Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 1/82/2023 styczeń Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Patrycja Rokicka Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Numer styczniowy rozpoczyna nowy rok, który, jak mamy nadzieję, będzie lepszy od tego minionego. Oczekujemy, że świat wróci do normalności sprzed pandemii, bez wojny i inflacji. W styczniu obchodzimy kilka znaczących rocznic. Pierwsza z nich, ważna dla wszystkich Polaków, to 160. rocznica wybuchu powstania styczniowego. O przyczynach i skutkach tego ważnego wydarzenia pisze Paweł Wrzesień w artykule zamieszczonym w dziale „Rehabilitacja kulturalnie”. Druga rocznica to Światowy Dzień Braille’a, który przypada 4 stycznia, w rocznicę urodzin twórcy pisma punktowego. Z tej okazji w „Naszych sprawach” publikujemy felietony, których głównym tematem jest brajl. Przypominamy również sylwetkę znakomitego pedagoga, Henryka Ruszczyca, twórcy rehabilitacji zawodowej niewidomych, poświęcającego całe swoje życie niewidomym wychowankom. Jesteśmy wdzięczni autorom „Sześciopunktowych” poradników, udzielającym od lat profesjonalnych porad prawnych, psychologicznych i językowych, cenionych przez Czytelników. Życzymy ciekawej lektury i zapraszamy do kontaktu z redakcją lub biurem Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”. Zespół redakcyjny && Noc zimowa Bolesław Leśmian Skrzeń tajemnica, Rozzłoceń mus! We mgle księżyca Jarzy się mróz! Okruchy śniegu Siecią swych fal Zasnuły w biegu Bezbronną dal. Gmatwając loty, Tamując dech – Obsiadły płoty, Jak siwy mech. Do szyb się garną, Jak białe ćmy, Tchnąc w izbę parną: „To – my! To – my!” W swej pysze pawiej Łez tłumiąc znój, Wśród śnieżnych zawiej Sen kroczy mój… && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko && Urządzenie lektorskie Read Easy Evolve Damian Reśkiewicz Osoby z dysfunkcją narządu wzroku stanowią społeczność, która statystycznie częściej sięga po książkę niż przeciętny mieszkaniec naszego kraju. Najprawdopodobniej wynika to z faktu, iż mając ograniczone możliwości poznawcze poprzez brak wzroku, literatura staje się dla nas oknem na świat. Dostarcza nam ona wielu opisów, działa na naszą wyobraźnię, a także jest odskocznią od problemów codzienności. Obecnie osoba z niepełnosprawnością wzroku ma wiele możliwości, aby obcować z tekstem drukowanym, począwszy od zwykłego skanera połączonego z komputerem, poprzez aplikacje mobilne i audiobooki, aż do specjalnych urządzeń lektorskich dedykowanych osobom niewidomym. Jednym z takich sprzętów jest Read Easy Evolve Max. Urządzenie to jest następcą Read Easy Move. Ma ono niewielką kompaktową budowę o wymiarach 220x110 mm (przypomina mi nieco większy i grubszy stary magnetofon Grundig), a waży 1,8 kg. Posiada bardzo dobrą kamerę, która jest zamontowana w składanym ramieniu, co daje możliwość komfortowego i bezpiecznego przechowywania jej w tylnej części obudowy. Niezwykle istotną zaletą opisywanego urządzenia jest bardzo prosta obsługa, która nie stanowi problemu dla osób nieposiadających zdolności technicznych. Chcąc odczytać tekst drukowany, należy umieścić kartkę pod ramieniem z kamerą, tak aby przylegała ona do przedniej krawędzi urządzenia, następnie nacisnąć klawisz znajdujący się na górnej krawędzi Read Easy Evolve Max i po upływie 3 sekund usłyszymy przyjazny głos syntetyczny odczytujący zawartość strony. Niezwykle istotny jest fakt, iż urządzenie odczytuje tekst niezależnie od ułożenia kartki, ważne jest tylko, aby tekst był widoczny dla kamery. Za pomocą Read Easy Evolve Max możemy odczytać napisy na wszelkich opakowaniach, a nawet etykiety na butelkach, ponieważ tekst nadrukowany na okrągłych przedmiotach nie stanowi dla niego większego problemu. Sprzęt ten posiada również możliwość śledzenia ruchu rąk, jest to przydatna funkcja podczas skanowania wielu stron tekstu. Dzięki tej funkcji nie musimy naciskać przycisku po zmianie strony, ponieważ urządzenie robi samoczynnie zdjęcie kolejnych kartek. Każdy zeskanowany tekst można zapisać w pamięci urządzenia lub w zewnętrznej pamięci podłączonej do portu USB. Ważną zaletą Read Easy jest automatyczna zmiana języka odczytu, potrafi on odczytywać teksty w około 40 językach. Aby korzystanie z urządzenia było jeszcze bardziej komfortowe i efektywne, producent umożliwia zakup specjalnej zewnętrznej klawiatury bezprzewodowej, która może być przechowywana w analogiczny sposób jak ramię z kamerą, czyli w tylnej części obudowy. Read Easy Evolve Max może być również pomocny osobom niedowidzącym, gdyż posiada funkcję powiększalnika. Po podłączeniu tego akcesorium do monitora uzyskujemy możliwość powiększenia tekstu drukowanego od 0,5 do 120 x. Prezentowane urządzenie lektorskie będzie szczególnie przydatne dla osób nieposiadających zdolności technicznych oraz dla tych, którzy są miłośnikami zapachu tradycyjnej książki. Może być również remedium dla studentów, którzy mają potrzebę korzystania z zasobów niezdigitalizowanych. Pozostaje mieć nadzieję, iż kolejna wersja urządzenia doczeka się wbudowanego akumulatora, gdyż obecnie wymaga ono podłączenia do sieci. && Co w prawie piszczy && Nieuczciwe praktyki rynkowe Prawnik Artykuły w promocyjnych cenach, spotkania prozdrowotne, okazjonalne oferty energii, to tylko niektóre przykłady nieuczciwych praktyk rynkowych. Obecnie oszuści poszerzają katalog swoich nieuczciwych metod i oprócz tzw. pokazów handlowych mamy do czynienia także z fikcyjnymi promocjami, wprowadzaniem konsumentów w błąd co do stanu ich zdrowia, a także z utrudnianiem odstąpienia od umowy. Proceder dotyczy zwykle osób starszych, niepełnosprawnych, które stanowią wrażliwą grupę konsumentów. Kuszeni są oni np. bezpłatnymi badaniami, prelekcją o zdrowym stylu życia, rabatami do hoteli. Telemarketerzy często nie uprzedzają ich, że spotkanie będzie miało charakter handlowy. Na pokazach sprzedawane są np. garnki, odkurzacze, urządzenia do masażu czy abonamenty medyczne – zwykle po cenach znacznie wyższych niż rynkowe. Nierzadko naruszane są przy tym prawa konsumenta. Należy podkreślić, że zachowaniem niezgodnym z prawem jest stwarzanie przez firmę wrażenia czy wprowadzanie w błąd, że jest ona wyspecjalizowanym podmiotem medycznym. Niedopuszczalne jest również kreowanie wizerunku prowadzenia infolinii medycznej, która w rzeczywistości służy innym celom, w szczególności zapraszaniu na spotkania handlowe, nie zaś spotkania prozdrowotne, jak jest to wskazywane w rozmowie z konsumentem. Niestety, przedsiębiorstwa często uciekają się do stosowania tych metod. Ponadto, nierzadko podczas pokazów prowadzone są badania za pośrednictwem dedykowanego urządzenia, prezentowanego jako rzekomy wyrób medyczny, które w rzeczywistości nim nie jest i nie można w związku z tym potwierdzić wiarygodności wyników otrzymanych z jego użyciem. Przy zaproszeniach kierowanych do konsumentów należy wyraźnie i jednoznacznie ujawniać faktyczny, handlowy cel spotkania, na które konsument