Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449–6154

Nr 10/79/2022
październik

Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728

Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Logo PFRON

&&

Spis treści

Od redakcji

Jesień – Jerzy Liebert

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Państwowy Instytut Badawczy projektuje urządzenie wykrywające przeszkody – Barbara Malicka

Co w prawie piszczy

Parkowanie na prywatnym terenie – Prawnik

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Zioła na jesienne wieczory – Radosław Nowicki

Kuchnia po naszemu

Budyniówka – Jolanta Kutyło

Z poradnika psychologa

O mocy słów – Małgorzata Gruszka

„Z polszczyzną za pan brat”

O klikaniu i smartfonach – Tomasz Matczak

Rehabilitacja kulturalnie

Ból istnienia Bohdana Smolenia – Paweł Wrzesień

Prawdziwe przesłuchania w ciemno – Justyna Margielewska

Film „Chopin. Pragnienie miłości” – siła przekazu treści, muzyki i audiodeskrypcji – Agnieszka Zamojska

Galeria literacka z Homerem w tle

Nora – Mieczysław Jarosławski

Nasze sprawy

Prawie jak w domu – Liliana Laske‑Mikuśkiewicz

Szkoła nie taka straszna jak ją widzą (cz. II) – Anna Kłosińska

Ręce, które widzą (fragmenty) – Józef Szczurek

Marzenia i rzeczywistość – Teresa Dederko

Tak, ale… Tyflocentryzm – Stary Kocur

Ogłoszenia

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Z okazji naszego święta – Dnia Białej Laski – wszystkim przyjaciołom „Sześciopunktu” życzymy wielu powodów do uśmiechu, życzliwości otoczenia, dużo cierpliwości w pokonywaniu przeszkód i trudności życiowych.

W prezencie od zespołu redakcyjnego dedykujemy Czytelnikom przejmujące opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w realiach sprzed II wojny światowej, a opowiada o przyjaźni niewidomego z psem przewodnikiem. Opowiadanie zostało opublikowane w „Galerii literackiej”.

Niedawno Spółdzielnia „Nowa Praca Niewidomych” obchodziła 65. rocznicę powstania. W rubryce „Nasze sprawy” przekazujemy najważniejsze informacje z historii Spółdzielni i jej obecnej działalności. W tym też dziale polecamy uwadze Czytelników artykuł o Domu Pomocy Społecznej w Chorzowie, zawierający ważne informacje dla osób, które ze względu na wiek czy niepełnosprawność nie mogą prowadzić samodzielnego życia.

Czytelnicy zainteresowani kulturą z pewnością zajrzą do działu „Rehabilitacja kulturalnie”, w którym z sentymentem wspominamy Bohdana Smolenia, przedstawiamy artystyczny projekt i zachęcamy do obejrzenia filmu o Chopinie.

W poradnikach tym razem prawnik omawia zasady parkowania przez osoby niepełnosprawne, a psycholog zwraca uwagę na znaczenie słów, które kierujemy do samych siebie lub do innych.

Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji.

Zespół redakcyjny

⇽ powrót do spisu treści

&&

Jesień

Jerzy Liebert

Jak oczy mgłą rozstania powlokły się niebiosa,
Chmurami i z tumanem opada rankiem rosa.

Spoglądam, jak rdzą złotą ostatnie liście świecą,
Jak z deszczem monotonnym opadną i ulecą.

I matka mi powiada – „dzisiaj się cieplej otul”,
I skrzydła sobie łamię, jak latem w krzewach motyl.

I myślę, że rok temu ta sama jesień była,
Tylko że wtedy wieżę kościelną ozłociła.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

Państwowy Instytut Badawczy projektuje urządzenie wykrywające przeszkody

Barbara Malicka

Na naszym rynku coraz częściej pojawiają się nowoczesne rozwiązania, które w zamyśle mają wspomóc osoby z niepełnosprawnościami w wykonywaniu codziennych czynności. Co kilka miesięcy w internecie można znaleźć informacje o opracowaniu lub wynalezieniu innowacyjnego produktu, który wspomoże pewną grupę osób o specjalnych potrzebach.

Niestety, często kończy się na tym, że dane rozwiązanie w ogóle nie zostaje wprowadzone do użytku z powodu braku środków finansowych lub zbyt drogiej produkcji danego wynalazku.

Kilkanaście miesięcy temu miałam okazję uczestniczyć w wywiadach grupowych na temat stworzenia urządzenia, którego głównym celem było wykrywanie przeszkód i ostrzeganie osoby niewidomej o czyhających na drodze niebezpieczeństwach. W poniższym tekście opowiem, jak wyglądały takie wstępne ustalenia oraz na jakim etapie są obecnie prace nad tym ciekawym narzędziem.

Osobiście testowałam już kilka podobnych rozwiązań, które miały sygnałem dźwiękowym lub wibracyjnym ostrzegać osobę niewidomą o przeszkodzie znajdującej się przed nią. Niestety, dla mnie nie były to przydatne urządzenia, ponieważ albo były zbyt czułe i ciągle dawały mi znać, że coś znajduje się przed moją twarzą, albo przeciwnie – nie wykrywały małych elementów na ulicy, jak choćby słupy czy latarnie.

W związku z tym, do samego pomysłu stworzenia kolejnego wykrywacza przeszkód podchodziłam z dużą niechęcią, ale z drugiej strony – chciałam też przekazać wszystkie swoje uwagi osobom, które takie rozwiązanie pragnęły stworzyć, aby było ono jak najlepiej przemyślane i dostosowane do naszych potrzeb.

Na wstępnych rozmowach pojawiło się w sumie kilkadziesiąt osób niewidomych oraz słabowidzących w różnych przedziałach wiekowych, które w mniejszych grupach rozmawiały z odpowiedzialnymi za ten projekt. Głównym celem wywiadów grupowych było poznanie oceny preferencji osób niewidomych i słabowidzących na temat elektronicznych pomocy w orientacji przestrzennej. Rozmowy z uczestnikami odbywały się na dwóch etapach. Etap pierwszy składał się z pytań dotyczących codziennego przemieszczania się osób niewidomych i słabowidzących oraz problemów z tym związanych, a także własnych rozwiązań w zakresie bezpiecznego przemieszczania się.

Natomiast etap drugi polegał na subiektywnej ocenie specjalnie przygotowanych elementów imitujących elektroniczne pomoce w orientacji przestrzennej pod kątem ich ergonomii, kształtów, gabarytów itp., gdzie mogłam porównać trzy wydrukowane za pomocą drukarki 3D przedmioty i ocenić, który z nich byłby dla mnie najlepszy do wykrywania przeszkód podczas samodzielnego poruszania się po mieście.

Ponad rok po powyżej opisanych wywiadach grupowych, Państwowy Instytut Badawczy skontaktował się ze mną i zapisałam się na wstępne testy stworzonego wykrywacza przeszkód. Po przybyciu na miejsce dowiedziałam się, że urządzenie składa się z dwóch elementów. Jednym z nich był zakładany na ramiona i łopatki mechanizm, informujący o wykryciu przeszkody za pomocą wibracji, które były odczuwane w górnej części pleców. Natomiast drugim urządzeniem okazał się sam wykrywacz przeszkód, który miał kształt czworokąta, a w trakcie eksploatacji trzymało się go za specjalny uchwyt. Podczas testów miałam za zadanie znaleźć przeszkody, które znajdowały się koło mnie, a następnie przejść przez specjalnie zaprojektowany labirynt, wykrywając m.in. ściany przy pomocy tego innowacyjnego urządzenia.

Niestety, w obecnej wersji tego rozwiązania napotkałam na wiele niedociągnięć, które od razu zgłaszałam zespołowi zajmującemu się tworzeniem tego sprzętu. Przede wszystkim wykrywanie nie pozwalało określić, jaka mniej więcej odległość dzieliła mnie od wykrytej przeszkody, co mogłoby być np. sygnalizowane zmiennym poziomem wibracji. Po drugie, urządzenie to nie za każdym razem wykrywało przeszkody, mimo że nakierowywałam wykrywacz na wskazaną przez twórców rzecz. Innym moim zastrzeżeniem był problem z wyczuwaniem wibracji, ponieważ nie zawsze działały one z takim samym natężeniem.

Podczas tej samej wizyty w Państwowym Instytucie Badawczym miałam okazję wziąć udział w jeszcze jednych testach kolejnego, ciekawego rozwiązania technologicznego. Polegały one na tym, że miałam za zadanie rękami wyczuć w powietrzu wydmuchiwany przez urządzenie kształt i określić co to dokładnie jest. Było to dosyć ciekawe doświadczenie i przypominało mi trochę opisywaną przez osoby widzące trójwymiarową rzeczywistość, tylko że dostosowaną dla osób niewidomych, ponieważ była ona wyczuwalna dotykiem w powietrzu. Niestety, jako osoba niewidoma od urodzenia nie byłam w stanie określić, jakie dokładnie kształty są wydmuchiwane przez to urządzenie. Po rozmowie z osobą, która obsługiwała ten niezwykły sprzęt, dowiedziałam się, że o wiele lepiej udaje się określanie kształtów osobom słabowidzącym, którym pomaga w tym pamięć wzrokowa.

Podsumowując powyższy tekst, muszę powiedzieć, że jestem bardzo ciekawa, jakie nowe innowacyjne rozwiązania przyniosą nam, osobom z różnymi niepełnosprawnościami, najbliższe lata. Na pewno część z nich nie będzie użyteczna w życiu codziennym, ale bez testowania różnych pomysłów i testów niczego nie da się osiągnąć w przyszłości. Opisywane powyżej testy pokazały, że jeszcze długą drogę muszą przejść twórcy wykrywacza przeszkód, aby był on użyteczny dla wielu osób niewidomych i słabowidzących, ale uważam, że jeśli mamy tylko możliwość, to warto jest uczestniczyć w różnych testach i przekazywać twórcom swoje własne koncepcje i pomysły, a na pewno powstające wynalazki będą dla nas jeszcze bardziej przydatne i użyteczne w codziennym życiu.

Źródło: http://saccessibility.pl/

⇽ powrót do spisu treści

&&

Co w prawie piszczy

&&

Parkowanie na prywatnym terenie

Prawnik

Jak osoba niepełnosprawna może uzyskać kartę parkingową, informowaliśmy już na łamach „Sześciopunktu”. W dzisiejszym numerze przeanalizujemy, jak w praktyce wygląda korzystanie z tego uprawnienia.

Zarządcy dróg na mocy ustawy o drogach publicznych zostali zobowiązani m.in. do wyznaczania tzw. niebieskich kopert. Mogą na nich parkować wyłącznie pojazdy przewożące niepełnosprawnych i oznaczone niebieskimi kartami parkingowymi, a postój na tych kopertach został zdjęty spod opłat naliczanych w strefach płatnego parkowania.

Pamiętajmy, że zwolnienie z opłat za parkowanie poza niebieskimi kopertami zależy tylko od władz miasta – to w ich gestii pozostaje uchwalenie odpowiednich przepisów. Czasami takie uprawnienie może wiązać się z posiadaniem dodatkowego identyfikatora, odpłatnie wydawanego przez władze danego miasta.

Analizując temat pozostawiania pojazdu na parkingu usytuowanym przed marketem, sytuacja nie jest już tak oczywista.

Parking przed marketem to mimo wszystko teren prywatny. I warto o tym pamiętać. Szczególnie, że fakt ten oznacza, iż jego zarządca może praktycznie dowolnie wyznaczać zasady parkowania. A w tym wyznaczać np. opłaty. A brak szlabanu nie zawsze oznacza możliwość bezpłatnego pozostawienia auta. Bo zamiast szlabanu może pojawić się parkomat.

Jednakże w takiej sytuacji jesteśmy chronieni jako konsumenci i winniśmy być poinformowani o wszelkich warunkach związanych z zaparkowaniem samochodu. Albowiem mamy do czynienia z zawarciem umowy pomiędzy konsumentem a sklepem lub przedsiębiorcą świadczącym usługi parkingowe. Zgodnie natomiast z art. 384 § 1 Kodeksu Cywilnego: ustalony przez jedną ze stron wzorzec umowy, w szczególności ogólne warunki umów, wzór umowy, regulamin, wiąże drugą stronę, jeżeli został jej doręczony przed zawarciem umowy. Konsument musi więc mieć możliwość zapoznania się z wszelkimi informacjami na temat świadczonej usługi parkingu przed pozostawieniem samochodu w wyznaczonym miejscu. Przykładowo takie dane mogą być zawarte na tablicy umieszczonej przy miejscach parkingowych w widocznym miejscu, w sposób umożliwiający zapoznanie się z nimi przez konsumenta najpóźniej w momencie pozostawienia samochodu.

W sytuacji, jeżeli naruszone zostały przepisy prawa lub konsument wykonał wszelkie czynności związane z usługą zaparkowania, a mimo to otrzymał dokument zobowiązujący go do zapłaty kary, konsument ma prawo złożyć reklamację do sklepu albo przedsiębiorcy parkingowego, w zależności od tego, kto świadczy usługę parkingową. We wspomnianej reklamacji konsument może żądać anulowania nałożonej na niego kary. Sklep albo przedsiębiorca parkingowy będą mieli 30 dni od momentu otrzymania reklamacji na doręczenie odpowiedzi konsumentowi na papierze lub innym trwałym nośniku (np. e-mailem). W razie przekroczenia powyższego terminu uważa się, że reklamacja konsumenta została uznana przez przedsiębiorcę stosownie do art. 7a ustawy o prawach konsumenta.

W praktyce zdarzają się nieuczciwe firmy, które, pomimo zastosowania się przez konsumenta do zasad obowiązujących na danym parkingu prywatnym, nakładają bezzasadne opłaty. Każdą taką sytuację rekomendujemy zgłaszać do prezesa UOKiK (Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów), albowiem takie działanie kwalifikuje się jako nieuczciwa praktyka rynkowa.

Jednakże co do zasady należy pamiętać, iż niezwrócenie uwagi na tablicę informującą o potrzebie pobrania biletu parkingowego i o płatnym parkowaniu może się wiązać z nałożeniem dodatkowych opłat. Z kolei ich nieuiszczenie może być dochodzone na drodze postępowania windykacyjnego na podstawie danych właściciela pojazdu, uzyskanych z Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców. Co oczywiście nie przesądza o finalnym obciążeniu nas jakąkolwiek kwotą. W każdym tego typu przypadku należy dochodzić swoich racji.

Podsumowując temat parkowania pojazdów przez osoby niepełnosprawne, warto jeszcze wspomnieć o nowym taryfikatorze mandatów, który zaczął obowiązywać od 1 stycznia 2022 roku. Za parkowanie na kopercie przez osobę do tego nieuprawnioną mandat wzrósł z 500,00 zł do 800,00 zł. Nie zmienia się liczba punktów karnych, które można otrzymać za to wykroczenie, dalej będzie to 5 punktów karnych.

Natomiast w przypadku posługiwania się kartą parkingową przez osobę do tego nieuprawnioną mandat wynosił wcześniej 300,00 zł, od 1 stycznia jest to 400,00 zł i za to wykroczenie nie otrzymamy punktów karnych.

