślę, że sytuacja zagrożenia na jakiejś ekstremalnej atrakcji w parku zabaw jest nieporównywalna z wysiadaniem z pociągu.

Jak to zatem jest, że żądamy dostępu do wyrafinowanych i niebezpiecznych instalacji, a jednocześnie psioczymy na brak komunikatów głosowych w tramwajach? Skoro chcemy dostępu do podnoszących poziom adrenaliny atrakcji, to znaczy, że jesteśmy niezłymi kozakami, a skoro jesteśmy kozakami, to dlaczego wymagamy, aby załogi konduktorskie były szkolone w kontekście pomocy przy wysiadaniu z pociągu?

Wymagamy empatii od innych, ale sami nie bardzo wiemy, co to takiego.

Przecież, gdy odpowiadający za bezpieczeństwo w Energylandii kierownik czy dyrektor usłyszy o tym, że niewidomi narzekają na brak ścieżek prowadzących, na źle zaparkowane hulajnogi, na niedouczonych urzędników czy na niedostępne strony internetowe, to pomyśli sobie, że jeśli ich wpuści na ekstremalne atrakcje, to tylko i wyłącznie napyta sobie biedy. Skoro bowiem elektryczny jednoślad może być wrogiem publicznym numer jeden, to co dopiero będzie, gdy nie daj Boże, dojdzie do jakiejś nieprzewidzianej awarii na kolejce górskiej lub innej niebezpiecznej instalacji, z której akurat korzysta niewidomy? Może zatem lepiej zabezpieczyć się i po prostu zakazać takim osobom wstępu na podobne atrakcje?

Czasami nie ma innej drogi, jak regulaminowe obwarowania.

Kiedy mój syn, miłośnik motoryzacji, miał dziesięć lat, bardzo irytował się, gdy zabroniono mu przejażdżki na quadzie. W regulaminie stało, że można jeździć samemu dopiero od lat dwunastu. Nie pomagały tłumaczenia, że już wcześniej dosiadał tego typu pojazdów, że świetnie się na nich czuje i że potrafi je prowadzić. Właściciel wolał zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Nic w tym dziwnego, a już na pewno nic dyskryminującego.

Nie twierdzę oczywiście, że nie ma głupich i bezmyślnych przepisów. Chodzi mi tylko o to, aby zanim o cokolwiek oskarżymy tego czy tamtego, na spokojnie pomyśleć i spróbować go zrozumieć. Z jednej strony bowiem kreujemy obraz niewidomego, któremu coś przeszkadza i który czegoś potrzebuje, a z drugiej dziwimy się, że nikt nie traktuje nas jak superbohaterów, co prawda niewidzących, ale świetnie dających sobie radę w życiu.

Nawet na zepsutej kolejce górskiej.

PS. Na szczęście, choć nie wiem dla kogo, okazało się, że regulamin Energylandii został zmieniony. Niewidomi i niedowidzący mogą korzystać z wielu, choć nie wszystkich, ekstremalnych atrakcji parku rozrywki.

Kto zatem chce, ten niech tam jedzie i naszpikuje się adrenaliną!

Powodzenia!

⇽ powrót do spisu treści

&&

Projekt Erasmus + pt. „Nie rzucaj”

Magdalena Kiełczewska

W latach 2019-2022 Stowarzyszenie Pozytywnych Zmian z Łomianek koordynowało międzynarodowy projekt finansowany z programu Erasmus + pt. „Nie rzucaj” („Do not drop out”), w realizacji którego współpracowało pięć krajów: Polska, Grecja, Bułgaria, Portugalia i Włochy.

Projekt dotyczył opracowania metod zapobiegania wczesnemu porzucaniu szkoły.

Analizując sytuację w pięciu różnych zarówno kulturowo, jak i geograficznie krajach, zauważono, iż nie ma sprawdzonych dobrych modelowych metod rozwiązywania zapobiegania wczesnemu opuszczaniu nauki a problem ten pojawia się niezależnie od kraju, rodzaju placówki, czy przekroju uczniów.

Ustalono, że aby zapobiegać przedwczesnemu kończeniu nauki w szkołach, należy opracować systemowe podejście obejmujące jednoczesne działania na wielu poziomach: pracę z nauczycielami i pedagogami, pracę z rodzicami i pracę z uczniami.

Stowarzyszenie współpracowało z nauczycielami Zespołu Szkół i Placówek pn. „Centrum dla Niewidomych i Słabowidzących” w Krakowie, którzy na co dzień pracują ze słuchaczami z dysfunkcją wzroku.

Projekt był przeznaczony dla osób dorosłych – edukatorów w tym nauczycieli, wychowawców, pracowników i wolontariuszy a czynnikiem motywacyjnym i zapewniającym jego sukces było innowacyjne podjęcie do współpracy i wspólnego opracowywania rezultatów osób bezpośrednio pracujących z uczniami, przy wsparciu metodologicznym ekspertów.

Projekt ma wymiar lokalny, krajowy i europejski a końcowymi odbiorcami są również słuchacze z mniejszymi szansami społecznymi, czy niepełnosprawni.

Poradnik – główny rezultat projektu, zawierający opisy dobrych praktyk, w tym materiały dydaktyczne związane z zapobieganiem wczesnemu porzucaniu szkoły – jest możliwy do darmowego pobrania ze strony internetowej: https://epale.ec.europa.eu/system/files/2022-07/Poradnik%20Do%20not%20drop%20out%20-PL_1.pdf

Serdecznie zapraszamy!

⇽ powrót do spisu treści

&&

Listy od Czytelników

&&

„Dobre zdrowie oraz samopoczucie w zasięgu ręki”

Drodzy Czytelnicy, mając znajomych – niewidomych i słabowidzących w różnych miejscach Polski dostrzegłem, że niektórzy z nich prowadzą niezbyt zdrowy tryb życia. A część z nich nawet się do tego przyznaje.