jest zapraszany, już podczas pierwszego kontaktu telefonicznego. Spotkania, konferencje, szkolenia o tematyce promującej zdrowie i profilaktykę są niezwykle potrzebne i powinny gromadzić jak najszersze audytorium. Przynoszą korzyści, jeśli są organizowane przez firmy produkujące leki, wyroby medyczne czy suplementy diety. Niestety, takie spotkania zaczynają się kojarzyć negatywnie, gdy są łączone z oszukańczymi pokazami paramedycznymi, co zniechęca do uczestnictwa. Dlatego ważna jest transparentność – kiedy faktycznie mowa o spotkaniu handlowym, a kiedy o promującym zdrowie. UOKiK od lat walczy z nieuczciwymi praktykami rynkowymi i niedozwolonymi postanowieniami umownymi. Tylko w grudniu 2021 r. prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów Tomasz Chróstny wydał decyzje, związane z umowami zawieranymi podczas tzw. pokazów handlowych, wobec czterech przedsiębiorców oraz członka zarządu jednej z tych firm. Nałożył na nich kary w łącznej wysokości ok. 916 tys. zł. Z kolei ustawodawca w dalszym ciągu proceduje nad zmianami, mającymi na celu ochronę konsumentów. Od 26 maja 2022 r. został wprowadzony zakaz sprzedaży wyrobów medycznych poza lokalem przedsiębiorstwa, czyli np. na pokazach handlowych. Natomiast 10 listopada 2022 r. prezydent Andrzej Duda podpisał nowelę ustawy o prawach konsumenta, wdrażającą do polskiego porządku prawnego dyrektywę cyfrową w sprawie niektórych aspektów umów o dostarczanie treści cyfrowych i usług cyfrowych oraz dyrektywę towarową. Dyrektywy weszły w życie 11 czerwca 2019 r., a państwa członkowskie były zobowiązane do ich implementacji do 1 lipca 2021 r., z mocą od 1 stycznia 2022 r. Nowe przepisy wydłużają m.in. z 2 do 6 lat okres dochodzenia roszczeń z tytułu rękojmi. Nowelizacja ustawy wprowadza rozdział 5a, zatytułowany Rękojmia i Gwarancja Konsumencka. Ustawa wchodzi w życie 1 stycznia 2023 r. Nic jednak nie zastąpi naszej czujności. W ślad za poradnikiem UOKiK przypominamy: • Uważaj na pułapki w zaproszeniach. Nie daj się zwieść, że chodzi o bezpłatne badania czy promocję nowej sieci sklepów. Pamiętaj, że prezenty przeważnie nie są za darmo. • Nie podejmuj szybko i pochopnie decyzji. Masz prawo do rzetelnej informacji na temat oferowanych produktów. Dopytaj o ich właściwości, porównaj ceny. Nie daj sobie wmówić, że musisz kupić daną rzecz natychmiast, bo potem nie będziesz miał okazji. • Uważaj przy płatności na raty. Dokładnie przeczytaj umowę i załączniki do niej, włącznie z tym, co jest napisane „małym drukiem”. Sprawdź, czy nie ma ukrytych dodatkowych kosztów. • Domagaj się dokumentów. Sprzedawca musi ci dać 1 egzemplarz umowy, wszelkie załączniki do niej, regulaminy promocji. • Możesz odstąpić od umowy. Masz na to 14 dni od otrzymania towaru. Jeśli sprzedawca cię o tym nie poinformował, termin wydłuża się do 12 miesięcy. Po wysłaniu oświadczenia o odstąpieniu od umowy musisz w ciągu 14 dni na własny koszt odesłać produkt. • Wadliwy produkt możesz reklamować. Możesz żądać od sprzedawcy naprawy lub wymiany towaru, obniżenia ceny, a gdy wada jest istotna – zwrotu pieniędzy. Sprzedawca odpowiada w ramach rękojmi za wady, które wystąpiły od wydania towaru. Jeżeli konsument został wprowadzony w błąd – można zawsze powołać się na uprawnienia wynikające z ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym. Konsumenci mogą oczywiście bezpłatnie skorzystać z pomocy prawnej, pisząc na porady@dlakonsumentow.pl lub dzwoniąc pod numer: 801 440 220 lub 22 290 89 16. Można również zgłosić się do rzecznika konsumentów w swoim mieście lub powiecie. && Zdrowie bardzo ważna rzecz && Jelito drugim mózgiem człowieka Radosław Nowicki Organizm człowieka złożony jest z wielu narządów, które dzięki działaniu w homeostazie zapewniają jego prawidłowe funkcjonowanie. Codziennie wykonujemy wiele czynności, nad którymi kompletnie się nie zastanawiamy, ale w naszym organizmie dochodzi do wielu reakcji biochemicznych mających wpływ na nasze samopoczucie oraz życie. Ważną rolę odgrywa w nim układ pokarmowy, który zaczyna się w jamie ustnej, a kończy się odbytnicą. Jego najdłuższym odcinkiem, a zarazem niezwykle istotną częścią są jelita, które dzielą się na jelito cienkie i grube. To pierwsze może mieć nawet do sześciu metrów długości, w jego skład wchodzą takie odcinki jak: dwunastnica, jelito czcze i jelito kręte. Natomiast jelito grube ma do półtora metra długości, dzieli się na kątnicę, okrężnicę i odbytnicę. Każdego dnia człowiek dostarcza do organizmu litry płynów i kilogramy pożywienia. W jelitach są one przetwarzane. W jelicie cienkim, przy współudziale kwasów żółciowych i enzymów trzustkowych, zachodzi proces trawienia i wchłaniania składników pokarmowych, takich jak węglowodany, białka i tłuszcze oraz oddzielania pożytecznych składników od nieistotnych resztek. Dzięki wchłonięciu i przetworzeniu pokarmów u człowieka pojawia się energia niezbędna do życia. Natomiast w jelicie grubym ma miejsce proces wyciągania wody i składników odżywczych (witamin, aminokwasów, elektrolitów, soli mineralnych) z pokarmu wcześniej przetrawionego w żołądku i jelicie cienkim oraz następuje zbijanie pozostałości w masę kałową, która później wydalana jest z organizmu. Co ciekawe, to właśnie w jelicie grubym, dzięki bakteriom symbiotycznym, może być produkowana witamina K oraz niektóre witaminy z grupy B. Jelita pełnią nie tylko funkcję trawienną i ochronną, ale również immunologiczną. Są ważnym narządem układu odpornościowego. Za sprawą wydzielanych hormonów wpływają na odpowiednią regulację układu pokarmowego, pobudzanie motoryki i wydzielanie enzymów trawiennych, dzięki czemu wchłanianie pokarmów odbywa się bez przeszkód. Wraz z pożywieniem dostarczane do organizmu są bakterie, pasożyty i wirusy. Dzięki odpowiednim komórkom organizm potrafi zwalczać patogeny, co przekłada się na właściwy poziom zdrowia człowieka. Coraz częściej można spotkać się ze stwierdzeniem, że jelita to drugi mózg człowieka. W wielu badaniach łączy się mikrobiom jelit z mózgiem i zachowaniem. Okazuje się bowiem, że istnieje związek między stanem jelit a stanem mózgu i odwrotnie. Naukowcy cały czas badają, w jakim zakresie funkcjonowanie jelit ma wpływ na rozwój zaburzeń psychicznych oraz neurologicznych u człowieka. Istnieją już dowody na to, że brak równowagi bakteryjnej w jelitach może mieć przełożenie na samopoczucie człowieka, powodować u niego lęki, depresję czy otępienie. Wysnuto teorię, że lepszy lub gorszy nastrój może wynikać z bakterii, które znajdują się w jelitach. Na mikroflorę jelitową ma wpływ wiele czynników. Zaliczyć do nich można nie tylko spożywaną żywność, styl życia, nadmierny stres, aktywność fizyczną, ale nawet pochodzenie. Udowodniono, że mikroflora osób zamieszkujących w Europie może znacząco różnić się od tej, którą mają mieszkańcy Azji czy Ameryki Południowej. Stąd też, planując podróże na inny kontynent, trzeba zwrócić szczególną uwagę na odpowiednią higienę przy spożywaniu pokarmów. O