Z kolei za korzystanie z cudzej karty parkingowej dostaniemy mandat w wysokości 1200 zł. Wcześniej było to 800 zł. Jednak w postępowaniu sądowym kara grzywny może wzrosnąć nawet do 2 tys. zł.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Zioła na jesienne wieczory

Radosław Nowicki

Żyjemy w trudnych czasach. Koronawirus, wojna w Ukrainie, wysoka inflacja, pogoń za pieniądzem – to wszystko wpływa na niepokój i stres. W powietrzu, wodzie i glebie jest mnóstwo zanieczyszczeń, a w pożywieniu znajduje się wiele środków niekorzystnie wpływających na ludzki organizm. W efekcie przyczynia się to do licznych chorób. Wielu z nich można by uniknąć, gdyby przychylniejszym okiem spojrzelibyśmy na to, co dała nam matka natura. Zamiast niszczyć żołądek i jelita, łykając garściami leki bez recepty i suplementy diety, lepiej zainteresować się naturalnymi sposobami na zdrowie. W niniejszym artykule chciałbym zwrócić uwagę na kilka ziół, które mogą pomóc nam w codziennym funkcjonowaniu.

Mięta – jedna z najstarszych roślin leczniczych, która w polskich domach często wykorzystywana jest do sałatek i lemoniad w okresie letnim, bowiem ma właściwości orzeźwiające i chłodzące. Jednak przede wszystkim mięta pobudza wydzielanie soku żołądkowego, działa żółciopędnie, przez co ułatwia trawienie, pomaga w normalizacji pracy przewodu pokarmowego, działa rozkurczowo i znosi odczucie dyskomfortu. Ma właściwości przeciwzapalne i antywirusowe. Jest stosowana w aromaterapii, a mentol zawarty w olejkach ułatwia oddychanie, łagodzi ból głowy, pomaga walczyć z przeziębieniem oraz stanami zapalnymi górnych dróg oddechowych.

Melisa – to jedno z najpopularniejszych w Polsce ziół, które najbardziej jest znane z działania uspokajającego, bo reguluje poziom stresu i ułatwia zasypianie. Poza tym ma działanie antybakteryjne, przeciwzapalne, moczopędne i żółciopędne oraz pobudza apetyt i poprawia trawienie, a także wpływa na obniżenie złego cholesterolu. Warto więc regularnie pić napary z melisy. Jej listki można dodawać także do różnych dań, a jej właściwości wykorzystywane są również w kosmetologii i farmaceutyce.

Szałwia – ma działanie przeciwpotne, przeciwcukrzycowe, przeciwzapalne, przeciwbakteryjne i dezynfekujące. Wspomaga leczenie chorób wątroby, działa kojąco na zapalenie jamy ustnej, dziąseł oraz anginę. Ma działanie ściągające i tonizujące, przez co doskonale oddziałuje na podrażnioną błonę gardła. Stosuje się ją nie tylko w formie naparów do picia, ale również jako płukankę, która wzmocni włosy, a także zmniejszy łojotok skóry u osób na niego cierpiących. Szałwia znajduje się także w wielu kosmetykach, a nawet w cukierkach do ssania. Z powodzeniem liście świeżej szałwii mogą być stosowane także w kuchni.

Rumianek – to jedno z popularniejszych ziół w Polsce. Jego koszyczki kwiatowe stanowią składnik wielu preparatów leczniczych. Ma on właściwości przeciwzapalne, przyspieszające gojenie ran, rozkurczające mięśnie gładkie. Wewnętrznie jest polecany przy dolegliwościach układu pokarmowego (wzdęcia, zapalenie jelit). Zewnętrznie wykorzystuje się go przy stanach zapalnych skóry i błon śluzowych, ranach czy alergiach. W formie inhalacji może być używany w stanie zapalnym górnych dróg oddechowych. Jest stosowany nawet w formie nasiadówek przy problemach z hemoroidami. Znajduje się on także w wielu kosmetykach, wśród których można wymienić np. kremy do twarzy i ciała, pasty do zębów czy płyny do kąpieli.

Lawenda – ma charakterystyczny, intensywny zapach, ale kryje też w sobie mnóstwo dobroczynnych wartości. Związki aromatyczne w niej zawarte wpływają tonująco na układ nerwowy, łagodzą skutki stresu i ułatwiają zasypianie. Lawenda pobudza wydzielanie soków trawiennych i żółci, przyspiesza trawienie, łagodzi wzdęcia, obniża poziom bólu. Lawenda ma również właściwości antyseptyczne i bakteriobójcze. Pomocna jest przy zwalczaniu zapalenia gardła i zatok. Można nią płukać gardło i stosować do inhalacji. Lawenda jest nieodłącznym elementem kremów, toników czy produktów do pielęgnacji skóry głowy. Coraz częściej jest wykorzystywana także w kuchni jako dodatek do mięs i koktajli, a sam nawet spotkałem się już z lodami lawendowymi.

Dziurawiec – to przez wielu niedoceniana roślina, która może być wykorzystywana w stanach zapalnych dróg żółciowych, początkowych objawach kamicy żółciowej, jako wsparcie dla prawidłowego działania wątroby. Może być również stosowana przy braku apetytu, zgadze, biegunce i wzdęciach. Wykazuje działanie uspokajające. Stąd też może być używany w stanach niepokoju, wyczerpania nerwowego, a nawet w stanach depresyjnych. Ma właściwości moczopędne, a stosowany zewnętrznie ułatwia gojenie ran, odmrożeń i działa ściągająco na uszkodzone miejsca skóry. Można stosować go również do płukania gardła i jamy ustnej.

Pokrzywa – przez wielu uważana jest za pospolity chwast. Tymczasem napary z niej wpływają korzystnie na ludzki organizm. Odtruwają go, wzmacniają i oczyszczają. Pokrzywa działa antybakteryjnie, antygrzybiczo, moczopędnie i wzmacnia układ odpornościowy. Przeciwdziała anemii, obniża poziom cukru we krwi oraz poziom cholesterolu, reguluje przemianę materii i ułatwia trawienie. Dodatkowo poprawia wygląd skóry, włosów i paznokci. Jest składnikiem wielu kosmetyków, a także jest wykorzystywana w kuchni jako składnik zup, soków czy koktajli.

Chmiel – powszechnie kojarzy się z piwem. Jest stosowany także do produkcji kosmetyków i leków. Jego szyszki mają również szereg właściwości zdrowotnych. Działają antyoksydacyjnie, antynowotworowo, antywirusowo i antybakteryjnie. Napar z nich jest doskonałym środkiem uspokajającym, wyciszającym i wspomagającym spokojny sen. Ma również korzystny wpływ na trawienie, bo gorzkie substancje zawarte w szyszkach pobudzają wydzielanie śliny i soku żołądkowego. Poza tym łagodzą nieprzyjemne objawy menopauzy. Napar stosowany zewnętrznie pomaga przy wypadaniu włosów, stanach zapalnych skóry, zapaleniu korzonków nerwowych oraz bólach reumatycznych.

Lipa – szczególnie polecana jest przy przeziębieniu, bo ma właściwości napotne, przeciwgorączkowe, przeciwzapalne i wykrztuśne (działanie napotne będzie najskuteczniejsze, kiedy po wypiciu naparu położymy się do łóżka i przykryjemy kołdrą). Lipę stosuje się także jako środek uspokajający oraz wspomagający zasypianie. Ma zastosowanie przy chorobach wątroby, po przejedzeniu się i przy zgadze. Pobudza bowiem wydzielanie soków trawiennych i żółci. Napary z lipy działają korzystnie na elastyczność skóry, likwidują worki pod oczami, niwelują łojotok i łupież oraz nawilżają włosy.

To tylko kilka najpopularniejszych ziół, po które warto regularnie sięgać. Nie wspomniałem chociażby o skrzypie polnym, piołunie, krwawniku, prawoślazie czy tataraku, choć oczywiście jest ich dużo, dużo więcej. Każde z nich ma swoje niepowtarzalne właściwości, które wspomogą nasz organizm w walce z wszelakimi problemami. Nie zalecam jednak samodzielnego zbierania ziół na łąkach, polach i w lasach. Bezpieczniej będzie zaopatrzyć się w nie w sklepie zielarskim. Proponuję od razu kupić kilka rodzajów ziół, aby później delektować się naparami z nich w długie i chłodne zimowe wieczory. Warto bowiem czerpać pełnymi garściami z tego, co dała nam natura, a wszystko to dla poprawy własnego samopoczucia, wyciszenia organizmu i polepszenia jego funkcjonowania.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Kuchnia po naszemu

&&

Budyniówka

Jolanta Kutyło

Tym razem nie będzie mowa o urządzeniu mechanicznym, lecz o formie do ciast i budyniów. PRL zdegradował formę jedynie do babki gotowanej, natomiast jej pierwotnym przeznaczeniem było gotowanie budyniów, czyli gotowanych dań z wielu składników z dodatkiem ubitych białek.

Budyniówka to zamknięta forma przypominająca tę do zwykłej babki, z tym, że mniejsza. Pośrodku formy mamy okrągły otwór, który powoduje, że wyrób gotowy ma kształt babki. Forma posiada przykrywkę, na krawędzi obwodu głównego ma dwa zaciski, jak przy puszkach do kawy.

W sklepach można ją nabyć pod nazwą forma do babek gotowanych.

Przygotowywanie w niej dań jest proste, szybkie i nie wymaga wysiłku. Jak wygląda opiszę poniżej.

Do natłuszczonej i posypanej bułką tartą lub kaszą formy wlewamy wcześniej przygotowaną masę, nakładamy pokrywkę, całość zamykamy i wstawiamy do dużego garnka wypełnionego gorącą, ale nie wrzącą wodą i gotujemy na najmniejszym ogniu około półtorej godziny. Odliczanie zaczynamy od momentu chlupotania wody w garnku. Oczywiście garnek również przykrywamy, by woda nie wyparowała.

Po wyłączeniu kuchenki czekamy, aż opadnie para, jeszcze ciepłą formę wyjmujemy z garnka i otwieramy. Aby mieć pewność, że budyń nam wyjdzie bez uszkodzeń, stawiamy formę na mokrej ściereczce. Ochłodzone dno formy spowoduje, iż obniży się temperatura i danie szybciej się scali. Zbyt gorący budyń, ciasto czy pieczywo wyjęte zbyt szybko rozpadną się.

Budynie jadano podczas uroczystych obiadów, były to dania wykwintne. Wyjęte z form umieszczano na ozdobnych półmiskach. Do otworu w budyniu wlewano sosy, w przypadku gotowanych babek – bitą śmietanę, by całość ładnie wyglądała. Każdy z gości odkrawał kawałek budyniu i spożywał.

Budynie zdobiono zieleniną, plastrami pomidorów, ogórków, polewano sokiem pomarańczowym, obok ustawiano talerzyki z surówkami, sosjerkę z wyszukanymi sosami, przybierano majonezem i zanurzonymi w nim kaparami.

Układane na półmiskach budynie przystrajano jadalnymi kwiatami, te słodkie lukrowano, dekorowano plastrami cytryny, listkami mięty lub bazylii.

Budynie można wykonywać, podobnie jak farsze do pasztecików i pierogów, dosłownie ze wszystkiego: mięs, serów, ryb, roślin strączkowych, kapust. Podstawą jednak są jajka, w tym wymieszane z podstawową masą żółtka oraz ubite na sztywno białka, nadające budyniom naturalną puszystość i lekkość.

To, co zwykle nazywamy budyniem, który kupujemy w sklepie lub wykonujemy sami, w rzeczywistości jest kisielem mlecznym i z budyniem nie ma nic wspólnego.

Dawniej budyniowe formy miały różne kształty, blacha była pofałdowana we wzorki np. kwiaty, gwiazdki, figury geometryczne, które odciskały się na gotowym produkcie, co dodawało mu wytworności. Dziś w sklepach można kupić formy bardzo proste, ale i tak warto je mieć, bo z prostych produktów można stworzyć istne cuda. Wiedzą o tym mieszkańcy Kresów, terenów pozaborowych Prus i Austrii. Nasze babcie wywożone do Niemiec uczyły się gotować cuda z „niczego” od tamtejszych gospodyń, którym podczas działań wojennych też się nie przelewało.

Gotowanie budyniów to frajda, jakich mało, dzięki temu niczego nie marnujemy. Oszczędne nie znaczy gorsze. I rzecz najważniejsza – nie trzeba długo stać przy kuchni. Dziś w dobie blenderów oraz innych urządzeń wielofunkcyjnych budynie możemy wykonać błyskawicznie.

Pamiętajmy, żeby przed pierwszym użyciem budyniówkę przygotować: umyć ją w gorącej wodzie z dodatkiem płynu do naczyń, wypłukać pod bieżącą wodą, na koniec do wody dodać ocet, by usunąć resztki detergentu.

Ja z budyniówki jestem zadowolona, dlatego ją polecam.

Budyń biszkoptowy ciemny

Składniki:

Wykonanie

Ubić żółtka z cukrem, dodać mąkę wymieszaną z kakao. Wymieszać z białkami ubitymi na pianę z cukrem i odrobiną soli. Wlać do natłuszczonej i wysypanej tartą bułką formy, zamknąć szczelnie. Formę wstawić do garnka z gorącą wodą. Całość gotować półtorej godziny. Podać z dowolnym sokiem lub bitą śmietaną.

Budyń gryczano-drobiowy

Składniki:

Wykonanie

Ugotować kurczaka z marchewką, zemleć lub zblendować. Dodać szklankę wody lub wywaru z mięsa. Dodać zmieloną kaszę gryczaną oraz posiekaną pietruszkę i koperek. Masę wymieszać z żółtkami. Białka ubić na sztywną pianę, dodać do masy, delikatnie wymieszać. Dla pikantności można przyprawić ostrą papryką chili, wyciśniętym w prasce czosnkiem.

Formę natłuścić, wysypać bułką tartą lub kaszą. Wlać masę mięsną. Formę zamknąć, wstawić do garnka z gorącą wodą, gotować 90 minut.

Formę otworzyć, budyń wyłożyć na półmisek, polać dowolnym sosem lub udekorować dookoła plastrami pomidorów, ogórków, listkami sałaty; wnętrze budyniu można wypełnić dowolną surówką.

Smacznego!

⇽ powrót do spisu treści

&&

Z poradnika psychologa

&&

O mocy słów

Małgorzata Gruszka

W sierpniowym numerze „Sześciopunktu” ukazał się artykuł o poradniku przygotowanym przez poznańską Fundację „TAKniepełnosprawni”, zatytułowanym Słowa mają moc! Jak pisać i mówić o osobach z niepełnosprawnościami. Zainspirowana tym artykułem postanowiłam kontynuować temat mocy słów, ale tym razem tych, które mówimy sami do siebie.

Rozmawiamy ze sobą

Mówienie do siebie potocznie uważane jest za zachowanie nietypowe i dziwne. Tymczasem, wszyscy nieustannie rozmawiamy ze sobą, prowadząc mniej lub bardziej świadomy dialog wewnętrzny. Dialog ten to różnego rodzaju treści kierowane do samych siebie. Najczęściej wypowiadamy je w myślach, ale zdarza się też, że robimy to na głos, tak, że ktoś obok może to usłyszeć. Istnieje wiele badań wykazujących, że to jak i co mówimy do siebie, istotnie wpływa na obraz własnej osoby, co z kolei wywiera wpływ na nasze samopoczucie, życiowe cele i osiągnięcia.