Ten tryb życia polega na tym, że siedząc w domu poświęcają zbyt dużo czasu na słuchanie książek. Oczywiście w samym słuchaniu książek nie ma nic złego, chodzi o ilość czasu poświęconą na tę czynność.

Dlaczego poruszam ten temat? Ponieważ jak sie okazuje zdrowie oraz samopoczucie tych osób ma wiele do życzenia, a tak niewiele trzeba żeby to zmienić.

Wielu lekarzy twierdzi, że słońce oraz świeże powietrze to naturalne „antybiotyki”. Uważają też, że gdyby ludzie wiedzieli jak zbawienny jest ruch na zdrowie, to wypisywaliby o wiele mniej recept. Część naukowców postanowiło przyjrzeć sie metodom leczenia stosowanym w przeszłości. Jedna z nich polega na wykorzystaniu dobroczynnego działania słońca i świeżego powietrza na ludzki organizm.

Co się okazało? Mianowicie to, że ludzie przebywający czy też pracujący na świeżym powietrzu są zdrowsi niż osoby, które spędzają dużo czasu w zamkniętych pomieszczeniach. Ważne też jest to, aby pomieszczenia, w których przebywamy były regularnie wietrzone.

Co jeszcze stwierdzili? Otóż, że światło słoneczne ma właściwości dezynfekujące, natomiast w świeżym powietrzu znajdują sie składniki, które zabijają drobnoustroje i patogeny szkodliwe dla ludzkiego zdrowia.

Sumując, Czytelniku jak mógłbyś zrobić dobry użytek z tych informacji? Wychodź z domu, spędzaj rozsądną ilość czasu na słońcu i oddychaj świeżym powietrzem. Bez wątpienia wyjdzie Ci to na zdrowie.

Pozdrawiam!
Czytelnik

⇽ powrót do spisu treści

&&

Ogłoszenia

&&

Poszukuję telefonu komórkowego

Chętnie przyjmę używany, w dobrym stanie telefon komórkowy Nokia C 5 z programem udźwiękawiającym. Tel. kontaktowy: 696 721 193.

Czytelniczka

⇽ powrót do spisu treści

&&

Wirtualny Gabinet Psychologiczny „Ku rozwiązaniom”

Szanowni Czytelnicy!

Od kilku lat mam przyjemność dzielić się z Państwem praktyczną wiedzą psychologiczną w redagowanym przeze mnie „Poradniku psychologa”.

Z uwagi na pytania o możliwość bezpośredniego kontaktu, oferuję Państwu niskopłatne usługi w prowadzonym przeze mnie Wirtualnym Gabinecie Psychologicznym „Ku rozwiązaniom” – www.psychologwsieci.com.pl.

Usługi realizowane są zdalnie w formie rozmowy przez telefon bądź rozmowy lub chatu przez komunikatory internetowe.

Niskopłatna pomoc psychologiczna nie różni się jakością od świadczonej pełnopłatnie i ma na celu zwiększenie dostępności profesjonalnych usług tego typu.

Do osobistego kontaktu i współpracy zapraszam:

Oferta dla Czytelników obejmuje:

Ilość i częstotliwość spotkań zależy tylko od Państwa.

Wszystkich zainteresowanych skorzystaniem z pomocy zachęcam do odwiedzenia strony internetowej: www.psychologwsieci.com.pl.

Bliższych informacji udzielam pod numerem telefonu: 737 336 232 i pod adresem mailowym: kontakt@psychologwsieci.com.pl.

Pozdrawiam serdecznie
Małgorzata Gruszka

⇽ powrót do spisu treści

&&

Poznajmy się!

Witam wszystkich! Mam na imię Henryk. Jestem 46-cio letnim kawalerem. Pochodzę z Bolesławca (woj. Dolnośląskie). Jestem osobą spokojną, cichą, lubię domowy spokój i miejsca, które znam. Jestem szczery i bardzo cenię sobie szczerość u innych. Alkohol piję bardzo rzadko. Innych używek nie stosuję. Lubię słuchać audiobooków – może oprócz książek z gatunku fantasy oraz muzykę z lat 80-tych. Jestem osobą niewidomą. Posiadam jednak niewielkie resztki wzroku w prawym oku. Mam też problemy z równowagą, ale chodzę sam i radzę sobie dobrze. Staram się być samodzielny.

Jeśli, tak jak mnie znudziła Cię samotność i jesteś w wieku od 40 do 50 lat, napisz. Na dobry początek proponuję znajomość, przyjaźń, później życie samo pokarze nasze przeznaczenie.

Jeżeli jakaś kobieta byłaby zainteresowana tym ogłoszeniem, podaję e-maila oraz numer komórkowy celem kontaktu: henryktokarski763@gmail.com, tel.: 667 972 338.

P.S. Miło będzie gdy pani okaże się być mieszkanką Dolnego Śląska. Wtedy, może kiedyś będziemy mogli się spotkać. Natomiast jeśli odpowie ktoś z innej części naszego pięknego kraju, to popisać czy porozmawiać również będzie miło.

Z poważaniem
Henryk

⇽ powrót do spisu treści

Drogi Czytelniku!

Wesprzyj działalność na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przekazując swój 1% podatku Organizacji Pożytku Publicznego – Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” wpisując w roczne rozliczenie PIT numer KRS 0000515560.

Możesz również przekazać dowolną kwotę na numer konta:
33 1750 0012 0000 0000 3438 5815
BNP Paribas Bank Polska S.A.
z dopiskiem:
Darowizna na cele statutowe Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”.

Z góry dziękujemy za wsparcie, życzliwość i zrozumienie.

Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”

⇽ powrót do spisu treści