ile jednak na geny i pochodzenie nikt wpływu nie ma, o tyle na pozostałe czynniki już tak. Jeśli dany człowiek będzie prowadził unormowany tryb życia, unikał używek i regularnie uprawiał dostosowaną do swoich potrzeb aktywność fizyczną, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że jego jelita będą w dobrym stanie. Oczywiście, istotna jest też odpowiednia dieta oparta o owoce, warzywa, produkty nieprzetworzone i te o dużej zawartości błonnika (np. rośliny strączkowe) oraz produkty fermentowane, czyli wszelkiego rodzaju jogurty, zakwasy, kiszonki. To one bowiem dostarczają do jelit dobre bakterie, które pomogą w odpowiedni sposób regulować poszczególne procesy w organizmie. Można go wspierać też prebiotykami i probiotykami. Te pierwsze zapewnia pokarm przeznaczony do rozwoju pożytecznych bakterii w jelitach, zaś te drugie to żywe, dobre bakterie (chociażby wspomniane powyżej kiszonki). Nie bez znaczenia jest również odpowiednie nawadnianie organizmu. Picie dużej ilości wody ma pozytywny wpływ na błonę śluzową jelit oraz na równowagę bakteryjną w jelitach. Nie wszystkim problemom zdrowotnym związanym z jelitami da się zapobiec, ale istnieje kilka sposobów, dzięki którym można o nie bardziej zadbać. Priorytetem jest ograniczenie do minimum stosowania antybiotyków. Jakoś tak się utarło, że na wiele dolegliwości lekarze je przepisują. Niby pomagają one zwalczyć na przykład infekcje górnych czy dolnych dróg oddechowych, ale jednocześnie niekorzystnie wpływają na florę bakteryjną w jelitach. W efekcie dochodzi do zwiększenia w nich liczby niekorzystnych bakterii, a one z kolei mogą uszkadzać błonę śluzową jelita oraz zwiększać przepuszczalność dla drobnoustrojów i innych szkodliwych substancji. Nie tylko antybiotyki mają niekorzystny wpływ na funkcję ochronną jelit, ale również niewłaściwa dieta, długotrwały stres, używki takie jak: alkohol czy papierosy, leki immunosupresyjne, a nawet zanieczyszczenia np. powietrza. Co więcej, naukowcy odkryli, że już dwie noce, w trakcie których człowiek prześpi zaledwie cztery godziny, powodują zmiany bakteryjne w mikrobiomie. Stąd też istotna jest dbałość o odpowiednią higienę snu. Niedaleka jest więc droga do problemów w jelitach. Mogą one objawiać się bólami brzucha, niestrawnością, biegunkami lub zaparciami, wzdęciami, wymiotami, a nawet zaburzeniami łaknienia. Jedną z najczęstszych chorób układu pokarmowego jest jego zakażenie, czyli popularna grypa żołądkowa, z którą pewnie każdy z nas zetknął się w swoim życiu. Innym popularnym schorzeniem jest zespół jelita drażliwego. To zaburzenie trawienia, które dotknęło 3,8% ludzi na świecie. Coraz częściej mówi się także o celiakii, która związana jest z nietolerancją glutenu. Uszkadza on ścianki jelita cienkiego, przez co nie wchłania ono już tak skutecznie składników odżywczych. Przewlekłe zmiany zapalne w jelitach mogą wywołać wrzodziejące zapalenie jelita grubego, a nawet chorobę Leśniowskiego-Crohna. Największą zmorą jest jednak rak jelita grubego, który jest drugim nowotworem złośliwym co do częstotliwości, występującym wśród kobiet i trzecim wśród mężczyzn na świecie. Bez wątpienia, jelita, wraz z zamieszkującymi je bakteriami, pełnią bardzo ważną funkcję w kontekście homeostazy, czyli zachowania wewnętrznej równowagi organizmu człowieka. Bezpośrednio lub pośrednio odpowiadają za szereg procesów, dzięki którym ludzki organizm jest w stanie funkcjonować. Flora bakteryjna wpływa na zdrowie i samopoczucie człowieka. Warto więc skupić się na tym, aby dostarczyć organizmowi dobrych bakterii z pożywienia, a to, wraz z aktywnością fizyczną i higienicznym trybem życia, może przełożyć się na lepsze funkcjonowanie całego organizmu. && Gospodarstwo domowe po niewidomemu && Speedcook Standard – przyjaciel niewidomych Jolanta Kutyło Żeby ułatwiać sobie życie, nabywamy wielofunkcyjne urządzenia kuchenne, które oszczędzają nasz czas oraz usprawniają pracę w kuchni. Jednym z takich urządzeń jest polski produkt Speedcook Standard firmy RPOL. Jest przyjazny dla osób niewidomych i osób z problemami sensorycznymi, ponieważ w przeciwieństwie do innych modeli, posiada duże, wypukłe przyciski wydające dźwięki. Speedcook to wieloczynnościowy robot kuchenny, to urządzenie, które z powodzeniem może zastąpić kilka innych sprzętów. Łączy w sobie funkcjonalność maszynki do mielenia, blendera, miksera, shakera, robota do wyrabiania ciasta, parowaru, urządzenia do gotowania a nawet wagi kuchennej. Taki robot stanowi idealne rozwiązanie zarówno dla osób gotujących na co dzień, pragnących usprawnić czynności w kuchni, jak i dla tych, którym do tej pory brakowało wolnego czasu, aby samodzielnie przygotowywać posiłki w domu. W urządzeniu tym można gotować aromatyczne obiady, przyrządzać smakowite desery, orzeźwiające koktajle, a także wyrabiać puszyste ciasta drożdżowe czy ciasto na domowy chleb. Świetnie nadaje się do robienia dżemów, przecierów warzywnych i owocowych, ponieważ rozdrabnia błyskawicznie. Urządzenie posiada osiem wypukłych przycisków oraz dziewiąty – główny. Po podłączeniu do sieci usłyszymy dźwięk oznajmiający, iż Speedcook jest gotowy do pracy. Mamy dwie możliwości korzystania z urządzenia. Możemy ustawić na nim czas działania, wtedy na koniec usłyszymy 7 dźwięków sygnalizujących zakończenie pracy lub samodzielnie kontrolować czas jego pracy, na koniec wyłączając go manualnie. Robot jest miły w dotyku, łatwy do czyszczenia. Zajmuje w kuchni mało miejsca. Jest przenośny, z powodzeniem można go zabrać np. do domku na działce. W przeciwieństwie do Thermomixa, Speedcook Standard nie ma biegu wstecznego ale jest od niego o połowę tańszy. Speedcook jest godny polecenia. Ważne: • Należy zapoznać się z instrukcją obsługi. • Przed pierwszym użyciem należy umyć go gorącą wodą z dodatkiem detergentu, następnie przetrzeć ściereczką namoczoną w wodzie z odrobiną octu i wytrzeć do sucha. • Nie zanurzać korpusu w wodzie lub innych płynach. • Odłączając wtyczkę od zasilania, nie pociągamy za kabel. • Stawiamy robot daleko od źródła ciepła. • Urządzenie służy wyłącznie do użytku domowego. • Urządzenie objęte jest trzyletnią gwarancją, silnik aż pięcioletnią. Dane techniczne Speedcook Standard: • Waga: 7 kg • Zakres ważenia: od 5 g do 4,5 kg • Obudowa: tworzywo sztuczne, biały ABS • Naczynie miksujące: maksymalna pojemność 2 litry, wykonane ze stali szlachetnej • Zasilanie: 230 V – prąd zmienny • Moc: 1450 W (max. 2200 W) • Wymiary: wysokość 20 cm, szerokość 21 cm, głębokość 29 cm • Ciężar: 7 kg • Zakres temperatur: od 30 stopni C do 115 stopni C • System ogrzewania: grzałka o mocy 800 W • Silnik: 1450 W • Zakres obrotów: Od 100 do 11 000 obr./min W zestawie otrzymamy: • urządzenie wielofunkcyjne Speedcook, • kubek z zespołem noży, zwany naczyniem miksującym z nożami, które po zakończonej pracy można wykręcić do umycia, • miarkę pełniącą funkcję pokrywy, • mieszadło służące do ubijania jaj i śmietan, • koszyczek z pokrywką służący