Głosy w dialogu wewnętrznym

Nasza psychika nie jest monolitem. Każdy z nas posiada część nazywaną wewnętrznym krytykiem, która może mówić nam przykre i negatywne rzeczy o nas samych w bardzo nieprzyjazny, wręcz wrogi sposób. Posiadamy również współczującą część psychiki, która uśmierza ból dzięki akceptowaniu nas takimi, jakimi jesteśmy i mówieniu do nas ciepłym i życzliwym tonem. Krytyczna i akceptująca część naszej psychiki to w istocie zespół przekonań, które posiadamy na temat siebie, ludzi i świata. Przekonania te docierają do nas w formie myśli, które kierujemy do siebie po cichu lub wypowiadamy na głos. Wiele z nich nie służy nam, ale powtarzamy je, ponieważ są nawykowe, to znaczy wyuczone dawno temu i przez to bardzo silnie zakorzenione w naszym wnętrzu.

Kontrolowanie dialogu wewnętrznego

Kontrolowanie dialogu wewnętrznego rozpoczyna się w chwili, gdy uświadamiamy sobie, co mówią do nas – nasz wewnętrzny krytyk i wewnętrzny przyjaciel. Wewnętrzny krytyk podsuwa nam obawy związane z planowanym działaniem, krytycznie ocenia podjęte już działania i funduje nam całościową, negatywną ocenę nas samych. Typowe myśli podsuwane przez wewnętrznego krytyka brzmią: Jak mi nie wyjdzie, zbłaźnię się, wyjdę na idiotę, wyśmieją mnie i będą wytykać palcami. Osiągnąłem sukces, ale co to za sukces, skoro można było lepiej i więcej. Jestem do niczego, zawsze wszystko knocę, nic mi nie wychodzi, wszyscy mają mnie za nic, nikt mnie nie szanuje.

Choć bywa szkodliwy, wewnętrzny krytyk nie tylko nie jest naszym wrogiem, ale pełni wręcz bardzo ważną funkcję, polegającą na chronieniu nas przed niebezpieczeństwem i zranieniem. Strach pomyśleć, na co moglibyśmy się narazić, nie mając wewnętrznego głosu krytycznego. Głos ten bywa szkodliwy, gdy jest nadmiernie rozwinięty, rozbudowany, dominujący i nieznoszący sprzeciwu.

W rozpoznawaniu wewnętrznego krytyka pomaga przyglądanie się myślom, które przychodzą nam do głowy, gdy planujemy jakieś działanie, gdy coś nam się udało lub nie wyszło tak, jak chcieliśmy.

W okiełznaniu nadmiernego krytyka wewnętrznego pomaga wewnętrzny przyjaciel. Ta część naszej psychiki nie służy temu, by być wobec siebie bezkrytycznym, ale by być życzliwym i rozumiejącym. Życzliwość i rozumienie wobec siebie polega na świadomej zmianie nadmiernie krytycznych przekonań, podsuwanych przez wewnętrznego krytyka, na bardziej racjonalne, bliskie prawdzie i rozsądne, co nie znaczy bezkrytyczne. Gdy krytyk podsuwa myśl: Jak mi nie wyjdzie, to się zbłaźnię, wyśmieją mnie i odrzucą. Życzliwa i rozumiejąca wobec nas myśl może brzmieć: Każdemu czasem nie wychodzi, kilka rzeczy w życiu mi nie wyszło i nikt nie wyśmiał mnie i nie odrzucił.

Nawyki językowe i ich kontrolowanie

Wszelkie myśli, te wypowiedziane na głos i te pozostające w naszej głowie, mają postać słów. Tworzymy je a właściwie odtwarzamy w znanym sobie języku. Istnieje kilka nawyków językowych, przez które zniekształcamy obraz rzeczywistości.

Wyolbrzymianie negatywnego znaczenia

Nawyk wyolbrzymiania negatywnego znaczenia polega na stosowaniu określeń o bardzo silnym ładunku negatywnym w odniesieniu do zwyczajnych, codziennych, krótkotrwałych i nieskutkujących poważniejszymi konsekwencjami bolączek i kłopotów. Posługując się na co dzień określeniami typu: tragedia, dramat, masakra, obłęd, makabra itp., bezwiednie wyolbrzymiamy negatywne znaczenie sytuacji, które z tragedią, dramatem, masakrą i obłędem nie mają nic wspólnego. Tym samym budujemy nadmiernie negatywną wizję naszego życia. Wymienione tu słowa, powtarzane na okrągło, przestają być przenośnią i sprawiają, że codzienne niedogodności życiowe naprawdę zaczynamy postrzegać jako trudniejsze do zniesienia.

Wyolbrzymianie dyskomfortu

Większości z nas zdarza się często wyolbrzymiać dyskomfort odczuwany w reakcji na codzienne niedogodności życiowe. Wyolbrzymiamy je mówiąc: Nie wytrzymam! Zaraz szlag mnie trafi! To jest ponad moje siły! Tylko nie to! Zwariuję!. Mówiąc tak, wzmacniamy poczucie, że nie podołamy jakiejś sytuacji i że skończy się to dla nas źle.

Kontrolowanie nawyków językowych polega na powstrzymywaniu się od używania słów wyolbrzymiających negatywne znaczenie różnych sytuacji i negatywną reakcję na te sytuacje.

Słowa mają moc

Wracając do poradnika Fundacji „TAKniepełnosprawni”, to proponowane w nim określenia warto stosować nie tylko w odniesieniu do osób z niepełnosprawnościami. I tak, zamiast cukrzyk, schizofrenik, osoba w depresji, chory psychicznie, astmatyk, sercowiec czy ofiara przemocy lepiej powiedzieć osoba z cukrzycą, ze schizofrenią, z depresją, z chorobą psychiczną, z astmą, z chorobą serca, osoba doświadczająca przemocy. Z naszego podwórka wybieram określenie „niewidząca” zamiast „niewidoma”. To pierwsze wyraża jedynie cechę, jaką jest niewidzenie, którą mam i z którą się utożsamiam. To drugie mówi coś innego, bo stanowi przeciwieństwo słowa „widoma”, które w ogóle nie odnosi się do ludzi, tylko do zjawisk i oznacza tyle samo co jasna, zrozumiała, widoczna. Nigdy nie powiemy: Ta pani jest widoma, ale powiemy: Widomą oznaką inflacji jest wzrost cen. Zatem, „niewidoma” nie odnosi się do niewidzenia jako takiego, ale chyba do tego, jak są – a raczej w przeszłości były – odbierane osoby niewidzące. Niewidomy to ktoś, kto nie widzi i przez to jest niewidomy dla otoczenia. Na pytanie: Niewidomy, to jaki?, jak dotąd nie udało mi się znaleźć odpowiedzi. Liczę w tej sprawie na Pana Tomasza, którego artykuły o poprawnej polszczyźnie bardzo cenię i czytam z przyjemnością, ze względu na zawartą w nich wiedzę, precyzję, polot i dowcip. Jestem niewidząca, niewidoma być nie chcę, bo słowa mają moc!

⇽ powrót do spisu treści

&&

„Z polszczyzną za pan brat”

&&

O klikaniu i smartfonach

Tomasz Matczak

Wraz z rozwojem technologicznym przybyło w polszczyźnie słów, które trudno posądzać o rodzime pochodzenie. Najczęściej są to żywcem przeniesione z innych języków rzeczowniki lub czasowniki. Dziś już nikt nie wyobraża sobie życia bez komputerów, tabletów czy smartfonów. Wykonujemy na nich czynności, o których nie śniło się naszym przodkom, bo gdyby zapytać nasze prababcie, czy kiedykolwiek klikały bądź tapały, to pewnie zrobiłyby wielkie oczy. Ciekawe, że kliknąć można czymś, ale także w coś, zaś tapiemy raczej tylko w coś, a nie czymś, bo do tapania używa się wyłącznie palca. Da się co prawda tapnąć w coś palcem, lecz moim zdaniem zwrot taki powinien być uznany za pleonazm, jak na przykład schodzić w dół, pchnąć do przodu, akwen wodny czy podskoczyć w górę. Nie da się schodzić nigdzie indziej, jak w dół, bo sam czasownik „schodzić” już w sobie zawiera takie znaczenie. Tapnąć oznacza puknąć w dotykowy ekran palcem, więc zwrot „tapnij palcem” należałoby zakwalifikować jako tautologię.

Jakkolwiek w mowie owe zapożyczone słowa nie przysparzają nam raczej kłopotów, to zauważyłem tu i ówdzie niepokojący trend do pisania ich po angielsku. Nie ma rzecz jasna problemu z komputerem, bo nikt go przez „c” nie pisze, a tablet ma tożsamą pisownię polską i angielską, ale już smartfon czy klikanie nie są tak oczywiste. Warto wiedzieć, że zarówno rzeczownik smartfon, jak i czasownik klikać są już notowane w słownikach języka polskiego. Oczywiście pochodzą od słów smartphone oraz click, lecz ich pisownia została oficjalnie spolszczona. Nie ma zatem sensu pisanie o smartphonach czy dwuclicku. To ostatnie zresztą wygląda dość kuriozalnie, bo stanowi hybrydę polsko-angielską. Sam klik jest ciekawy ze względu na swe pochodzenie. Niby przecież to nic innego, jak naciśnięcie przycisku, ale ze względu na charakterystyczny dźwięk doczekało się odrębnej kwalifikacji. Wychodzi więc na to, że klik to onomatopeja, czyli wyraz dźwiękonaśladowczy, który stał się pełnoprawnym rzeczownikiem. W polszczyźnie jest takich więcej: plusk, chlupot, stuk itp. Tak czy inaczej, zapisujemy go polskimi literami bez obaw o popełnienie błędu.

Natomiast wielozadaniowy zegarek, a więc smartwatch nie doczekał się jeszcze spolszczenia. Nie sądzę zresztą, aby kiedykolwiek do tego doszło. Pisownia „smartłocz” byłaby co najmniej dziwaczna. Co innego odmiana. Otóż smartwatch należy odmieniać tak, jak inne rzeczowniki pospolite z podobną końcówką. Nie należy także używać przy odmianie żadnych dodatkowych znaków, np. apostrofu. Smartwatch odmienia się jak warkocz: smartwatcha, smartwatchowi, smartwatchem itd. W liczbie mnogiej także, więc smartwatche, choć niektórzy mają pokusy, aby stawiać na błędną końcówkę -y. W dopełniaczu obocznie: smartwatchów lub smartwatchy.

Ktoś powie: świetnie, ale dlaczego taki click został spolszczony na klik, a smartwatch pozostał smartwatchem? Idąc dalej: dlaczego smartphone stał się smartfonem, a smartwatch smartzegarkiem, nie?

Oto są pytania!

Zdecydowanie bardziej wolę używać smartwatcha niż zastanawiać się nad powyższymi kwestiami. Zresztą, kto wie? Może kiedyś, mimo moich wcześniej zgłaszanych wątpliwości, doczekamy się w polszczyźnie smartuocza lub smartłocza. Póki co, notuje się już pisownię rozdzielną: smart zegarek, ale łącznej jeszcze nie.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Ból istnienia Bohdana Smolenia

Paweł Wrzesień

Mimo że od śmierci Bohdana Smolenia minęło prawie 6 lat, wszyscy doskonale pamiętamy jego skecze, piosenki czy epizody filmowe. Zapisał się na zawsze w kulturze popularnej jako pani Pelagia, związana ze swoim zakładem pracy szczególnie poprzez kasę zapomogowo-pożyczkową, a produkująca cały arsenał bombek choinkowych, co było aluzją do ukrytej produkcji uzbrojenia w PRL. Śpiewał w „Modzie na biedę”, że w brudnych kiblach to my jesteśmy pierwsi na świecie, po tych co wiecie, co wprawiało publikę w szał radości jako jawny przytyk do „Wielkiego Brata” ze Wschodu. Nagranie słynnego występu „A tam, cicho być” z 1984 r., gdzie wygłosił kwestię: A ci Amerykanie… oni nie są wcale tacy źli. Oni napadną, a potem przeproszą. A mnie za te 40 lat to nikt, … (tu pada wulgaryzm), nie przeprosił, krążyło na kasetach jako hit drugiego obiegu.

Po przełomie 1989 roku nie było już PZPR i Związku Radzieckiego. Skończyła się też zabawa w kotka i myszkę z cenzurą, dzięki której każda cienka aluzja była w lot chwytana przez publiczność.

W latach 90. kabaretowa twórczość Smolenia wydaje się bardziej przaśna i przyziemna. Nagrywał także skoczne piosenki w nurcie disco polo. Jego śpiew wydobywał się wówczas z setek bazarowych głośników i uświetniał niejedną imprezę przy grillu.

Na przełomie stuleci dołączył do obsady serialu „Świat według Kiepskich” jako listonosz Edzio. Pojawiał się zwykle na chwilę, wygłaszał swą pieprzną, rymowaną kwestię i znikał.

Zapamiętaliśmy go jako roześmianego, niewysokiego facecika z dużym wąsem i bystrym spojrzeniem. Czy jednak życie prywatne aktora i komika było choć w części tak wesołe jak jego występy?

Rodzice pana Bohdana poznali się w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, gdzie jego mama Elżbieta była aktorką, a ojciec Bronisław – konferansjerem. Bohdan przyszedł na świat 9 czerwca 1947 r., a 3 lata później urodziła się jego siostra Ilona. Gdy dzieci miały odpowiednio 5 i 2 lata, Elżbieta zaraża się wirusem Polio wywołującym chorobę Heinego-Medina. Mimo leczenia i długotrwałej rehabilitacji pozostaje przykuta do łóżka na resztę życia. Bronisław nie sprostał zadaniu wychowania dzieci i zajęła się nimi rodzina, do czasu gdy Elżbieta, zwana w rodzinie „Lalą”, nie przerwała leczenia, by przejąć opiekę. Może ruszać jedynie palcami, a mimo to z poziomu łóżka zarządza całym domem. Potrafiła wytresować domowego psa Fafika, tak że w razie potrzeby biegł do pobliskiej szkoły i odnajdywał na przerwie jedno z dzieci, co było dla nich sygnałem, że trzeba prędko biec do domu, bo mama czegoś potrzebuje. Nie ruszała się z pokoju, jednak dbała o cały dom, tak aby dzieci były najedzone, czyste i przygotowane do lekcji. Pomagali w tym bliscy, gdyż potrafiła przywiązywać do siebie ludzi i wokół jej łóżka kwitło życie towarzyskie. Mimo głębokiej dysfunkcji fizycznej była świetnie zrehabilitowana społecznie. Do skromnej renty dorabiała korepetycjami z dwóch języków obcych. Pisała też dzieciom teksty piosenek i wierszyków na szkolne akademie. Ojciec Bronisław nie przejmował się sprawami rodziny, prowadząc drugie życie, suto zakrapiane alkoholem. Bohdan wspominał, że raz jeden w dzieciństwie zabrał go na polowanie. W jego trakcie tak niefortunnie rzucił butelką, że rozbił dziecku głowę, kwitując to słowami: Synuś, bardzo cię przepraszam. Były to ponoć jedyne ciepłe słowa, które usłyszał od ojca.