do gotowania na parze, • łopatkę silikonową, • koszyczek do gotowania kasz i ryżu, • książkę kucharską Cookbook, • broszurę z przepisami do gotowania na parze. && Kuchnia po naszemu && Przepisy wykonywane z pomocą Speedcook Jolanta Kutyło && Bułeczki z ziarnami Składniki: • drożdże – 40 g, • cukier – 1 łyżeczka, • woda letnia – 270–280 g, • mąka pszenna – 500 g, • siemię lniane – 2 łyżki, • płatki owsiane lub otręby – 2 łyżki, • ziarna słonecznika – 2 łyżki, • olej – 4 łyżki, • sól– 1 łyżeczka, • jajko do smarowania powierzchni, • mak, czarnuszka lub słonecznik do posypania. Wykonanie Do naczynia miksującego włożyć drożdże, wsypać cukier, mąkę, ziarna (siemię, słonecznik), płatki owsiane, sól, wlać olej i wodę, wyrabiać ciasto – obroty 10, czas 2 min. Wyjąć ciasto do miski i pozostawić do wyrośnięcia, aż ciasto podwoi swoją objętość. Następnie uformować ok. 10 bułeczek, ułożyć na wysmarowaną tłuszczem blachę, posmarować roztrzepanym jajkiem i posypać makiem, czarnuszką lub słonecznikiem. Włożyć do letniego piekarnika, następnie ustawić temp. piekarnika na 180 stopni C. Piec 30 minut. && Zupa krem z zielonego ogórka Składniki: • czosnek – 1–2 ząbki, • ogórek zielony – 1 szt., • serek topiony – 1 szt. (100 g), • cebula – 1 szt., • kostki rosołowe – 2 szt., • śmietana 12% – mały kubek, • mąka ryżowa – 2 łyżki (20 g), • cytryna – sok z 1 szt., • koper – 1 pęczek, • woda – 1 l. Wykonanie Do naczynia miksującego włożyć czosnek, zmiksować – obroty 7 (wrzucić na obracające się noże), czas 5 s. Dodać pozostałe składniki (oprócz wody), zmiksować – obroty 10, czas 15 s. Następnie dodać wodę, gotować. Gotowanie – obroty 2, czas 10 min. Po ugotowaniu założyć miarkę, zmiksować – obroty 7, czas 15 s. Miksować można dopiero po chwili, gdy temperatura zupy nieco się obniży. Zamiast kostek rosołowych, które zawierają szkodliwe dla zdrowia tłuszcze trans, proponuję dodać dwie łyżki masła lub 3 łyżki oleju oraz po szczypcie przypraw: pieprzu, soli, majeranku. && Kawa mrożona Zaparzyć mocną kawę (filiżanka na osobę). Do naczynia miksującego włożyć około 10 kostek lodu – rozdrobnić – obroty 9, czas 1 min. Dolać mleko i kawę, zmiksować – obroty 7, czas 20 s. && Kisiel owocowy Składniki: • dowolne owoce: może być jabłko, gruszka, • po 2 garście wiśni, czereśni, truskawek lub malin, może być żurawina, • litr wody, • 3 pełne łyżki skrobi ziemniaczanej, • przyprawy: cynamon, gałka muszkatołowa. Wykonanie Owoce pokroić, wypestkować, wrzucić do naczynia miksującego, zmiksować – obroty 7, czas 20 s. Wlać pół litra wody, włączyć na gotowanie – obroty 3, czas 5 min. Gdy owoce z wodą osiągną wysoką temperaturę, w pozostałej ilości zimnej wody wymieszać skrobię i przez otwór w pokrywie wlać do mieszanki owocowej. && Czekolada do picia Składniki: • mleko 1 l, • tabliczka gorzkiej czekolady, • dla pikanterii można dodać szczyptę sproszkowanej papryczki chili. Wykonanie Mleko wlać do dzbana, włączyć na gotowanie – obroty 3. Gdy urządzenie będzie gorące, przez otwór w pokrywie wrzucać po kostce czekolady. Gdy czekolada się zagotuje, zmiksować do momentu spienienia się. && Z poradnika psychologa && Ciszej proszę, czyli jak zwracać uwagę Małgorzata Gruszka Na prośbę Czytelniczki, styczniowy „Poradnik psychologa” poświęcam szeroko rozumianemu zwracaniu uwagi, czyli akcentowaniu faktu, że czyjeś zachowanie nam przeszkadza i wyrażaniu próśb o zmianę. Gdy coś nas razi Zdarzają się sytuacje, w których czyjeś zachowanie przeszkadza nam na tyle, że odbieramy je jako rażące i czujemy potrzebę natychmiastowego wpływu na to zachowanie. Nie mam tu na myśli zachowań wymagających natychmiastowej reakcji, ponieważ zagrażają zdrowiu lub życiu naszemu albo kogoś innego. Piszę raczej o takich, które nie zagrażają, ale wywołują poczucie, że nasze osobiste granice zostały w jakiś sposób przekroczone. Chodzi mi o zachowania, które da się wytrzymać, ale wytrzymywać ich nie chcemy, wręcz przeciwnie, chcemy, by przestały mieć miejsce. Najczęstsze postawy wobec rażących nas zachowań Niechęć zwrócenia uwagi Istnieją ludzie, którzy w reakcji na rażące zachowania innych osób zaciskają zęby i nic nie mówią. Postawa taka wynika z mniej lub bardziej świadomego przekonania, że nie warto, nie wypada się odzywać, bo jak to zrobią, to zostaną odebrani jako czepialscy, nietolerancyjni itp. Co więc robią? Siedzą cicho, odwracają wzrok, próbują udawać, że nie widzą czegoś lub nie słyszą. Warto wiedzieć, że regularne tłumienie w sobie niezadowolenia prowadzi do postawy zniechęcenia, goryczy i złości na ludzi. Niewyrażane emocje obciążają organizm, co bywa przyczyną dolegliwości somatycznych, takich jak choroby krążenia, bóle głowy, choroby żołądka i alergie skórne. Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których odezwanie się jest ryzykowne. Samotna kobieta idąca ulicą lepiej zrobi, gdy zejdzie z drogi grupie rozeźlonych kibiców niż gdy zwróci im uwagę, prosząc, żeby zachowywali się ciszej. Zwracanie uwagi pod wpływem silnej złości Część z nas ze zwróceniem komuś uwagi zwleka do momentu, gdy w reakcji na czyjeś zachowanie poczuje silną złość. Najczęściej interwencje takie bywają nieudane, ponieważ reakcja wywołana silną złością bywa nadmierna i wyrażona w sposób, który prowokuje drugą stronę do zwrócenia uwagi nam, ataku lub obrony. Oto przykład: ktoś siedzący koło nas w autobusie bardzo głośno rozmawia przez telefon. Mijają minuty, a my reagujemy coraz większą irytacją, w końcu mówimy: „Zamknie się pani do jasnej cholery, bo już nie można wytrzymać tego jazgotu!”. I co otrzymujemy w zamian? Oczywiście, zamiast pożądanej zmiany zachowania otrzymujemy oburzenie i zwrócenie uwagi na to, jak sami odezwaliśmy się do tej osoby. Silna złość powoduje, że nasza reakcja ma na celu nie tylko zmniejszenie uciążliwości danego zachowania, ale także odreagowanie złości na danej osobie. Pod wpływem silnej złości możemy stać się agresywni, co najczęściej prowadzi do efektu zgoła przeciwnego do zamierzonego. Dlaczego ludzie tak się zachowują? W wielu sytuacjach zastanawiamy się, dlaczego ludzie zachowują się w sposób, który – obiektywnie rzecz biorąc – może przeszkadzać. Zanim to wyjaśnię, podkreślę najważniejszą rzecz; mianowicie taką, że ludzie, przeszkadzając innym, nie robią tego po to, żeby przeszkadzać, a wręcz w większości przypadków nie zdają sobie sprawy z tego, że przeszkadzają. Robią coś dlatego, że po pierwsze – w danej chwili jest to dla nich wygodne; po drugie – na to co robią, patrzą wyłącznie z własnego punktu widzenia; po trzecie – nie mają pomysłu jak zaradzić jakimś zachowaniom. Nie znaczy to, że lekceważą punkt widzenia innych, po prostu nie zauważają go. Pani rozmawiająca bardzo głośno przez komórkę najprawdopodobniej jest czymś podekscytowana, zdenerwowana lub w jakiś inny sposób rozemocjonowana. Być może mówi o czymś bardzo ważnym dla siebie i w ogóle nie wie, że słychać ją w całym autobusie. Nie krzyczy do słuchawki w celu uprzykrzenia życia pozostałym pasażerom, co nie znaczy, że pasażerowie mają słuchać jej i udawać, że im to nie przeszkadza. Jak zwracać uwagę? Amerykańska trenerka asertywności Pamela Butler opracowała scenariusz stopniowania reakcji, który doskonale nadaje się do użycia w sytuacjach, gdy chcemy zwrócić komuś uwagę, czyli zadziałać w sposób dający szansę na zmianę niepożądanego dla nas czyjegoś zachowania. Krok 1: informacja i prośba Reakcję na czyjeś uciążliwe zachowanie najlepiej zacząć od informacji, że w ogóle ma miejsce, następnie poprosić o zmianę i uzasadnić prośbę. Wracając do przykładu pani bardzo głośno rozmawiającej przez telefon, cytowaną wyżej wypowiedź lepiej zamienić na: „Mówi pani bardzo głośno, proszę, aby mówiła pani ciszej, przeszkadza mi to w skupieniu myśli”. Pod wpływem informacji o uciążliwości swojego zachowania bardzo często ludzie zmieniają je, ponieważ po prostu nie chcą wydać się komuś niekulturalni czy nieprzyjemni. Krok 2: nieco dobitniejsze wyrażenie niezadowolenia i prośby Jeśli dana osoba, wiedząc, że jej zachowanie nam przeszkadza, nie zmienia go, możemy wyrazić swoje niezadowolenie z większym naciskiem, bardziej stanowczo i zdecydowanie poprosić o zmianę zachowania: „Proszę mówić ciszej, pani mi przeszkadza”. Nasz poziom i ton głosu powinien dawać wyraźnie do zrozumienia, że jesteśmy zmęczeni i rozdrażnieni danym zachowaniem. Krok 3: przywołanie zaplecza Zapleczem nazywamy możliwe do zrealizowania konsekwencje dalszego kontynuowania przez kogoś niepożądanego zachowania. Niestety, nie zawsze dysponujemy takim zapleczem. W sytuacji, gdy pani rozmawia przez telefon na cały autobus, zasadniczo nie możemy nic zrobić. Kierowca najprawdopodobniej odmówi interwencji, bo głośne rozmawianie przez telefon w komunikacji publicznej nie tylko nie jest zabronione, ale nie budzi większego społecznego sprzeciwu. Zapleczem są konsekwencje realne, czyli np. poproszenie o interwencję pracownika kina, gdy ktoś hałasuje podczas projekcji filmu. W tym kroku nie stosujemy jeszcze zaplecza, ale informujemy o swoim zamiarze, jeśli sytuacja się nie zmieni: „Jeżeli nadal będzie pan hałasował, zawołam kogoś z obsługi”. Krok 4: sięgamy po zaplecze Robimy to, co zapowiadaliśmy, jeśli mimo zastosowania poprzednich kroków dana osoba nie zmienia swojego zachowania. W przypadku osoby hałasującej w kinie wstajemy i wołamy kogoś z obsługi. Reakcje na zwracanie uwagi Z tego, co napisałam wyżej, wynika, że reakcje ludzi na zwracanie uwagi w dużej mierze zależą od sposobu, w jaki to zrobimy. Niestety, zdarza się, że mimo zastosowania powyższych kroków pożądana reakcja nie następuje. Część ludzi w ogóle nie przejmuje się tym, że to co robią, komuś przeszkadza. Gdy nie dysponujemy zapleczem, do którego można się odwołać, a dana osoba nie reaguje na nasze prośby lub odnosi się do nas nieuprzejmie, nie pozostaje nam nic innego jak świadomość faktu, że nie pozostaliśmy bierni, zadbaliśmy o siebie i zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, by przerwać niepożądaną sytuację. Od tego, czy akcent położymy na brak ostatecznego efektu, czy na to, że użyliśmy całego możliwego wpływu, by sytuacja uległa zmianie, zależy, czy wyjdziemy z niej z poczuciem porażki negującej wartość naszego działania, czy z poczuciem satysfakcji z faktu, że zadziałaliśmy na rzecz zmiany. W poradzeniu sobie z sytuacją, w której nie zachodzi pożądana zmiana, pomaga świadomość, że – jeśli tylko chcemy i widzimy jakiekolwiek szanse na sukces – możemy próbować wpływać na rzeczywistość, niezależnie od faktu, że nasz wpływ na nią jest ograniczony. Czy zawsze zwracać uwagę? Oczywiście nie! Zanim zwrócimy uwagę, warto pomyśleć, czy nam się to po prostu opłaca. Jeśli wiemy, że sytuacja, w której coś nam przeszkadza, potrwa krótko – nie warto angażować się w jej zmianę. Zwrócenie uwagi trzeba dobrze przemyśleć, jeśli w danej sytuacji nie czujemy się bezpiecznie i nie mamy żadnej gwarancji, że w razie czego ktoś ujmie się za nami. Warto też pamiętać, że w przestrzeni publicznej nie wszystko jest takie jak sobie życzymy. Zapamiętaj! • Chcąc zwrócić komuś uwagę, zacznij od poinformowania, że coś ci przeszkadza i rzeczowej prośby o zmianę zachowania. • Gdy to nie pomoże, wyraź swoje niezadowolenie i prośbę bardziej zdecydowanie i stanowczo. • Gdy nadal nic nie wskórasz, powołaj się na zaplecze, czyli na możliwe do zastosowania w danej sytuacji konsekwencje czyjegoś zachowania. • Jeśli i to nie pomoże, skorzystaj z zaplecza – zrób to, o czym powiedziałeś wcześniej. • Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z kłopotliwego dla kogoś efektu ich zachowania i dlatego reaguje pozytywnie już po zastosowaniu pierwszego kroku. • Zdarzają się ludzie obojętni na uwagi ze strony innych. W reakcji na obojętność lub atak najlepiej skupić się na tym, że zrobiłeś wszystko co było możliwe, by zmienić niepożądaną sytuację. • Zanim zwrócisz komuś uwagę, zastanów się czy warto, ze względu na przypuszczalny czas trwania sytuacji, twoje poczucie bezpieczeństwa i możliwość uzyskania ewentualnego wsparcia. && „Z polszczyzną za pan brat” && O ewolucji języka słów kilka Tomasz Matczak Ewolucja języka to proces nieunikniony, ale w tym przypadku, inaczej niż w kontekście ewolucji gatunków, nie musimy czekać długich milionów lat, aby zauważyć zmiany. Błogosławieństwo to czy przekleństwo? Na to pytanie niech już każdy sam sobie odpowie. Przykłady zmian w języku można mnożyć i mnożyć. Pierwszy z brzegu to stosowanie przymiotnika „inteligentny”. Kiedyś odnosił się on do ludzi oraz zwierząt, czyli istot żyjących, a obecnie mamy np. inteligentne domy, czyli naszpikowane elektroniką lokale, w których można zdalnie regulować temperaturę pomieszczeń, opuszczać i podnosić rolety, włączać pranie, piekarnik czy inne urządzenia. Są też inteligentne zegarki oraz samochody. Podobnie ma się rzecz z „dedykowaniem”. Wcześniej można było komuś zadedykować jakiś utwór muzyczny lub dzieło literackie, a dziś na przykład banki mają w ofercie konta dedykowane studentom. Trochę to inna dedykacja, ale słowo to samo. Z naszego, czytaj: niepełnosprawnego podwórka, na myśl przychodzi mi słowo „dostępny”. Nie tylko zresztą przychodzi na myśl, ale przyprawia o zawrót głowy! W kontekście niepełnosprawności oznacza ono bowiem coś przystosowanego do potrzeb wyjątkowej grupy społecznej, jaką stanowią osoby z różnymi dysfunkcjami. Rzeczownikowo „dostępność” to tłumaczenie angielskiego „accesibility”. Tyle że moim zdaniem, to niezbyt szczęśliwe tłumaczenie. Dlaczego? Dlatego, że przymiotnik „dostępny” oznacza przede wszystkim „osiągalny”, więc stąd już prosta droga do nieporozumień. Co prawda, raczej nikt kto na stronie internetowej jakiegoś sklepu zauważy adnotację „towar dostępny”, nie pomyśli, że jest to towar przystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych, ale w innym kontekście o pomyłkę łatwo. Pewnego dnia w grupie zrzeszającej niewidomych i niedowidzących użytkowników Facebooka zadałem