Za namową matki po maturze wybrał naukę w jej rodzinnym Krakowie, aby po 5 latach studiów na Akademii Rolniczej uzyskać tytuł magistra zootechnika. Na studiach zostaje zauważony przez szefa klubu studenckiego „Buda”, który dostrzega w nim talent i porywającą vis comica. Zakładają studencki Kabaret „Pod Budą”. „Lala” napisała dla nich wiele tekstów, w tym jeden z programów pt. „Tyle ruchu, a tu stop, czyli sensacja w Dojkach Wielkich”, dzięki któremu zdobyli grand prix wrocławskiego festiwalu FAMA w 1972 r.

Na drugim roku studiów, podczas zabawy w klubie „Buda”, mający 165 cm wzrostu Bohdan podchodzi do filigranowej blondynki i żartuje: Myślałem, że jestem najmniejszy na naszej uczelni!. Tak zaczyna się ich miłość uwieńczona małżeństwem, naturalnie zaplanowanym i zorganizowanym przez „Lalę”. Szczęście niestety nie trwa długo.

Sława Bohdana rośnie, w 1976 r. porzuca Kraków i zabiera rodzinę do Poznania, gdzie występuje wraz z kabaretem „Tey”. Zawrotna kariera, częste koncerty, wyjazdy zagraniczne sprawiają, że rzadko bywa w domu, a po powrotach z trasy odsypia wielodniowe sceniczno-alkoholowe zmęczenie. Tracą wspólny język z żoną, subtelną intelektualistką, kochającą literaturę i źle znoszącą konieczność samodzielnego zajmowania się domem i synami: Maciejem, Piotrem i Bartoszem. Bohdan, przyzwyczajony do zachwytów publiczności, źle znosił krytykę ze strony żony. W latach 80. kupił synom wymarzony komputer, ale jego obsługi uczył ich przyjaciel rodziny, Roman Pietruszkiewicz. W końcówce lat 80. Teresa zajęła się prowadzeniem rodzinnego interesu w postaci sklepu zoologicznego. Spędzała tam całe dnie, a w tym czasie dzieci puszczone samopas wdały się w złe towarzystwo. Średni syn Piotr dołączył do subkultury młodzieżowej, sięgał po alkohol i narkotyki, wdawał się w bójki i awantury. Z domu zaczął kraść pieniądze, miewał kłopoty z milicją. Bohdan Smoleń, aby odciąć synów od złego środowiska, zdecydował o przeprowadzce rodziny do podpoznańskiego Przeźmierowa. Tam w 1990 roku syn Piotr popełnił samobójstwo. Teresa nie pozbierała się po tej stracie, zaczęła coraz częściej sięgać do kieliszka, często piła wraz z mężem. Bohdan pocieszał się, że wspólne biesiady zbliżają ich na nowo. Nie rozumiał, że dla żony było to wyrazem ostatecznej rozpaczy. Rok później dołączyła do syna, odbierając sobie życie. Kolejne lata w Przeźmierowie to praca i niekończące się imprezy, na które Smoleń zaprasza członków bliższej i dalszej rodziny. W imprezach biorą też udział niepełnoletni synowie artysty. Smoleń wiąże się w 1993 roku z Jolantą – swoją pierwszą, licealną miłością. Nie znajduje jednak w tym związku ukojenia. Nadal pracuje, ale jego talent rozmienia się na drobne. Po 10 latach bierze rozwód i wiąże się z kolejną partnerką. Syn Maciej twierdzi, że po śmierci Teresy ojciec przez 30 kolejnych lat popełniał samobójstwo na raty. Dużo pił, palił, nie dbał o siebie. W 2007 r. założył jeszcze „Fundację Stworzenia Pana Smolenia”, zajmującą się hipoterapią dzieci. Później przyszły poważne problemy zdrowotne. Przeszedł zawał serca i serię udarów mózgu. Pod koniec życia był praktycznie sparaliżowany. Zmarł 16 grudnia 2016 r.

Jako artysta Bohdan Smoleń potrafił bawić nas na estradzie, nawet gdy przeżywał osobiste dramaty. Synowie mówią, że bardzo kochał rodzinę i ciężko pracował na jej byt. Zabrakło tylko uwagi i ojcowskiego ciepła. Być może nie umiał okazać bliskim dość uczucia, bo sam nie otrzymał go od ojca w młodości, a może problemy zwyczajnie go przerosły. Nie jest naszą rolą wydawanie sądów, warto jednak z sentymentem wspomnieć pana Bohdana, który przez kilka dekad wnosił uśmiech i odprężenie w naszą szarą codzienność.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Prawdziwe przesłuchania w ciemno

Justyna Margielewska

Wyobraźmy sobie, że staliśmy się reporterami popularnego programu i naszym zadaniem będzie przeprowadzenie sondy ulicznej. Idziemy przez zatłoczone miasto, zadajemy napotkanym osobom różne pytania i nagrywamy na dyktafon coraz zabawniejsze odpowiedzi. Tematem odcinka będą wspomnienia z dziecięcych lat.

W pewnym momencie ktoś opowiada, że w sumie to trochę głupie, ale kiedy był w podstawówce, strasznie bał się ciemności, ponieważ starsza siostra włączyła mu film o potworach, które bezczelnie wyskakiwały z szafy. Lekkie zakłopotanie i ankietowany, podobnie jak reszta respondentów, zaczyna uśmiechać się i od razu instynktownie wymienia przyjemniejsze skojarzenia ze swoim dzieciństwem. Taka podobna historia stała się inspiracją dla twórców ze Studia Disney Pixar, którzy przy produkcji animacji „Potwory i spółka” skupili się na tym, iż dziecięca fantazja potrafi w każdym szeleście i cieniu zauważyć dziwacznego stwora, gdy tylko w pokoju stanie się wystarczająco ciemno.

Lata mijają, przestajemy wierzyć, że Yeti chodzi na zwiad po naszych domostwach, ale niechęć do mroku pozostaje. To nie przypadek, że w większości dzieł popkultury, jeśli ma wydarzyć się coś złego, to najlepiej w nocy. Kiedy myślimy o filmowych scenach z policyjnych przesłuchań, to tylko biurowa lampka się świeci, a wokół panuje nieprzyjemna ciemność. Widz razem z przesłuchiwanym boi się o własną skórę.

Ciemność rozumiana jako brak obrazu w przekazie medialnym również nie kojarzy się najlepiej. Nawet redaktorzy z radia zachęcają do wizyt na strony www ich mediów, żeby podzielić się ze słuchaczami pięknym widokiem z wakacji ujętym na fotografiach. Współczesnym użytkownikom internetu, czerpiącym wiedzę o świecie z podróżniczych relacji zamieszczanych na ich ulubionych kanałach w serwisie You Tube, wysyłających do znajomych wiadomości w postaci kolorowych emotek i poznających najnowsze muzyczne hity oprawione w piękne filmowe teledyski, brak obrazu zazwyczaj kojarzy się z gorszą jakością tworzonego dzieła.

W medialnym świecie istnieje zasada, że jak nie zrobisz show na scenie, to nie masz talentu. Jak zmusić niewidomego do tańczenia i robienia gimnastycznych figur przy jednoczesnym śpiewaniu do zaciekawionej publiczności? Widzowie programów z gatunku talent show mają prawo do oglądania i przekonywania się, jak piękni i niezwykli są podziwiani przez nich artyści. Z podobnym problemem mierzą się realizatorzy telewizyjnego widowiska, których zadaniem jest zarejestrowanie ciekawych scen do montażu.

Nie mam zamiaru krytykować żadnej ze stron. Nie zawsze odpowiada mi muzyka i słowa piosenki, ale profesjonalnie zmontowany teledysk od razu przyciąga moją uwagę, co ostatecznie w mojej opinii ratuje nowo powstałe dzieło.

Czy telewizyjne programy promujące talenty są złe? Nie, ponieważ zachęcają nowe pokolenia do skupienia się na własnej edukacji kulturalnej. Młodzi oglądają idolów i zachowują się tak jak uczniowie, którym zależy na prześcignięciu swojego mistrza. Programy mają ciekawą formę, dlatego zdobywają serca milionów widzów. Dobrym przykładem jest seria widowisk znana jako „The Voice of Poland”. Program ma edycje kierowane do dzieci, młodych wokalistów i seniorów, a każda z nich zakłada, że w trakcie przesłuchań profesjonalni artyści nie widzą startujących w tym show uczestników. Przynajmniej przez ten czas, kiedy regulaminowo trener musi być odwrócony plecami do śpiewających.

Jeśli juror może nie widzieć wokalistów, przebywając na chwilę w mroku, to tak samo może być w przypadku śpiewających. Fundacja „Wygrajmy Razem” z Dąbrowy Górniczej (prowadzona przez niewidomego społecznika i wokalistę – Łukasza Barucha i słabowidzącą wokalistkę – Karolinę Żelichowską) we współpracy z Pałacem Kultury Zagłębia od 2019 roku realizuje projekt pod nazwą Konkurs Wokalnych Talentów Muzyka – Wyobraźnia – Ciemność. Podobnie jak w programie „The Voice of Poland” organizatorzy przedsięwzięcia postanowili przypomnieć, że nie ma w tym nic złego, kiedy juror nie widzi wokalisty. Można nawet pójść o krok dalej i przygotować prawdziwe przesłuchania w ciemno, starając się, żeby nie tylko jurorzy, a nawet wokaliści i publiczność w trakcie trwania finałowego koncertu przebywali w całkowitym mroku i mogli skupić się tylko na muzyce. Dotychczas zostały zorganizowane dwie edycje konkursu, którego etap półfinałowy i finał miały miejsce w Pałacu Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej (konkursowe koncerty na scenie w Piwnicy Teatralnej).

Zanim nastąpi wspomniany finał, najlepsza szesnastka wokalistów zostaje zakwalifikowana do półfinałowego koncertu (wcześniej wysyłali swoje zgłoszenia z materiałem wideo do oceny, na etapie eliminacji). Każdy z wykonawców ma za zadanie zaprezentowanie piosenki w języku polskim. Mile widziane są utwory autorskie, jak i covery czyli własne interpretacje ulubionych przebojów. Uczestnicy są oceniani przez jurorów reprezentujących artystyczne środowisko osób niewidzących, którzy na co dzień śpiewają, grają na instrumentach, komponują, piszą teksty, a nawet bywają trenerami wokalnymi. Na tym etapie trwania konkursu niewidomi nie dają taryfy ulgowej śpiewakom i oceniają ich pod kątem: doboru odpowiedniego repertuaru, dbałości o dykcję, techniki wokalnej i interpretacji tekstu. W dotychczasowych edycjach konkursu w roli jurorów wystąpili: Katarzyna Nowak, Anna Rossa, Agata Zakrzewska, Iwona Zięba i Grzegorz Dowgiałło.

Wszyscy półfinaliści walczą o udział w finale przedsięwzięcia. Najlepsza szóstka ma szansę zdobyć nagrody finansowe i wziąć udział w niezwykłym wydarzeniu (wspomniany koncert w ciemności), a nawet spotkać się z mistrzami, którzy od lat tworzą polską muzykę rozrywkową. W finale pierwszego Konkursu MWC przewodniczącym jury był piosenkarz i kompozytor – Andrzej Zieliński z zespołu Skaldowie, a w kolejnej edycji wokaliści mogli słuchać rad od piosenkarki Danuty Błażejczyk. W roli konferansjerów konkursowych koncertów wystąpili dziennikarze: Beata Tomanek i Leszek Kopeć.

W tym roku wystartowała trzecia edycja tego rozśpiewanego projektu. Relacje z wydarzenia można śledzić na facebookowym profilu konkursu pod nazwą Przegląd Wokalnych Talentów Muzyka – Wyobraźnia – Ciemność oraz na kanale You Tube Fundacji „Wygrajmy Razem”. W trakcie pisania artykułu trwa etap rekrutacji uczestników do trzeciej edycji konkursu.

Podczas ostatniego finału MWC miałam przyjemność razem z resztą publiczności wsłuchiwać się w głosy szóstki artystów, którzy tylko za pomocą słów i muzyki, wygrywanej im przez niewidomego jazzmana – Grzegorza Dowgiałło, opowiadali swoje muzyczne historie. Dzięki możliwości zrozumienia tego, o czym śpiewali uczestnicy konkursu, można było wyobrażać sobie barwne sceny, chociaż wszędzie panowała ciemność. To było cenne doświadczenie pokazujące, że mrok ma wiele twarzy – od tej z horrorów, po nasze codzienne problemy, na artystycznych przeżyciach kończąc.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Film „Chopin. Pragnienie miłości” – siła przekazu treści, muzyki i audiodeskrypcji

Agnieszka Zamojska

Chciałabym, z perspektywy osoby słabowidzącej, podzielić się z Czytelnikami moim doświadczeniem odbioru filmu „Chopin. Pragnienie miłości” w ogólnodostępnej wersji video oraz dla porównania, jako ścieżki dźwiękowej tegoż filmu z audiodeskrypcją, która znajduje się w zbiorach DZdN. Jednocześnie pragnę wskazać na wartość treściową i emocjonalną filmu, by zachęcić do jego obejrzenia.

Do zatrzymania się nad filmem skłoniła mnie zbliżająca się kolejna rocznica śmierci Fryderyka Chopina (kompozytor zmarł 17 października 1849 roku), a ponadto przypadająca obecnie 20. rocznica ekranizacji filmu.

„Chopin. Pragnienie miłości” to polski dramat biograficzny z 2002 roku w reżyserii Jerzego Antczaka. Możemy w nim zobaczyć plejadę gwiazd polskiego kina. Odtwórcami głównych ról są Piotr Adamczyk i Danuta Stenka. W obsadzie filmu występują również: Adam Woronowicz, Bożena Stachura, Sara Müldner, Marian Opania, Jadwiga Barańska, Jerzy Zelnik i inni. Aktorzy znakomicie wcielają się w powierzone im role, oddając bardzo przekonywująco charakter i sposób zachowania postaci.

Film ukazuje osobowość Fryderyka Chopina jako geniusza muzycznego, targanego pragnieniem kochania i bycia kochanym, który często w poczuciu osamotnienia dramatycznie poszukuje realizacji swoich marzeń. Kompozytor przedstawiony jest nam z bliska, a więc nie tylko przez pryzmat jego talentu i twórczości, ale również jako wrażliwy człowiek, ze swoim szlachetnym, aczkolwiek trudnym charakterem. Piotr Adamczyk, odtwórca głównej roli, tak powiedział w jednym z wywiadów: Chciałbym, aby filmowy Chopin okazał się nie tylko wspaniałym artystą, którego trzeba podziwiać, ale także człowiekiem, którego można zrozumieć.

Fabuła filmu rozpoczyna się w 1830 roku w niełatwym momencie dziejów naszego narodu, kiedy Polska była pod zaborami. 20-letni Chopin wyjeżdża z Warszawy do Francji, by uniknąć represji ze strony władzy carskiej i aby na emigracji rozwijać swój talent muzyczny. Po początkowych niepowodzeniach i poczuciu porażki Chopin staje się gościem elitarnych salonów Paryża. Jako utalentowany kompozytor i pianista prezentuje swoje dzieła na licznych koncertach, zdobywając sławę i uznanie. Poznaje pisarkę francuską George Sand. Początkowo odrzuca jej uczucie, stwierdzając: Mężczyzna lubi zdobywać kobietę, która mu się podoba, ale nie lubi być zdobywany przez kobietę, która mu się nie podoba. Jednak odmowa ręki Maryni z Polski i przeżycie zawodu miłosnego skłaniają Chopina do chęci bliższego poznawania George Sand. Kochankowie wraz z dziećmi pisarki – Maurycym i Solange – wyjeżdżają na Majorkę, gdzie ujawnia się gruźlica Chopina. Po powrocie zamieszkują w Nohant, majątku Sand. Tu powstaje większość znakomitych utworów polskiego kompozytora. Pośród szczęścia i namiętności coraz bardziej komplikują się relacje pomiędzy Chopinem i George Sand oraz jej dorastającymi dziećmi: zazdrosnym o miłość swej matki Maurycym i zakochaną w Chopinie Solange. Kompozytor pragnie czułości, natomiast czuje się odrzucony przez George Sand, która dostrzegając zaniedbania wobec dzieci, w zamian za gorące dotychczas uczucie wobec Chopina oferuje mu jedynie przyjaźń. Słabnący w chorobie Chopin czuje się sfrustrowany, osamotniony i upokorzony niesioną mu jedynie opieką Sand. Zamyka się we własnym świecie i oddaje komponowaniu, twierdząc, że ze swoją muzyką nie jest sam.

Chopin bardzo tęskni za swoją rodziną. Przeczuwając nadchodzącą śmierć, w pożegnalnym liście prosi o przyjazd siostry Ludwiki, z którą ze wzruszeniem wspominają atmosferę wieczoru wigilijnego w gronie bliskich oraz śpiew kolędy „O, gwiazdeczko”. Jak wiemy, zgodnie z pragnieniem i wolą kompozytora, jego serce zostało złożone w Kościele św. Krzyża w Warszawie.

Fabuła filmu wtopiona jest w muzykę Fryderyka Chopina. Tło muzyczne stanowią 52 fragmenty utworów kompozytora, które przepięknie dopełniają przebieg akcji i nasycają emocjonalnie. Nagrania poszczególnych utworów to w większości wykonania Janusza Olejniczaka. Film pokazuje też okoliczności, w jakich powstawały niektóre utwory. Jedna ze scen ukazuje np. jak kompozytor jest zmuszony tworzyć swoje Preludium Deszczowe Des-dur przy zupełnie rozstrojonym fortepianie. Sytuacja ta doprowadza go do rozpaczy, bezsilności, a nawet szału. Wiele radości natomiast niesie Chopinowi podchwycenie motywu muzycznego granego spontanicznie na skrzypcach przez jego oddanego służącego Jana. W ten sposób powstaje Mazurek D-dur.

Z całkowitym przekonaniem mogę powiedzieć o odczuciu siły audiodeskrypcji w filmie. Obrazy zapamiętane podczas oglądania przeze mnie filmu w wersji video pojawiały się w mojej wyobraźni, kiedy odbierałam go, słuchając później jedynie ścieżki dźwiękowej z audiodeskrypcją. Obrazy takie, jak np. piękne widoki na Majorce (ganianie się po skałach, liczenie latających orłów), zarys i uroda twarzy w zbliżeniach – w danych momentach słuchanego filmu się odradzały. Jednakże bezsprzecznie audiodeskrypcja uzupełnia obraz w sposób znaczący. Dzięki temu mogłam poznać dokładny wygląd postaci, opis ich gestów, czynności, jakie wykonują. Lepiej mogłam dostrzec ich charaktery i emocje, często uzewnętrzniane w wyrazie twarzy, który jest niedostrzegalny dla osoby słabowidzącej. Tak wiele znaczy w konkretnej sytuacji tekst audiodeskrypcji, mówiący np. o spotykających się spojrzeniach Chopina i George Sand podczas epidemii cholery i gdy Liszt ich z sobą poznaje, a także gdy jest mowa o płynących łzach z oczu Chopina, który słyszy od George Sand słowa: Nasza miłość się zmieniła, zostańmy przyjaciółmi. Dzięki audiodeskrypcji poznajemy również szczegóły obiektów, np. wygląd Katedry Notre Dame. Bardzo istotne są także opisy akcji w trakcie trwania utworów muzycznych, np. podczas dramatycznej w swoim przekazie „Etiudy rewolucyjnej” c-moll dowiadujemy się o zniszczeniu fortepianu Chopina w jego mieszkaniu i zastraszeniu rodziny przez carskie wojsko. Dowiadujemy się też, że podczas wykonywania przez Chopina Walca a-moll w czasie koncertu otrzymuje on dyskretnie bilecik od George Sand o treści: Uwielbiam pana. Opisywane są również obrazy wspomnień Chopina z całego jego życia podczas wykonywanego przez niego jednego z ostatnich koncertów.

Muzyka Chopina sama w sobie, stanowiąc tło filmu, dostarcza w przekazie z audiodeskrypcją jeszcze więcej emocji i przeżyć, a jej piękno jest jeszcze bardziej wyeksponowane. Dzieje się tak być może ze względu na większą koncentrację na dźwięku, a nie na obrazie.

Film „Chopin. Pragnienie miłości” jest naprawdę godny polecenia. Posiada silny ładunek emocjonalny, wywołujący często wzruszenie. Piękna fabuła, gra aktorska, dialogi i wreszcie muzyka nie tylko potęgują przebieg akcji, ale także przekazują emocje, uczucia radości i szczęścia, a jednocześnie dramatyzm poszczególnych postaci. A wszystkim tym walorom filmu służy znakomita audiodeskrypcja.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Nora

Mieczysław Jarosławski

Ulica…

Nad jezdnią stoi ociemniały. Przed nim pies na sznurku. Ulica huczy, dudni, drga. Bekiem ogłuszy, dzwonkiem przerazi… i gada znów i huczy głucho, monotonnie.

Uszy Nory wyławiają dźwięki. Na bliskie cofa się, dalekie węszy ostrożnie. Postronek wypręża się i opada znów. Niby dokuczliwy rój much koło uszu tłucze się chaos uliczny.

Krzykliwy turkot – stój! Cichy, podstępny szurgot – stój! Groźny, trzęsący ulicą pęd i głośny dzwon – stój! stój! stój! Na dorożki Nora nie zważa – to koń, zwierzę wlecze je za sobą. Gwar.

Ludzie nieomal ocierają się o nich. Czuje ich woń – ciężką, nasiąkniętą znojem pracy i izby, lepką i czepiającą się nozdrzy. Czuje woń lotną, swawolną, jak woń kwiatów, fruwającą na fali śmiechu.

Żółty, smutny pyszczek Nory wysuwa się naprzód i cofa się, podnoszą się z lekka uszy i drżą smukłe, owłosione miękko łapy. Gęsto siadają płaty śniegu. Topnieją tylko na ciepłej mordce Nory. Człowiek stojący na drugim końcu sznurka niecierpliwi się. Kijem postukuje w cementową płytę chodnika.

– Cóż, Nora, nie ma tam przejścia?

Suka pisnęła, machnęła łbem ku panu i podwinęła ogon, to znaczy zawsze: nie przeszkadzaj, czuwam, czekam na naszą chwilę. I kij przestaje uderzać o bruk. Człowiek po omacku oblicza numery wieczornego wydania gazety: jeden, dwa, trzy. Trzy jeszcze. Nora drgnęła, pochyliła się naprzód, pociągnęła za sobą pozbawione wzroku ciało człowieka. Przeszli ulicę. Trzy lata przechodzą ją tak w poprzek i wzdłuż – codziennie, bez wypadku. A potem w tunel bramy, po schodach, dzwonek – i gazeta przechodzi z rąk do rąk.

Dziś pozostała jeszcze ostatnia.

Na pierwszym piętrze spadł łańcuch, rozwarły się drzwi. Suka cofnęła się. Warknęła cicho, miękko. Niewidomy roznosiciel zdziwił się. Pyta:

– Czy ja dobrze trafiłem? Pan doktor?

– Tak, tak, przyjacielu. Służąca dziś na weselu siostry, więc otwieram sam.

Ociemniały oddał gazetę, ale drzwi nie trzaskają, jak zwykle.

Doktor badał długo, zastanawiał się, wypytywał…

– Co to, chodzicie z pieskiem?

Nora cofa się za nogi pana.

– Prowadza mnie, panie doktorze… Jestem ślepy.

– O, ślepy? Od dawna?

– A już ładnych parę lat… Podobno zaniedbałem.

Drzwi jeszcze się nie zamykają. Nora pochyla nos ku ziemi – wciąga życzliwą, ciepłą woń. Chwila ciszy. Potem głos mówi łagodnie, po przyjacielsku:

– Wejdźcie, to obejrzę wasze oczy.

Przez hall, przez dalsze pokoje suka już nie prowadzi. Nie zna drogi. Kurczowo trzyma się nóg ślepego swego pana.

Doktor badał długo, zastanawiał się, wypytywał, wreszcie rzekł:

– Może jednak uda się jeszcze coś pomóc. Spróbuję. Przyjdźcie jutro do kliniki ocznej.

Niewidomy zaniemówił z wrażenia.

Ale szparko wracał ze swym przewodnikiem, jakby się spieszył bardzo do dnia następnego. Wracał do małej izdebki w pozamiejskiej szopie fabrycznej, gdzie oboje – kęs po kęsie spożyli skromny posiłek, jak co dnia: chleb, ser i mleko, kupione po drodze w sklepiku.

Spać? Czy można spać tej nocy? Wokoło martwa cisza, ale w głowie huczy – już nie ulica, nie miasto, ale szczęście rwie naprzód i ponosi, jak śmigło za sobą ciężki, bezradny kadłub. Nora stęka, mruczy, dobiera sobie miejsce – niezadowolona. Ślepcowi zdaje się, że już widzi. Barwny świat powraca w natarczywych obrazach. Ulice, tunele, domy, góry, wylot za miasto, zielone łąki, zalane słońcem i obryzgane kwieciem.

I drogi, smukły pyszczek Nory i te wierne patrzące tyle lat za niego oczy… Wszystko to może zobaczy. Tak. Bo choć znał świat barwnego życia dawniej – pragnął go ujrzeć znów, bo choć znał każdą niemal subtelność kształtu swej suki, nie widział przecież jej nigdy. Kupił ją już wytresowaną – za ostatni grosz – byleby nie zginąć z głodu. Żebrać nie chciał.

I oboje przywiązali się do siebie. Dwoje ich było na świecie, związanych ze sobą postrzępionym powrózkiem i szczerą miłością. Może spojrzy w jej oczy – podziękuje jej nie tylko słowem i pieszczotą ręki, ale i spojrzeniem. Poza sobą wzajem nie znali nikogo. Suka jeżyła się przed obcą ręką i kryła się w szatach swego pana. Jego woń była dla niej bezpieczeństwem, dotknięcie jego dłoni – jedyną pieszczotą, a kalecza niemoc – obowiązkiem, odwagą, przezwyciężającą rozkrzyczaną ulicę, zło, z którym walczyła od trzech lat, bo od trzech lat tylko podczas snu nie czuła na sobie naprężenia postronka. Instynkt psa udzielał się człowiekowi. Wszystko, co ich otaczało, poza granicami własnego kąta, było grozą, czającą się stale i na każdym kroku.

A grozę zmniejszała tylko ta zwartość nieustanna. Ona jedna mocna była ją pokonać i prowadzić ich wspólnie przetartymi od dawna szlakami. Ale w ostatnim roku ciężkiej tułaczki groza jakby się zwiększała. Niewidomy czuł, że Nora przywarła do niego mocniej jeszcze. Kiedy wypuszczał z ręki sznurek, żeby skorzystała z wolności – nie ruszała się z miejsca. Mógł stać godzinę, suka ani drgnęła. Nie umiała widać już chodzić bez niego. I nie wiadomo było już kto z nich i kogo prowadził.

Przez miesiąc chodzili oboje do kliniki. Pierwszego dnia trudno było wprawdzie trafić, ale jakoś ludzie doprowadzili. A potem Nora znała już drogę – niby do nowego prenumeratora. Cicha, rzewna nadzieja rosła z dnia na dzień, nabierała śmiałości, entuzjazmu, po prostu szaleństwa. Idąc ulicą na drugim końcu wyciągniętego sznurka, niewidomy mówił do swej przyjaciółki:

– Będę, piesku, widział. Będę widział i spojrzę w twoje kochane, wierne oczy i pokażę ci wtedy, że świat to nie tylko tunele ulic i klatki domów, ale pola i lasy i strumienie. Pójdziemy tam i będziemy biegać i chować się przed sobą wzajem. I szukać się i radować, jak dzieci.

Wiosenne słońce już przypiekało, kiedy drżąc ze wzruszenia, ślepiec w ciemnych okularach szedł za ciągnącą go Norą po raz ostatni do kliniki. Dziś zdejmie doktor opaskę – na próbę. Może będzie widział. Zobaczył? Zobaczy?

– Nora zobaczę cię!

Ręką sukę namacał i w długiej jej sierści zanurzył palce… Widział już niemal żółty, palony kolor owczarka. Nora stanęła. Zbierała w serce to dotknięcie dłoni pańskiej – bo znaczyło ono również tyle, co sięgnięcie oczyma w głąb oczu i najtkliwsze zrozumienie i wyznanie najczulszej przyjaźni. A choć kołysała się z lubością na nogach, choć pod dotknięciem pieszczoty wyginała grzbiet, ciągnęła już naprzód, włożona w tę służbę stałą, nieprzerwaną i opiekuńczą.

Ruszyli dalej. Bo w życiu suki były dwie tylko drogi – z wilgotnej izdebki poprzez tunele ulic, po klatkach schodowych i z powrotem do tejże izby.

Doktor zdjął opaskę.

Łagodne światło dnia, a wraz z nim dziwne, zapomniane niemal kształty przedmiotów i ludzi oszołomiły człowieka. Spadły mu na mózg, pozbawiony przez lata wzruszeń wzrokowych, i rozjaśniły błyskiem pragnienia i łzami spływającej radości.

– Nora!

Dopadł ryżego smukłego pyszczka. Tak, tak… Nie inaczej ją sobie wyobrażał. To był ten ryży pyszczek. W puszystej sierści zanurzył drżące palce, spojrzał w wierne psie oczy.

Suka machnęła ogonem – widział… Lizała mu ręce – nie tylko czuł, ale widział czerwony ozór.

Ale… Nora go nie widziała.

Nora była ślepa. Kiedy i jak oślepła w ciężkiej pracy – nie wiedział. Osunął się na podłogę i przytulił drogi łeb niewidomej suki do twarzy. Łzy bólu serdecznego zrosiły kudłatą głowę wiernej przyjaciółki. Radość widzenia straciła urok. Zgasły te oczy psa, które w ciągu lat oglądały świat dla niego. Zgasły pierwej niż on przejrzał. Zgasły w ciężkim, codziennym jarzmie obowiązku. Nie było czasu nawet na piśnięcie. A noc przynosiła przecież tylko ukojenie, odpoczynek i zaufanie do zbliżającego się niezmiennie dnia. Po chwili Nora wysunęła się z ramion pana i pociągnęła go za sobą ku drzwiom. Roznosiciel gazet podążył za nią na wyprężonym sznurku. Czyż mógł jej dać poznać, że z wiernych, opiekuńczych jej usług już nie korzysta?