pytanie o dostępne na rynku pralki z obsługą przez aplikację. Okazało się, iż niektórzy mylnie zinterpretowali moje pytanie, gdyż uznali, że chodzi mi o urządzenia dostępne w znaczeniu przygotowane z myślą o potrzebach niepełnosprawnych. Ja zaś pytałem o modele, które są osiągalne, czyli będące obecnie w ofercie sklepów z AGD. Sądzę, że do podobnych nieporozumień może dochodzić tam, gdzie krzyżują się dwie płaszczyzny: codzienna i związana z niepełnosprawnością. Gdybym na przykład zadzwonił do jakiegoś ośrodka rehabilitacyjno-wypoczynkowego z pytaniem, czy we wszystkich pokojach są dostępne toalety, to nie wykluczone, że otrzymałbym dwie różne odpowiedzi. Z jednej strony, zapytany mógłby zrozumieć, że chodzi mi o toalety przystosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych, a z drugiej sądzić, iż pytam po prostu, czy w każdym pokoju jest węzeł sanitarny. Kiedy ktoś pyta o dostępny parking, to też wypadałoby doprecyzować o co mu chodzi. W poradnikach do języka inkluzywnego zwrot ten oznacza parking dla osób niepełnosprawnych, lecz słysząc samo pytanie, trudno dociekać o co chodzi pytającemu. Oczywiście, że można zadać pytanie inaczej, ale jeszcze kilkanaście lat temu nikomu do głowy by nie przyszło, że pytanie o dostępność parkingu ma jakieś inne konotacje niż fakt jego istnienia lub nie. Rzecz jasna, nie zawsze i nie w każdym przypadku ów przymiotnik może być źle rozumiany. Trudno, żeby w kasie kina bileterka sądziła, że pytająca przez telefon o dostępność biletów osoba miała na myśli przystosowanie do potrzeb niepełnosprawnych. Tym niemniej, jak pokazałem wyżej, są i takie sytuacje, które trącą niejednoznacznością. Czy da się coś z tym zrobić? Raczej nie, bo sprawy zaszły za daleko. Dostępność i dostępny rozszerzyły swe znaczenie i basta, więc po prostu trzeba być czujnym. Na szczęście nie spotkało to pokrewnego czasownika „udostępniać”. Nikt nie używa go w kontekście niepełnosprawności. Jego synonimami są wciąż: „dzielić się”, „przekazywać” czy „dawać”. Co nie znaczy, że nie doczekamy czasów, w których udostępnianie czegoś będzie oznaczało przystosowywanie do potrzeb osób niepełnosprawnych. Nie takie rzeczy działy się już w polszczyźnie! && Rehabilitacja kulturalnie && Czy powstanie styczniowe było tylko klęską? Paweł Wrzesień W styczniu 1863 roku na terenach ziem zaborczych wciąż żywa była pamięć przegranego powstania listopadowego sprzed trzech dekad. I choć odeszły już pokolenia pamiętające wolną Rzeczypospolitą, to pragnienie niepodległości i etos bohaterstwa z okresu walk narodowo-wyzwoleńczych pobudzały Polaków do szukania dróg odbudowy własnej państwowości. Inicjatywa zbrojnego wystąpienia dojrzewała już od końca lat 50. Powstawały tajne organizacje mające kształcić kadry wojskowe przyszłego powstania. Mimo iż car Aleksander II twardo napominał: „Panowie, żadnych marzeń”, mnożyły się manifestacje patriotyczne. W 1859 roku nabożeństwo za duszę Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego dało asumpt do masowych demonstracji patriotycznych. Podobnie było rok później, po pogrzebie wdowy po gen. Józefie Sowińskim, bohaterze powstania listopadowego. W tym właśnie czasie zmieniono fragment pieśni „Boże coś Polskę”, i aby dać wyraz pragnieniom ogółu, śpiew kończono prośbą: „ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Car srożył się coraz bardziej i rozkazywał surowo tłumić manifestacje. W razie ich niekontrolowanego rozrostu, miasto miano ostrzelać armatami umieszczonymi na murach Cytadeli Warszawskiej. 27 lutego 1861 od salwy artyleryjskiej zginęło 5 uczestników manifestacji na Krakowskim Przedmieściu, co, wbrew oczekiwaniom Aleksandra II, nie tylko nie przestraszyło Polaków, ale sprawiło, że marsze nasiliły się i rozlały także na prowincje położone z dala od stolicy. Towarzystwo Rolnicze, złożone z polskich patriotów, ogłosiło wówczas uchwałę obiecującą uwłaszczenie chłopstwu zamieszkującemu Królestwo, aby zdobyć poparcie tej grupy dla sprawy narodowej. Delegacja warszawskiego mieszczaństwa, pod przywództwem Leopolda Kronenberga, wystosowała też adres do cara, wzywający do poszanowania wolności obywateli Królestwa. Władze rosyjskie mianowały margrabiego Aleksandra Wielopolskiego dyrektorem głównym Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Jedną z jego pierwszych decyzji było dopuszczenie użycia wojska wobec ludności cywilnej, co kosztowało życie ponad 100 demonstrantów w kwietniu 1861 roku. Protestujących patriotów wojsko wygarniało nawet z kościołów. Organizacja patriotyczna „Czerwonych”, kierowana przez Jarosława Dąbrowskiego, doprowadziła do utworzenia Centralnego Komitetu Narodowego obejmującego teren trzech zaborów, który w roku 1862 powołał Organizację Narodową Powstania Styczniowego „AGAD” w celu przygotowania wybuchu przyszłego powstania, planowanego na wiosnę 1863 roku. Jednak już 3 stycznia zdecydowano, by rozpocząć je z chwilą ogłoszenia branki (poboru) przez władze carskie. W połowie stycznia margrabia Wielopolski ogłosił pobór do armii rosyjskiej obejmujący około 12 tys. mężczyzn podejrzewanych o udział w działalności patriotycznej. W odpowiedzi na to Komitet Centralny Narodowy ogłosił się Tymczasowym Rządem Narodowym, ustanawiając w kraju stan wyjątkowy i wzywając poborowych do samoobrony, a ludność polską do skupienia się wokół władz narodowych. Datę wybuchu powstania ustalono na noc z 22 na 23 stycznia, mianując jego dyktatorem Ludwika Mierosławskiego. 22 stycznia 1863 roku manifest Tymczasowego Rządu Narodowego wezwał do zbrojnego powstania wszystkie narody przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Ogłoszono uwłaszczenie chłopów oraz nadanie ziemi bezrolnym, którzy wstąpią w szeregi powstańcze. Oddziałom polskim przeciwstawiła się stacjonująca w królestwie 100-tysięczna armia rosyjska, dowodzona przez Eduarda Andriejewicza Ramsaya. Przyspieszenie wybuchu akcji zbrojnej sprawiło, że powstańcy nie byli należycie przygotowani do walki, brakowało im broni, a poszczególni dowódcy byli wzajemnie skłóceni. Namiestnik carski Wielki Książę Konstanty Romanow ogłosił ponownie stan wojenny i zarządził koncentrację sił rosyjskich. Mimo to, zapał i entuzjazm Polaków w początkowym okresie walk przynosił im sukcesy zbrojne. 11 marca dowództwo objął nowy dyktator powstania Marian Langiewicz wraz z podporządkowanym mu Rządem Narodowym Cywilnym; jednak 19 marca został aresztowany przez władze austriackie po przekroczeniu granic Galicji. W toku powstania jego dowódcami byli kolejno: Ludwik Mierosławski, na nowo Marian Langiewicz, a wreszcie Romuald Traugutt. Postulowano górnolotnie istnienie państwa polskiego w granicach sprzed rozbiorów. Formalnie przywrócono jednak podział administracyjny zbliżony do terytorium Królestwa Polskiego z 1816 roku. Rządowi Narodowemu podlegali naczelnicy cywilni w województwach, zajmujący się m.in. poborem podatków i pomocą siłom powstańczym. Ten porządek do zakończenia powstania podlegał kilkakrotnym reformom. Rok 1864 przechylił szalę zwycięstw zdecydowanie na niekorzyść Polaków. 