I widziano ich znów, jak przechodzili w poprzek i wzdłuż ulic – razem, zawsze razem ślepa prowadząca suka i widzący, idący za jej przewodem człowiek. Wędrowali z dnia na dzień, związani powrózkiem i najserdeczniejszą, dozgonną przyjaźnią.

Źródło: „Przyjaciel Niewidomych”, Nr 6‑7 Warszawa‑Kraków, wrzesień 1948 r. Rok I

⇽ powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Prawie jak w domu

Liliana Laske‑Mikuśkiewicz

Dom, to magiczne miejsce, w którym czujemy się bezpiecznie. Znamy każdy kąt, jesteśmy u siebie. Wielu z nas nie wyobraża sobie zmiany miejsca zamieszkania. Problem powstaje, gdy stajemy się niesamodzielni i wymagamy stałej opieki innych. Ale bliscy nie zawsze są obok, a nawet, jeśli są, to mają przecież swoje życie. Nie zawsze są w stanie nami zająć. Większość ludzi perspektywę zamieszkania w domu pomocy społecznej traktuje jako ostateczność. Czasami jednak jest to najlepszym i jedynym wyjściem. Tymczasem, warunki mieszkaniowe i jakość świadczonych usług w poszczególnych placówkach może być bardzo różna. Warto się im na spokojnie przyjrzeć. Może ktoś wybierze chorzowski Dom Pomocy Społecznej im. K. Jaworka?

Obiekt ma 37 lat i od początku budowany był z myślą o niewidomych. W ostatnich latach przeszedł generalny remont.

– Gdy w 2013 r. obejmowałem stanowisko dyrektora, budynek po latach użytkowania nie wyglądał już estetycznie – mówi Henryk Łytek. – Za priorytet uznałem odnowienie wnętrz i podniesienie standardów. Stopniowo zaczęliśmy remontować – najpierw świetlicę, salę gimnastyczną, korytarze. Wymieniliśmy cały sprzęt w kuchni i pralni.

Wielkim atutem placówki jest ogród zajmujący 3 ha. Dyrektor wspomina, jak osobiście sadził drzewa, gdy zaczynał tu pracę. Nie podziewał się, że tak się rozrosną, dają tyle cienia. Latem można zrywać soczyste owoce, warunki do wypoczynku i spacerów są tu doskonałe.

– W czasie pandemii, gdy wiele innych placówek tego typu było zamkniętych, nasi pensjonariusze mogli swobodnie poruszać się po alejkach zażywając świeżego powietrza i odpoczynku w plenerze. W momencie, gdy z powodu pandemicznych obostrzeń, przyjmowanie gości nie było możliwe, podopieczni mogli spotkać się z rodziną chcącą ich odwiedzić w ogrodzie. COVID nie dał tu się bardzo we znaki. Personel przychodzący do pracy był codziennie testowany, DPS posiada bramkę dezynfekcyjną.

A w jakich warunkach podopieczni tutaj żyją? Część mieszkalna znajduje się w budynku trzykondygnacyjnym. Są tu 143 pokoje, każdy z prywatną łazienką. Pokoje w zdecydowanej większości są jednoosobowe, można z nich wyjść na wspólny balkon. Każdy pokój wyposażony jest w instalację przyzywową oraz radiowęzeł. Mieszkańcy są zachęcani do korzystania z nowoczesnych technologii, telefonów i laptopów. Mają bezpłatny internet. Na każdym piętrze znajduje się mała kuchnia oddziałowa oraz świetlica, w której mogą posiedzieć w większym gronie, poświętować. Prawdziwe życie kulturalne toczy się jednak w socjalno-bytowej części ośrodka. Znajduje się tu dział rehabilitacji z salą gimnastyczną i urządzeniami, których nie powstydziłby się klub fitness. Są wanny z hydromasażem i pole magnetyczne. Jest też gabinet stomatologiczny, obecnie, niestety nieczynny z powodu trudności z pozyskaniem do pracy stomatologa. Raz w tygodniu mieszkańców odwiedza lekarz podstawowej opieki zdrowotnej, do którego mogą się zwrócić ze swoimi problemami. Na badania i do specjalistów są dowożeni. DPS dysponuje dwoma samochodami przystosowanymi do przewozu osób niepełnosprawnych.

Na terenie placówki znajduje się sklepik oraz duża świetlica, która nieraz tętni życiem. Są projekcje filmów, muzykoterapia. Lubiący czytać mogą udać się do biblioteki i czytelni. Organizowane są wycieczki i wyjścia na spacer. Posiłki są serwowane w obszernej jadalni oraz bezpośrednio do pokoju – jeśli ktoś tego wymaga ze względu na stan zdrowia lub tak sobie życzy. Czasami trzeba pomóc pensjonariuszom pozałatwiać jakieś sprawy urzędowe, czy sądowe. Tym zajmuje się dział socjalny.

Większość podopiecznych stanowią ludzie w bardzo zaawansowanym wieku. Ponad połowa z nich jeździ na wózku inwalidzkim.

– Gdy DPS rozpoczynał działalność, mieszkało tutaj wielu niewidomych w wieku produkcyjnym – mówi dyrektor. – Zajmowali się pracą chałupniczą na rzecz tutejszych spółdzielni. Po nowelizacji ustawy o pomocy społecznej, lobbowaliśmy, by ten dom był kwalifikowany jako specjalistyczna jednostka dla osób z dysfunkcją wzroku. Ministerstwo jednak nie wyraziło takiej zgody, przyznało nam natomiast status placówki dla osób niepełnosprawnych fizycznie. Może to i dobrze, bo choć właścicielem jest wciąż PZN, trudno byłoby obecnie utrzymać obiekt, gdyby beneficjentami byli tylko niewidomi. Na skutek postępu medycyny oraz braku wypadków w przemyśle ciężkim, tych nieszczęść utraty wzroku z roku na rok jest coraz mniej. Całe szczęście! Nie mielibyśmy jednak zbyt dużych szans na pełne obłożenie domu, a każde wolne miejsce generuje straty.

Mieszkający tu niewidomi mają się naprawdę dobrze. Już sama symetria poszczególnych pomieszczeń znacznie ułatwia poruszanie. Korytarze są oporęczowane, drzwi oznakowane. Nie ma barier architektonicznych. DPS zatrudnia instruktorów orientacji przestrzennej, pisma brajla i czynności dnia codziennego. Na wyposażeniu placówki są nie tylko książki mówione i brajlowskie, ale też cała gama nowoczesnego sprzętu udźwiękowionego.

Najważniejsza jest jednak atmosfera, a mam przeczucie, że kierownictwo i personel robi wszystko, by każdy, kto tu trafi czuł się dobrze.

– Jeśli ktoś całe życie pracował na działce i to kocha, to czemu nie miałby tego robić dalej? Tutaj miejsca jest dość. Niektórzy więc sadzą sobie pomidory, inni sieją kwiaty. Jeśli ktoś ma ochotę coś upiec bądź samodzielnie przyrządzić posiłek, to może to zrobić w bardzo dobrze wyposażonej kuchni.

Nie dziwi, że można tu spotkać takich pensjonariuszy, jak pani Basia przebywająca tutaj już 20 lat. Twierdzi, że to jest jej dom. Nie chciałaby mieszkać nigdzie indziej.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Szkoła nie taka straszna jak ją widzą (cz. II)

Anna Kłosińska

Szkoła średnia i studia

W poprzedniej części artykułu opisałam początki mojej edukacji od szkoły podstawowej do gimnazjum. Wówczas korzystałam głównie z indywidualnego toku nauczania. W tym artykule chcę skupić się na dwóch ostatnich etapach mojej edukacji i opisać, jak to się stało, że z nauczania indywidualnego przeszłam na nauczanie stacjonarne.

Był czerwiec 2014 roku, zakończenie drugiej klasy gimnazjum i wtedy w głowie zaczęły pojawiać mi się myśli, że może by tak przerwać indywidualny tok nauczania i pójść do szkoły jak wszyscy inni moi rówieśnicy. Chęć zmiany trybu nauczania wynikała z tego, że życie samą nauką nie sprawiało mi już takiej frajdy jak kiedyś. Swoje najlepsze lata, czyli czasy podstawówki i gimnazjum, spędziłam w domu, wskutek czego nie miałam znajomych. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem duszą towarzystwa i zrozumieli, że chcę takiej a nie innej zmiany. Postanowiłam więc działać w tym kierunku.

We wrześniu, czyli zaraz po wakacjach, pojechałam razem z rodzicami do jednej ze szkół w moim mieście na rozmowę z dyrekcją, jednak wizyta w tamtejszej placówce nie przyniosła pozytywnych skutków. Nie wyrażono zgody, żebym uczęszczała na lekcje jak inni, tylko żebym nadal miała indywidualny tok nauczania. Uzasadnienie pani dyrektor było bardzo proste. Powiedziała, że kiedyś już miała niewidomego ucznia, z którym było bardzo dużo problemów, ponieważ nie chciał on między innymi poruszać się z białą laską. Wskutek tego często dochodziło do przykrych sytuacji, np. spadał ze schodów. Próbowaliśmy tłumaczyć dyrekcji tej szkoły, że ze mną nie będzie takich problemów, ponieważ ja będę przemieszczać się przy pomocy białej laski i będę uważna. Niestety, nic pozytywnego ta rozmowa nie przyniosła, więc postanowiliśmy szukać innej szkoły, która wyrazi chęć przyjęcia mnie na nauczanie stacjonarne.

Na efekt nie trzeba było długo czekać, ponieważ na początku ostatniej klasy gimnazjum dostałam numer telefonu od mojej wychowawczyni do pani dyrektor szkoły, która znajdowała się kilka kilometrów od mojego miejsca zamieszkania i jak się później okazało, było to dobre polecenie. Bardzo szybko nawiązałyśmy nić porozumienia i umówiłyśmy się na pierwsze spotkanie w marcu. Pojechałam tam z mamą, żeby czuć się pewniej i bezpieczniej. Wizyta przebiegła pomyślnie i już wtedy wiedziałam, że ta szkoła to będzie dobry wybór. Po rozmowie z panią dyrektor stwierdziłyśmy, że jeżeli zdecyduję się definitywnie na uczęszczanie do tej szkoły, to dobrze byłoby, żebym przyjechała przynajmniej jeden raz i zapoznała się z budynkiem. Po uzgodnieniu dogodnego terminu umówiłyśmy się na spotkanie w sierpniu.

Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany czas, czyli moment, w którym poszłam do szkoły i zasiadłam razem z moją klasą w ławce. Te trzy lata spędzone w tych murach przyniosły mi wiele radości, łez szczęścia, a nawet smutku. Jak każdy, miałam dni gorsze i lepsze, ale szłam przed siebie z podniesioną głową, bo wiedziałam, że warto. Otwarcie w tym miejscu powiem, że stosunki między ludzkie w mojej klasie po pierwszym roku przestawały być takie kolorowe, jakby mogło się wydawać. To właśnie dzięki tym różnym perypetiom, jakie mnie spotkały, zrozumiałam, że nie każdy musi być naszym przyjacielem i nie każdy jest naprawdę taki, jaki wydaje się nam na pierwszy rzut oka.

Jakie były relacje między mną a nauczycielami? W liceum podobnie jak w podstawówce i gimnazjum szybko polubiliśmy się z nauczycielami. Jak tylko byłam w potrzebie, to zawsze służyli pomocą, a pani dyrektor robiła co w jej mocy, żeby było mi w jej szkole jak najlepiej. Chciałabym też wspomnieć o pani pedagog, dzięki której dzisiaj jestem tu gdzie jestem. To ona przez te wszystkie godziny spędzone w szkole była moimi oczami i pomagała mi rozwiązywać testy, sprawdziany czy kartkówki. Nasza współpraca polegała na tym, że dyktowałam jej odpowiedzi, które ona zapisywała na arkuszu i podobnie sprawa przedstawiała się w przypadku pisania jakiejkolwiek krótszej czy dłuższej formy wypowiedzi, gdzie przenosiła na papier to, o co prosiłam. Gorzej sprawa wyglądała z matematyką, ponieważ ciężko było nam wypracować własny system pracy. Dużą rolę odgrywała tu wyobraźnia zarówno moja, jak i nauczycielki. Z racji tego, że tylko ja znałam pismo Braille’a, więc to co mogłam, to liczyłam w pamięci, a to czego nie dałam rady, to rozwiązywałam za pomocą na przykład drewnianych cyfr. Pomocna w nauce była też plastelina i różnego rodzaju patyczki, przy pomocy których można było układać figury geometryczne i nie tylko. Dla własnych potrzeb i dla ułatwienia sobie i pani matematyczce pracy wypożyczyłam książki brajlowskie, które w mniejszym czy w większym stopniu, ale spełniły swoją funkcję. Na przedmiotach, na których mogłam zaliczyć coś w formie ustnej, korzystałam z tej możliwości, dzięki czemu nie musiałam dyktować tej odpowiedzi. Jeśli chodzi o robienie notatek z lekcji, to po uzyskaniu pozwolenia nauczycieli i dyrekcji, nagrywałam je na dyktafon, a następnie w domu przepisywałam co najpotrzebniejsze na maszynie brajlowskiej. Z tego, czego nie udało mi się nagrać, koleżanki z klasy czy koledzy robili mi wydruk notatki, bądź pożyczali mi swoje zeszyty, żebym w domu mogła uzupełnić materiały.

Przez trzy lata chodzenia do liceum nawiązałam bardzo dużo kontaktów. Z niektórymi osobami po dziś dzień piszemy, dzwonimy do siebie, a nawet spotykamy się na tak zwane ploteczki. Po tylu latach edukacji bez wahania mogę powiedzieć, że czas szkoły średniej był najlepszym spośród wszystkich etapów mojej nauki.

Zaraz po napisaniu matury, czyli w 2018 roku rozpoczął się w moim życiu zupełnie nowy rozdział. Niespodziewanie i nieplanowanie złożyłam papiery na jedną z uczelni w moim mieście na kierunek dziennikarstwo i komunikacja społeczna. Moim marzeniem były zupełnie inne studia, jednak sprawy potoczyły się inaczej niż układałam sobie to wszystko w głowie. Odkąd pamiętam, chciałam w przyszłości zostać psychologiem i do tego też zmierzałam, ale niestety nie spełniłam swoich marzeń. W ostateczności wybrałam taki a nie inny kierunek, no i pewnie padłoby teraz pytanie: To dlaczego nie poszłaś na psychologię? Przecież można było wyjechać do innego miasta itd.. Tak, zgadzam się, ale u mnie przeważyły w podjęciu takiej decyzji sprawy osobiste. Kierunek sam w sobie nie był najgorszy, jednak nie mogłam się do niego przekonać. Początkowo założyłam sobie, że po ukończeniu pierwszego roku przeniosę się na pedagogikę, ale plany zmieniły się dość dynamicznie, ponieważ dołączyłam do akademickiego koła radiowego, w którym od razu się zakochałam. Radio, atmosfera w nim, ludzie – to było właśnie to, co zatrzymało mnie na tym kierunku. Co więcej, pomimo tego że studia już skończyłam, to swoją audycję nadal tam prowadzę wraz z kolegą. Jeśli chodzi o zajęcia i to jak ja zaliczałam kolokwia czy oddawałam zadania, to wyglądało to podobnie jak w liceum. Wszystkie egzaminy zdawałam w formie ustnej, natomiast zadania domowe przynosiłam albo napisane na komputerze, albo pismem Braille’a na kartce. Wykłady nagrywałam na dyktafon, a później robiłam notatki w domu. Często zdarzało się tak, że pożyczałam zeszyty od koleżanek, żeby przepisać wszystko to, co nie było powiedziane na zajęciach, a na przykład wyświetlone na tablicy. Na uczelnię każdego dnia byłam dowożona przez rodziców albo przez dziadków, w zależności od tego, jak rodzice pracowali. Po budynku, w którym miałam zajęcia, poruszałam się zazwyczaj sama, jedynie przez pierwszych kilka dni, zanim zapoznałam się z nowym miejscem, pomagał mi ktoś z grupy. Na roku było nas mało, bo zaledwie szesnaście osób, a już po pierwszym semestrze tylko jedenaścioro. Poza małymi problemami, jak to w każdej grupie, na ogół byliśmy bardzo zgrani i gdy ktoś był w potrzebie, to wyciągaliśmy do siebie pomocną dłoń.

Nie byłabym sobą, gdybym na koniec nie wspomniała o wykładowcach. Miałam naprawdę szczęście, że trafiłam na tak przyjaznych, empatycznych i przede wszystkim wyrozumiałych profesorów. Spędziliśmy ze sobą dużo miłych chwil, których z pewnością nie zapomnę. Wracając myślami do tamtych czasów, uśmiecham się do nich, mimo tego że zdarzały się dni, w których chciałam zrezygnować z tego kierunku studiów.

A Wy, jakie macie wspomnienia związane ze szkołą? Jaki jej etap najbardziej utkwił głęboko w Waszym sercu…?

⇽ powrót do spisu treści

&&

Ręce, które widzą (fragmenty)

Józef Szczurek

Krótki zarys historii Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych” z okazji 45. rocznicy jej powstania

(…)

Do starań o wyrażenie zgody na powołanie nowej spółdzielni dziewiarsko-tkackiej wciągnął Pan Ruszczyc młodzież. Wysyłał nas z różnego rodzaju sprawami pisemnymi i ustnymi prośbami zarówno do referentów, jak i naczelników Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy. Była to świetna szkoła usamodzielniania świeżo upieczonych absolwentów. Starania przeciągnęły się do czerwca 1956 roku, kiedy to przy cepeliowskiej spółdzielni „Poziom” zorganizowano zespół niewidomych dziewiarzy. Zespół ten 1 października 1956 r. przerodził się w samodzielną spółdzielnię dziewiarsko-tkacką pod nazwą: „Nowa Praca Niewidomych”. Nazwa spółdzielni była przedmiotem wielu dyskusji, w jednej z nich padł projekt nazwy: „Ruszczyczanka”, ale ze względu na trudną wymowę i nieco żartobliwe brzmienie – nie został przyjęty.

Trzeba podkreślić z całym naciskiem, że powstanie nowego kierunku zatrudnienia w dziewiarstwie i tkactwie artystycznym wymagało ogromnej energii i pomysłowości wielu ludzi, przede wszystkim – Pana Henryka Ruszczyca. Potrafił on swój optymizm i serdeczną żarliwość przekazywać innym ludziom i wciągać ich do swoich eksperymentów. Nie boję się powiedzieć, że Pan Ruszczyc był ogarnięty miłością do niewidomych wychowanków i ona właśnie stanowiła drogowskaz zarówno w pracy wychowawczej, jak i eksperymentatorsko-szkoleniowej. Była źródłem niewyczerpanej energii i pomysłowości, jakie wkładał w każde starania, aby swoich wychowanków uczynić ludźmi o wysokich wartościach moralnych, intelektualnych i znających dobrze wykonywany zawód.

(…)

Nadszedł wreszcie czas zwycięstwa. 31 lipca tego samego roku wychowankowie wraz ze swym wiernym przyjacielem zgromadzili się na zebraniu założycielskim samodzielnej już spółdzielni, której dano nazwę „Nowa Praca Niewidomych”. Założycieli było 24: Andrzej Adamczyk, Marian Adamczyk, Maria Budz-Komorniczak, Tadeusz Czerwiński, Wacław Czyżycki, Stanisław Dudziński, Krystyna Gajewska, Marian Hartman, Anna Kobrzyńska, Leokadia Krawiec-Grzybowska, Jan Krempa, Jan Kurzaj, Kazimierz Lemańczyk, Krystyna Łatacz, Maria Mizak-Lemańczykowa, Krystyna Myślińska-Kozyrowa, Andrzej Pawłowski, Barbara Reiff, Bartłomiej Rogowski, Zofia Rudna-Strzelecka, Henryk Ruszczyc, Andrzej Skóra, Stefan Strzelecki, Hanna Wągrodzka.

Na walnym zebraniu wybrano radę nadzorczą, której przewodniczącym został Stefan Strzelecki. Rada wybrała trzyosobowy zarząd w składzie: prezes – Mieczysław Bielecki, wiceprezes – Kazimierz Lemańczyk, członek zarządu – Stanisław Dudziński.

Długotrwałe starania i marzenia ziściły się ostatecznie 1 października 1956 roku – rozpoczęła działalność własną Spółdzielnia. Inicjator i faktyczny jej twórca – Henryk Ruszczyc – został członkiem rady nadzorczej. Miało to ogromne znaczenie, gdyż mógł na bieżąco wpływać na bieg wydarzeń w niedoświadczonej jeszcze, młodej placówce.

W dowód wielkiego uznania i wdzięczności dla wychowawcy i przyjaciela, po dwóch latach pracy, członkowie spółdzielni za swe udziały, uzyskane w wyniku podziału czystej nadwyżki, zakupili Mu samochód osobowy marki Trabant. On zaś nigdy nie ominął żadnej okazji, by odwiedzić Spółdzielnię i cieszyć się naszymi zbiorowymi i indywidualnymi sukcesami, radościami, martwić niepowodzeniami i służyć dobrą radą. Powołanie Spółdzielni stało się ukoronowaniem śmiałych dążeń i pragnień, faktem, który na dziesiątki lat wywarł wpływ na życie setek niewidomych i ich najbliższych, a także przykładem, że nie mając wzroku, można wykonywać rzeczy najwyższej jakości, piękne, pożyteczne i poszukiwane nie tylko w kraju, ale i daleko poza jego granicami. Takie właśnie było zamierzenie pracowników nowego zakładu, które w pełni udało się zrealizować.

Na początku była tylko jedna branża – dziewiarstwo maszynowe. Od pierwszych dni swetry o różnych fasonach i wzorach, szale, czapeczki, chusty i inne wyroby cieszyły się ogromnym popytem na rynku. Sprzedawano je we własnym firmowym sklepie oraz placówkach handlowych „Cepelii” w całym kraju.

Wśród członków załogi panowała atmosfera sprzyjająca dobrej robocie. Każdy starał się pracować jak potrafił najlepiej, gdyż dobro Spółdzielni było sprawą najważniejszą. Sprzyjały temu również wysokie kwalifikacje pracowników i ich autentyczne zaangażowanie. W efekcie zakład się nieustannie rozwijał i rosło zapotrzebowanie na jego produkty.

(…)

Odpowiedzialny człowiek i świetny organizator

Wszystko to przez cały okres istnienia Spółdzielni działo się pod kierunkiem prezesa Kazimierza Lemańczyka. Od chwili powstania zakładu – przez pół roku – pełnił funkcję wiceprzewodniczącego zarządu. Prezes Mieczysław Bielecki dbał głównie o aspekt ekonomiczny, ściągał ludzi ze spółdzielni „Poziom”, którą przedtem kierował, nie dostrzegał natomiast innych, pozagospodarczych potrzeb zakładu. Szybko zauważył to Pan Ruszczyc i wskazał na niebezpieczeństwa stąd płynące. Rada nadzorcza odwołała Mieczysława Bieleckiego. W połowie marca 1957 r. prezesem zarządu został Kazimierz Lemańczyk, znający dobrze psychikę, potrzeby i aspiracje niewidomych. Nikt wtedy pewnie nie przeczuwał, że dzięki swym przymiotom stanowisko to będzie piastował przez kilkadziesiąt lat.

W jednej z rozmów na łamach prasy w latach osiemdziesiątych Kazimierz Lemańczyk powiedział: „W chwili, kiedy zostałem wybrany na prezesa, byłem w Warszawie, a może nie tylko na terenie miasta, najmłodszym albo co najmniej jednym z najmłodszych w spółdzielczości. Nie miałem nawet ukończonych dwudziestu trzech lat. Stanowisko przyjąłem z obawą, czy podołam powierzonym mi obowiązkom.

Świadom byłem mego braku doświadczenia, ale też w pełni świadom zaufania, jakim mnie obdarzyli moi koledzy. Dlatego przyrzekłem sobie, że będę pilnie strzegł się przed popełnieniem rażących błędów, nietaktów, podejmowaniem pochopnych decyzji, wygłaszaniem nieprzemyślanych opinii… i zbytnią pewnością siebie. Od pierwszej zatem chwili przypadła mi do gustu zasada dokładnego konsultowania spraw wymagających podejmowania decyzji. Jakkolwiek decyzje w ostateczności podejmowałem sam – na mnie bowiem spoczywał i spoczywa ten obowiązek – to jednak dopiero po przeprowadzeniu dokładnej konsultacji, po uwzględnieniu doświadczeń i wiedzy innych kompetentnych osób. Myślę, że chyba moje starania narzucenia sobie rygorów samokontroli nie całkiem poszły na marne… Zresztą ci, którzy mnie wybierali, byli w tym samym co i ja wieku albo młodsi, z wyjątkiem inicjatora i twórcy spółdzielni, naszego wychowawcy, Pana Henryka Ruszczyca”.

(…)

Działalność Kazimierza Lemańczyka nie kończyła się na pracy zawodowej, zbyt wiele było w nim sił witalnych i potrzeby służenia ludziom. Pracę zawodową i społeczną traktował na równi. Stanowiły jakby dwie odnogi tego samego nurtu życiowej aktywności.

Kierowania spółdzielnią chyba nigdy nie postrzegał jedynie w wymiarze zawodowym, równie ważny był aspekt społeczny. Nie chodziło przecież tylko o to, by ludzie mieli pracę i otrzymywali za nią godziwą zapłatę, lecz także, aby mogli się kształcić, rozwijać swoją osobowość. Prezes Lemańczyk przywiązywał również ogromną wagę do działalności rehabilitacyjnej. Chciał, aby jak najwięcej inwalidów mogło skorzystać z pomocy w zaopatrzeniu w sprzęt ułatwiający samodzielne życie, uczestniczyło w życiu kulturalnym, miało zapewniony wypoczynek oraz – przede wszystkim – jak najlepsze warunki dla rozwoju duchowego i intelektualnego.

„Nowa Praca Niewidomych” od początku należała do „Cepelii”. We władzach tej organizacji Kazimierz Lemańczyk pełnił odpowiedzialne funkcje. Przez kilkanaście lat był członkiem rady nadzorczej. Wybrano go również na przewodniczącego warszawskiej Społecznej Komisji Środowiskowej – największej cepeliowskiej organizacji regionalnej. Powierzenie mu tak trudnych zadań świadczyło o zaufaniu do jego dojrzałości społecznej i intelektualnej oraz odpowiedzialności. Swoim doświadczeniem dzielił się również z innymi spółdzielniami, przez kilka kadencji należał bowiem do Rady Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych.

Źródło: http://jozefszczurek.pl/ksnpn.html

⇽ powrót do spisu treści

&&

Marzenia i rzeczywistość

Teresa Dederko

W czerwcu miałam okazję uczestniczyć w uroczystych, choć nieco opóźnionych przez pandemię, obchodach 65. rocznicy utworzenia Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych”. Na spotkanie do Lasek przyjechali pracownicy Spółdzielni, także Ci przebywający już na emeryturze.

Wśród nich znaleźli się nawet tacy, którzy sami brali udział w zakładaniu nowej Spółdzielni. Jej historia jest mi dobrze znana z opowiadań bliskich znajomych, a przede wszystkim z książki autorstwa Józefa Szczurka pt. „Ręce, które widzą”. To co zwróciło uwagę zaproszonych gości uczestniczących w spotkaniu, to prawdziwa serdeczność, z jaką traktowali się obaj prezesi: honorowy – Pan Kazimierz Lemańczyk i sprawujący funkcję prezesa od kilku lat – Krzysztof Teśniarz.

Przy najbliższej okazji spytałam prezesa Lemańczyka, co sądzi o swoim następcy. Prezes bez wahania odpowiedział: Dokonanie tak trafnego wyboru jest jednym z moich największych sukcesów. Pan Krzysztof Teśniarz to człowiek uczciwy, odpowiedzialny, o wysokich kompetencjach. Cieszę się, że właśnie on przejął kierowanie Spółdzielnią.

Tak mnie zaintrygowała ta wypowiedź, że postanowiłam umówić się z dla mnie nowym jeszcze prezesem na rozmowę o działalności Spółdzielni, jego planach, o jego marzeniach i wizji przyszłości. Spotkaliśmy się w siedzibie „Nowej Pracy Niewidomych” na warszawskim Ursynowie. Podczas spotkania zadałam prezesowi Teśniarzowi kilka pytań.

T.D.: Panie Prezesie, jak wyglądała Pańska droga zawodowa prowadząca do objęcia tak odpowiedzialnej funkcji?

K.T.: Do „Nowej Pracy” trafiłem zaraz po ukończeniu studiów w 2000 r., kiedy rekrutowano sporą liczbę telemarketerów, mających prowadzić telemarketing dla poważnego klienta. Parę lat później zająłem się rozwojem Czytaka, tworzeniem potrzebnych aplikacji dla telemarketingu, a także rekrutowaniem i szkoleniem pracowników.

T.D.: Czy uważa Pan, że praca telemarketera może być satysfakcjonująca dla osób niewidomych?

K.T.: Jak najbardziej, wbrew temu co niektórzy sądzą, nie jest to tylko prowadzenie rozmów telefonicznych, ale ciągłe poszerzanie wiedzy, pozyskiwanie nowych informacji, rozwijanie kultury osobistej.

T.D.: Przypuszczam, że w jakimś momencie nie wystarczało już tylko wykonywanie konkretnych zadań zawodowych, zaczął Pan interesować się funkcjonowaniem swojego zakładu pracy.