21 lutego powstańcy ponieśli druzgocącą klęskę pod Opatowem. Do kwietnia walczyły oddziały Józefa Hauke-Bosaka czy Walerego Wróblewskiego. Najdłużej, bo aż do grudnia, bronił się oddział dowodzony przez księdza gen. Stanisława Brzóskę na Podlasiu. Rosjanie przeważali liczebnie również pod względem uzbrojenia. Początkowy udział chłopstwa w walkach zakończył się wraz z ogłoszeniem przez cara w marcu 1864 roku dekretu uwłaszczeniowego i przyznaniu chłopom użytkowanych dotąd ziem. Powstania nie wsparły mocarstwa zachodnie, zwłaszcza Francja, na co bardzo liczyło dowództwo. Ograniczyły się do wydawania ogólnikowych not dyplomatycznych. Wybuch powstania potępił natomiast ówczesny papież Pius IX. 5 sierpnia 1863 roku na stokach Cytadeli Warszawskiej stracono przywódców powstania, Romualda Traugutta, Romana Żulińskiego, Józefa Toczyskiego, Rafała Krajewskiego i Jana Jeziorańskiego. Jako termin zakończenia działań zbrojnych przyjmuje się październik 1864 roku. Na ogólną liczbę 200 tys. powstańców śmierć poniosło między 10 a 20 tys., zaś po stronie rosyjskiej straty szacuje się na 4,5-10 tys. osób. Po upadku powstania nasiliły się carskie represje. Na terenie dawnego Królestwa zlikwidowano klasztory jako ośrodki oporu, wielu miastom odebrano prawa miejskie, tysiące patriotów skazano na zesłanie na katorgę. Dążono do rozmontowania pozostałych elementów polskiej państwowości i intensywnej rusyfikacji młodzieży. Mimo to, powstania styczniowego nie można uznać za całkowitą klęskę Polaków. Jego upadek sprawił, że na ziemiach polskich skupiono się na pracy organicznej, którą już wcześniej postulowało stronnictwo „Białych”. Uwłaszczenie chłopów spowodowało wzrost ich zamożności i skok demograficzny. Migracja części chłopów do miast napędzała proces urbanizacji, który, wraz z rozwojem przemysłu, przynosił także wzrost stopy życiowej. Bardziej zamożna ludność mogła pozwolić sobie na kształcenie potomstwa, a to skutkowało dalszym rozwojem piśmiennictwa, udziałem coraz szerszych mas w życiu kulturalnym i intelektualnym. Polska wyprzedziła cywilizacyjnie ziemie rosyjskie. Pamięć o powstaniu była zarzewiem do dążeń wyzwoleńczych w okresie I wojny światowej i przyczyniła się do odzyskania niepodległości w roku 1918. Wspominając losy Powstańców Styczniowych w 150. rocznicę wybuchu walk, warto więc powtórzyć za Elizą Orzeszkową hasło: „Gloria victis” – „Chwała zwyciężonym”. && Świadkowie historii Marta Warzecha W styczniu obchodzimy rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu. W naszej pamięci wciąż żywe są dramaty, które działy się podczas drugiej wojny światowej. Nie pozwalają nam o nich zapomnieć ludzie, którzy sami byli uczestnikami tych tragicznych wydarzeń. Dzięki ich wspomnieniom nadal żyją w nas obrazy przesłuchań na Gestapo, życie więźniów za drutami obozów oraz – o czym też należy pamiętać – deportacje w głąb Rosji lub do dalekiego Kazachstanu. Nazywamy ich świadkami historii i z nimi właśnie prowadził wiele rozmów mój kolega, z zawodu i pasji historyk. Przedstawiłam mu pomysł napisania artykułu, w którym chciałabym porozmawiać o miłości do tej dziedziny nauki oraz o jego nagraniach, mających na celu utrwalenie faktów z przeszłości. Kolega zapragnął sam się przedstawić Czytelnikom, więc oddaję mu głos. Nazywam się Grzegorz Mruk. Jestem z wykształcenia historykiem, to trochę nietypowe, bo jestem niewidomy, a niewidomych historyków rzadko się spotyka. Marta Warzecha: Kto w tobie zaszczepił miłość do historii? Grzegorz Mruk: Zainteresowanie historią zaczęło się już w dzieciństwie, kiedy to do klas czwartych szkół podstawowych weszła historia jako przedmiot. W czasie wakacji, kiedy miałem skończone dziesięć lat, dowiedziałem się, że w mojej rodzinnej miejscowości żyje człowiek, który był oficerem drugiego korpusu generała Andersa. Trafił tam z rosyjskiej niewoli już po amnestii na mocy układu Sikorski-Majski. Jednak, zanim dostał się do niewoli, był żołnierzem kampanii wrześniowej. Kiedy miałem czternaście lat, na starym kasetowym magnetofonie zrobiłem swoje pierwsze nagranie z tym panem. Był przygotowany, gdyż podczas swoich perypetii życiowych robił zapiski; toteż rozmowa poszła sprawnie. Prosty chłop ze wsi, a miał tyle do powiedzenia. Widział różne kraje, bo trzeba wiedzieć, że armia Andersa przebyła długi szlak bojowy. Mój rozmówca z armią przeszedł Rosję, dotarł do Iranu, gdzie formowało się wojsko, potem były Indie, aż po kraje afrykańskie, jak Egipt. Na całym bojowym szlaku celem armii Andersa było zdobycie Monte Cassino. M.W.: Przygoda z żołnierzem drugiego korpusu zaowocowała przyjaźnią z historią, a w konsekwencji studiami historycznymi. G.M.: Sam sobie to wyprorokowałem, gdyż jeszcze w czwartej klasie powiedziałem do mojej siostry: zobaczysz, kiedyś będę studiował historię. Poszedłem na kierunek historia Kościoła. Nauka na tym kierunku jest ubogacająca, bo w historię kraju i świata były wplecione dzieje chrześcijaństwa w Europie, która miała silne korzenie Kościoła katolickiego. M.W.: Myślałeś o pracy w szkole? G.M.: Kiedy zdawałem egzamin z historii dwudziestego wieku, zainteresował się mną profesor, u którego pisałem pracę magisterską i pewnego razu zaproponował mi prowadzenie warsztatów ze studentami na tematy ogólno historyczne. To są zagadnienia takie jak: badania historyczne, historia historiografii oraz metodologia historii. Te istotne zagadnienia każdy historyk musi znać. M.W.: Miałeś jakieś praktyki w szkole? Marzyłeś o takiej pracy? G.M.: W ramach studiów robiłem studium pedagogiczne, to było obowiązkowe, jak się chciało uczyć w szkole. Poza tym zrobiłem kurs tyflopedagogiczny, bo jednak brałem pod uwagę pracę w Krakowie w szkole na Tynieckiej. Studium pedagogiczne w ramach kierunku, który studiowałem, zobligowało do praktyk w szkole. Z perspektywy lat mogłem zobaczyć młodzież w naszej szkole i uznałem, że za moich czasów inaczej się żyło. Prowadziłem więc lekcje w podstawówce, gimnazjum i liceum. Praktyki mieliśmy w parach i udało nam się jakoś okiełznać klasę. M.W.: Czy było wśród młodzieży duże zainteresowanie historią? G.M.: Największe doświadczenie mam z młodzieżą studencką, która w większości okazywała zainteresowanie przedmiotem studiów. Zdarzały się też jednak takie przypadki, że kiedy przychodziło do egzaminu, to ja i mój kolega, który służył mi pomocą szczególnie przy wpisywaniu zaliczeń, zastanawialiśmy się, co ten czy ów robi na tym kierunku. M.W.: Przejdźmy zatem do twojej pracy badawczej. Wykonałeś wiele bezcennych nagrań, w których ocaliłeś mnóstwo opowieści i nazwisk. G.M.: Zacznę od tego, że na warsztatach, które prowadziłem, poznałem moją obecną żonę. Wyjechaliśmy z Krakowa na Podkarpacie do Jarosławia i zatrudniłem się w radiu. U nas działa katolickie radio FARA, które ma jeszcze dwie filie, ja pracuję w jarosławskiej. Do radia nagrywałem reportaże z wojennymi weteranami. Dla mnie