K.T.: Tak, coraz bardziej podobała mi się idea spółdzielczości, to że my niewidomi pracownicy mamy wpływ na podejmowane decyzje o działalności naszej Spółdzielni. Uświadomiłem sobie, że taka forma organizacji pracy przez długie lata była wielką szansą na dobre życie dla wielu niewidomych i nadal nią jest; chociaż zmniejszyło się zatrudnienie, są nowe rodzaje działalności – Spółdzielnia przetrwała trudny okres zmian gospodarczych.

T.D.: A kiedy zaangażował się Pan w pracę zarządu Spółdzielni?

K.T.: Najpierw przyjęto mnie do rady nadzorczej, gdzie przy wsparciu starszych kolegów poznawałem bliżej działalność zakładu, tak od środka, potem zostałem członkiem zarządu, a od 2017 roku, gdy Pan prezes Lemańczyk przeszedł na emeryturę i został przez nas wszystkich obrany honorowym prezesem, ja przejąłem jego funkcję.

T.D.: Pamiętam, że Spółdzielnia „Nowa Praca Niewidomych” znana była przede wszystkim z wyrobów dziewiarskich, a jakie dzisiaj są formy jej działalności? Wielu z Czytelników korzysta z książek nagrywanych w studiu w „Nowej Pracy”, ale poza tym czym jeszcze zajmuje się Spółdzielnia?

K.T.: Ciągle poszukujemy nowych możliwości zatrudniania niewidomych pracowników. Cały czas z powodzeniem świadczymy usługi telemarketingu. Ogromnym sukcesem była 15-letnia współpraca z Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Dla mnie to jest prawdziwa integracja z podmiotem zewnętrznym, wyjście na rynek otwarty; szkolenie prowadzili specjaliści z Agencji, również dzwoniący klienci nie dzwonili przecież do Spółdzielni, tylko do Agencji. Teraz realizujemy bardzo poważne zadanie, reprezentujemy bank wobec klientów, co wiąże się np. z zachowaniem tajemnicy bankowej. Rozbudowaliśmy studio nagrań, mamy już 5 kabin, w tym 4 lektorskie i jedną większą, służącą do nagrań słuchowisk lub podcastów. Osoby niewidome zatrudniamy jako realizatorów dźwięku i przy kontroli jakości nagrań. Nadal zajmujemy się produkcją i obsługą Czytaka; osoby niewidome są zaangażowane przy jego montażu i obsłudze klienta, tj. realizują zamówienia, prowadzą korespondencję e-mailową, obsługują infolinię. Kolejną ważną formą działalności, sprawdzającą się przez wiele lat, są warsztaty terapii zajęciowej, adresowane głównie do niewidomych i słabowidzących uczestników, w których zatrudniamy wyspecjalizowaną kadrę.

T.D.: Patrząc w przyszłość, jakie są plany i marzenia Pana Prezesa?

K.T.: Chciałbym, aby organizacje i pracodawcy zatrudniający osoby niewidome ściślej ze sobą współpracowały, żebyśmy jednym głosem mówili w sprawach dotyczących naszego środowiska. Cieszę się z dobrej współpracy z Polskim Związkiem Niewidomych i Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi, z którego przecież się wywodzimy. Marzy mi się, abyśmy lepiej promowali zawody, które mogą z powodzeniem wykonywać niewidomi. Kiedyś np. zawód masażysty był praktycznie zarezerwowany dla niewidomych. Chciałbym uświadomić pracodawcom, że obecnie zawód telemarketera czy konsultanta w contact center może być bez przeszkód wykonywany przez osoby niewidome. Jest to praca zmuszająca do nauki, rozwoju, samodyscypliny. Tu nie chodzi wyłącznie o odbieranie telefonu, ale jeszcze trzeba mieć coś do powiedzenia, a niekiedy udzielać bardzo skomplikowanych informacji. To jest największy sukces, gdy po pewnym czasie nasz zleceniodawca przestaje zauważać naszą niepełnosprawność. Współpracę z klientami udaje nam się utrzymać przez wiele lat. Myślę, że zawód pracownika call center (konsultanta obsługującego infolinię) jest dobrym rozwiązaniem dla osób niewidomych, tylko my go za mało promujemy. To byłoby z korzyścią dla Spółdzielni, ale też dla innych niewidomych pracujących w tej branży, żeby pojawiły się standardy: do obsługi telefonicznej klienta niewidomy jak najbardziej nadaje się.

T.D.: A jak Pan Prezes radzi sobie z godzeniem pracy zawodowej z życiem rodzinnym? Jakie Pan ma zainteresowania pozazawodowe?

K.T.: Czas pracy w zarządzie jest nienormowany, ale staram się dobrze nim gospodarować. Do Spółdzielni przyjeżdżam już na siódmą rano, pierwsze godziny poświęcam na pracę twórczą i z dokumentami, a potem odbywam różne spotkania oraz załatwiam bieżące sprawy. Mam to szczęście, że moje prywatne zainteresowania częściowo pokrywają się z zawodowymi.

T.D.: Powiedzmy jeszcze kilka słów o nowej siedzibie Spółdzielni, bo wiele osób z sentymentem wspomina dawny budynek, usytuowany blisko Parku Łazienkowskiego.

K.T.: Spółdzielnia zajmuje teraz 2 piętra w nowoczesnym biurowcu. Taka zmiana z pewnością nie była łatwa, ale wydaje mi się, że jest to zasługa poprzedniego zarządu i Prezesa Lemańczyka, że my nie baliśmy się odważnych decyzji, bo różne były głosy. Jest na pewno siłą naszej Spółdzielni reagowanie z wyprzedzeniem na nadchodzące problemy. Dzięki temu, gdy dziewiarstwo się kończyło, udało się wejść w nowe rodzaje działalności. Jest to dla nas zobowiązanie, żeby odważnie patrzeć w przyszłość i ciągle poszukiwać nowych rozwiązań.

T.D.: Panie Prezesie, po tej rozmowie uważam, że chociaż Spółdzielnia „Nowa Praca Niewidomych” osiągnęła wiek emerytalny, z pewnością na emeryturę się nie wybiera i ma przed sobą jeszcze długie lata świetności. Jestem przekonana, że Pan Ruszczyc – inicjator powstania tej Spółdzielni – uśmiecha się z Nieba życzliwie i cieszy się Waszymi sukcesami.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Tak, ale… Tyflocentryzm

Stary Kocur

A co to takiego? Czyżby wytwór imaginacji mojego protoplasty? W jego „Popularnej encyklopedii” znajduje się hasło „Tyflocentryzm”. Przeczytajmy zasadniczy fragment tego hasła: Określenie składa się z dwóch słów – greckiego typhlos – niewidomy i łac. centrum, środek.

W podobny sposób tworzonych jest wiele terminów, których treści odnoszą się do centrum, środka. I tak mamy:

Egocentryzm – ego łac. ja jestem w środku, jestem najważniejszy, wokół mnie świat się obraca. Jeżeli występuje w życiu człowieka dorosłego, jest objawem niedojrzałości, niedostosowania do życia w społeczeństwie.

Polonocentryzm – Polska, Polacy, polskość są najważniejsze. Świat powinien to doceniać, szanować, wyróżniać. Tymczasem świat krzywdzi Polskę, jest wobec niej niesprawiedliwy, wrogi.

Podobnie tworzone są: heliocentryzm, geocentryzm, teocentryzm i inne centryzmy.

Tyflocentryzm jest to traktowanie siebie przede wszystkim jako osoby niewidomej, znajdującej się w centrum świata. Uniemożliwia to akceptowanie poglądów, postaw i potrzeb innych ludzi.

Tyflocentryk postrzega i ocenia otoczenie wyłącznie z własnego punktu widzenia. Wyolbrzymia przy tym znaczenie własnych doświadczeń, obserwacji, przeżyć i przemyśleń, przy równoczesnym negowaniu poglądów, opinii i potrzeb innych osób. Tyflocentryk jest przekonany, że on i jego potrzeby są najważniejsze. Według tyflocentryka, liczne osoby widzące źle traktują niewidomych, a tylko niektóre są dla nich życzliwe, chcą im pomagać, przyjaźnić się z nimi, utrzymywać kontakty towarzyskie.

Świat kręci się wokół niewidomych, niewidomi są w centrum świata, są zawsze bez zarzutu, a inni… lepiej nie mówić. Ludzie widzący po to żyją i po to widzą, żeby pomagać niewidomym, a że niewielu jest takich, którzy chcą i potrafią sprostać ich oczekiwaniom, tyflocentrycy są pełni żalu, rozgoryczenia, pretensji. Odstrasza to od nich ludzi, co z kolei wzmacnia ich gorycz.

Ciekawe, szukałem tego terminu w internacie, tfu! Na psa urok, w internecie. No, niełatwo znaleźć tam coś takiego. Wiele znalezisk tego terminu znajduje się w publikacjach mojego protoplasty. Czyżby ten stary piernik nie lubił niewidomych?

Przecież jest tylu tyflologów, tyflopsychologów, tyflopedagogów i inszych tyflo, ale jakoś nie rozpracowują tyflocentryzmu. Może nie chcą sprawiać przykrości niewidomym, a może nie istnieje coś takiego, ale ten mój protoplasta napisał, co napisał, a my możemy czytać.

No tak, ale tyflocentryk to niesympatyczne indywiduum. Pewnie aż takich tyflocentryków, jakich odmalował mój protoplasta, wielu nie ma, ale przecie są. Obejrzyjcie się jeno dokoła, a może znajdziecie jakiegoś znajomego tyflocentryka. A jak go już znajdziecie, macie dwa wyjścia. Pierwsze, łatwiejsze – omijać go z daleka. No i drugie, trudniejsze, ale może lepsze – spróbować uświadomić mu, że utrudnia sobie życie, ogranicza możliwości i potęguje frustrację. Jak Wam się to uda, w co nie bardzo wierzę, pomożecie człowiekowi.

Może właśnie takie zadanie stawia przed sobą mój protoplasta. Jak myślicie, czy ma on rację? Czy są tacy niewidomi tyflocentrycy? Czy można im pomóc? A może nie trzeba pomagać, bo ich postawy są prawidłowe?

A jak uważacie, że jest to wielka przesada i przypisywanie niewidomym poglądów i zachowań, których u nich nie znajdziecie, to poczytajcie kilka przykładów.

Córka niewidomego zobaczyła na skrzyżowaniu bez świateł pana z białą laską. Zapytała, czy potrzebuje pomocy. Odpowiedział, że chce przejść na drugą stronę. Pomogła mu. Wtedy poprosił, żeby podprowadziła go do sklepu z butami i pomogła wybrać. Butów nie kupił, ale miał sprawę na poczcie i wreszcie w sklepie spożywczym. Dziewczyna wróciła późno do domu, zmęczona i zła, bo miała dużo nauki na następny dzień, a odmówić nie umiała.

Niewidoma kobieta mówi: Jestem szczęśliwa, że nie widzę. Gdybym widziała, wyszłabym za faceta, który by pił i mnie bił, tak jak to mojej koleżance wyszło w życiu. A ja skończyłam studia, mam małe mieszkanko i pracę, którą lubię. Czego chcieć więcej?.

Ładnie sobie wszystko wytłumaczyła, ale czy rzeczywiście jest szczęśliwa? A może jej pogląd wynika z tyflocentryzmu?

Niewidomy na turnusie opowiada, jak dzieci mu życie zatruwają. Nie, nie chodzi o jego dzieci, jeno o te z parku. Chodzi do pracy przez ten park i kiedy wraca, ruch jak na Marszałkowskiej – rowerki, wrotki, wózki dziecięce, dzieciaki biegają i hałasują. Przejść nie można. Niewidoma na to: Ależ dzieci muszą się wyhasać. Gdzie mają to robić, jak nie w parku. I usłyszała: Co mnie dzieci obchodzą. Ja chcę chodzić swobodnie, bezpiecznie, a tu hulajnoga na mnie najeżdża.

Niewidomy skotłował się po pijanemu ze schodów na turnusie i złamał nogę. Coś poszło nie tak – kość nie chciała się zrosnąć i powstał rzekomy staw. Bardzo trudno było mu chodzić. Musiał przy tym korzystać z laski podpórczej. Uważał, że nie wódka, ale przeklęta ślepota była przyczyną nieszczęścia. Moim zdaniem, jego pogląd wynikał z tyflocentryzmu.

Niewidomego wylali z pracy w spółdzielni za notoryczne pijaństwo. Głosił, że dlatego stracił pracę, bo jest niewidomy.

Niewidomy absolwent uniwersytetu przy warsztacie szczotkarskim skarżył się, że on magister musi szczotki robić, bo jest niewidomy, a jego koledzy są radcami prawnymi, adwokatami, sędziami. Gdyby widział, to i przed nim droga kariery byłaby szeroka i prosta. A prawda jest taka, że gdyby widział, nie skończyłby studiów prawniczych, bo nie był dostatecznie inteligentny ani pracowity. Studia skończył, bo był niewidomy, chociaż nie opanował ani wiedzy, ani umiejętności. Jako student był tyflocentrykiem, bo mu się należały dobre oceny i był tyflocentrykiem, bo uważał, że brak wzroku jest przyczyną jego niepowodzeń.

Masażysta stracił pracę, bo interesował się pacjentkami od strony damsko-męskiej, a nie terapeutycznej. Oczywiście, jego zdaniem była to dyskryminacja z powodu niepełnosprawności. Gdyby widział, nie doszłoby do tego…

Ale co ja tu będę Wam mnożył przykłady. Znacie je ze szkoły, z pracy, z turnusów rehabilitacyjnych. Znacie, ale nie myślcie, że tacy są wszyscy niewidomi. Niech mnie psy pogonią, jeżeli ja tak uważam. Nie, nie wszyscy, ale są i tacy.

A tak całkiem poważnie, jeżeli ktoś uważa, że niewidomi są tacy albo siacy, czy jeszcze insi, to się myli, grubo się myli. Niewidomi są tacy, są siacy i są jeszcze insi. Niewidomi są ludźmi, a ludzie są różni. Niewidomi są również różni. I tak należy ich traktować, jak na to zasługują, znaczy się, każdego inaczej.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Ogłoszenia

Podziękowania

Składam serdeczne podziękowania dla Marii i Piotra za okazaną pomoc w postaci przekazania mi telefonu komórkowego.

Ania Głuchowska

Poszukuję e-lektora

Poszukuję urządzenia e-lektor. Osoby, które zechciałby przekazać urządzenie bezpłatnie bardzo proszę kontakt na numer telefonu: 697-107-568.

Darek

Przyjmę lub kupię telefon

Przyjmę lub kupię używany telefon komórkowy dla osoby słabowidzącej np. Nokia z udźwiękowieniem lub inny z powiększeniem.

Podaję telefon oraz e-mail do kontaktu: 692-064-135, aniazebryk@wp.pl.

Anna Rudzka

⇽ powrót do spisu treści

Drogi Czytelniku!

Wesprzyj działalność na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przekazując swój 1% podatku Organizacji Pożytku Publicznego – Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” wpisując w roczne rozliczenie PIT numer KRS 0000515560.

Możesz również przekazać dowolną kwotę na numer konta:
33 1750 0012 0000 0000 3438 5815
BNP Paribas Bank Polska S.A.
z dopiskiem:
Darowizna na cele statutowe Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”.

Z góry dziękujemy za wsparcie, życzliwość i zrozumienie.

Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”

⇽ powrót do spisu treści