to było piękne przeżycie, szczególnie wtedy, kiedy poznawałem ludzi dysponujących dobrą pamięcią. Oni przekazywali bezcenne relacje ze swojego wojennego życia. Prowadziłem rozmowę z więźniarką Niemieckiego Obozu Koncentracyjnego Ravensbrück. Pani Osiczko, moja rozmówczyni była przed wojną harcerką. W czasie wojny, jako młoda dziewczyna i też jako harcerka, angażowała się w konspirację. Została zdemaskowana, w związku z tym aresztowało ją Gestapo. Wywieziona została do Lublina, gdzie początkowo była więziona na Zamku Lubelskim, potem przewieziona do Ravensbrück. Powiem ci taką ciekawostkę: moja rozmówczyni znała prof. Wandę Półtawską, przyjaciółkę św. Jana Pawła II. Niestety, ta pani już nie żyje. Na całe szczęście, udało mi się nagrać dwie obszerne rozmowy. Przeprowadzałem wywiad z więźniem obozu Sachsenhausen, który zanim tam trafił, przebywał przez pewien czas w Oświęcimiu. Nazywa się Kazimierz Kopeć, mieszka w Jarosławiu i dożył pięknego wieku, bo dziś ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat. To był równie dobry wywiad, bo pan Kazimierz miał świetną pamięć i pięknie mi i mojej żonie swoją historię odsłonił. Rozmawiałem również z osobami deportowanymi przez NKWD w głąb Rosji. To były wielkie dramaty ludzi, ale niewątpliwie opowieści te są bezcenne. Dużo pomogła mi moja żona, która woziła mnie na wszystkie spotkania. Sama będąc z wykształcenia historykiem, także brała w rozmowach czynny udział, dokładając swoje pytania. W radiu miałem dobrą koleżankę, która montowała moje reportaże, by można je było puścić na antenie. M.W.: Prowadzisz oprócz tego swoje audycje autorskie? G.M.: Ostatnio robiłem cykl audycji poświęconych ojcom polskiej niepodległości. Są to najwięksi liderzy, którzy dążyli do wolnej Polski. Opowiadam więc o Józefie Piłsudskim, Romanie Dmowskim, Ignacym Paderewskim, Ignacym Daszyńskim czy o Wojciechu Korfantym. Wiadomo, że każda z tych postaci wniosła swój wkład do odbudowy Polski. M.W.: Pracujesz jeszcze nad równie ciekawymi programami? G.M.: Owszem, tworzę cykl audycji, który poświęcam papieżom. Wiesz, ten temat jest bardzo obszerny, więc skupiam się na papieżach z dziewiętnastego i dwudziestego wieku. W ten sposób będę miał tych biogramów dziesięć. Jest to radio, którego słucha przeciętny człowiek, więc zawsze staram się mówić prostym językiem. M.W.: Prowadzisz jeszcze rozmowy ze świadkami wojennych dramatów? G.M.: Nie, już nie nagrywam wywiadów. Wielu z moich byłych rozmówców nie żyje. Pani Osiczko zmarła pięć lat temu, z żoną byliśmy na jej pogrzebie. Miała piękny, patriotyczny pogrzeb. Wielu ludzi można spotkać na cmentarzu. Nie wszystkie wywiady udało nam się przeprowadzić, bo trudno rozmawiać z kimś, kto ma luki w pamięci. Nie mówię, że to były stracone chwile, ale jest przykro, gdy nie można zrekonstruować czyjejś historii. M.W.: Mile was przyjmowano? G.M.: Oczywiście, wszyscy byli bardzo przyjaźnie nastawieni. Bardzo było sympatycznie też u tych, którzy nie dysponowali dobrą pamięcią. Tak się przedstawia praca Grzegorza, który swoją postawą dał nam przykład, jak ratować od zapomnienia zdarzenia z wojennych lat. Żywi mogą zaświadczyć, toteż Grzegorz, na moje pytanie jaką epokę w historii lubi najbardziej, odpowiedział, że drugą wojnę światową. Wołamy dzisiaj: dość wojny, ale głos nasz jest wołaniem na puszczy, gdyż Rosja nie odrobiła lekcji z przeszłości. && Tobie śpiewam, Lublinie Ireneusz Kaczmarczyk Poetka, prozaiczka, dramatopisarka, tłumaczka, działaczka społeczna i polityczna, jedna z najważniejszych i najciekawszych osobowości kulturalnego Lublina końca XIX i pierwszych dziesięcioleci wieku XX. Franciszka Hanna Arnsztajnowa przyszła na świat 19.02.1865 r. w zasymilowanej żydowskiej rodzinie Meyersonów, jej dziadkiem był słynny rabin Azriel Horowitz, zwany Żelazną Głową, który zasłynął jako jeden z głównych oponentów Widzącego z Lublina. Matka – Malwina Meyerson była autorką powieści i opowiadań, w których jako jedna z pierwszych opisywała w polskiej literaturze świat i obyczaje polskich Żydów. Bernard – ojciec poetki był zamożnym kupcem i dyrektorem Towarzystwa Kredytowego Miasta Lublina. Brat – Emil Meyerson, który studiował w Heidelbergu, a później mieszkał na stałe we Francji, był wybitnym filozofem. Franciszka należała do osób świetnie wykształconych, przez dwa lata studiowała w Berlinie nauki przyrodnicze. Po powrocie do Lublina wyszła za mąż za przyszłego znanego lubelskiego lekarza i społecznika Marka Arnsztajna i zamieszkała w należącej do jego rodziny kamienicy przy ulicy Złotej 2. Ich syn – zmarły przedwcześnie Jan Arnsztajn – lekarz, podobnie jak ojciec, legionista, zawodowo grywał w tenisa, a z poetami z grupy Reflektor pisał teksty do lubelskich szopek satyrycznych. Franciszka debiutowała 1 października 1888 roku w „Kurierze Codziennym” utworem pod tytułem „Na okręcie”. Publikowała m.in. w pismach: „Życie”, „Ateneum”, „Sprawa Polska”, „Kurier Polski”, „Kurier Lubelski”. W roku 1926 redagowała w „Ziemi Lubelskiej” dodatek literacki. Osobno drukowała m.in.: „Poezje” (1895); „Archanioł Jutra” (1924); „Duszki” (1932); „Odloty” (1932). Tłumaczyła z literatury angielskiej Douglasa Jerrolda, Rudyarda Kiplinga, George’a Wellsa, Williama Somerseta Maughama. Wielokrotnie była wyróżniana na konkursach poetyckich. Używała pseudonimów: F. A. M., Stefan Orlik, Jan Górecki, Jan Teka, Maciej Zrzęda, Jan Wypych. „Staruszka”, jak ją pieszczotliwie nazywał Czechowicz, zaczęła w latach 30. poszukiwać nowego języka poetyckiego, na który spory wpływ miało doświadczenie awangardy. II wojna światowa zastała Arnsztajnową w Warszawie. Kiedy Niemcy zaczęli przesiedlać Żydów do getta, jako deklarowana katoliczka, nie skorzystała z możliwości schronienia się po aryjskiej stronie, postanowiła dzielić los swoich rodaków. Najprawdopodobniej po śmierci bliskich w 1941 roku spędziła w nieludzkich warunkach warszawskiego getta blisko rok. Zmarła w 1942 r. prawdopodobnie w getcie, wychodząc naprzeciw Niemcom w czarnej sukni z przypiętym orderem Polonia Restituta. Przez lata pamiętana jako poetka Lublina, autorka utworów patriotycznych oraz popularnych wierszy dla dzieci (m. in. „Bajki o niedźwiedziach, niedźwiedziątku i o małym, złotowłosym dziewczątku”). Mimo znacznej różnicy wieku, dzieliło ich bowiem około 40 lat, była wierną przyjaciółką Czechowicza. Razem z nim wydała tomik wierszy pt. „Stare kamienie”, który ukazał się na początku 1934 roku, zajmując piątą pozycję na liście Biblioteczki Lubelskiej Towarzystwa Miłośników Książki. Dzięki znakomitemu reportażowi Hanny Krall pt. „Wyjątkowo długa linia” oraz inicjatywom podejmowanym przez prawnuki poetki (Olgę Stokłosę oraz reżysera filmowego i poetę Andrzeja Titkowa) – pamięć o niej i jej dorobku literackim jest wciąż żywa. Tobie śpiewam, Lublinie Franciszka Arnsztajnowa (z tomu „Stare kamienie”) Tobie śpiewam, Lublinie, na dwojgu wzgórz rozłożony, wam, czcigodne kamienie, minionej świadkowie chwały, dumnie w niebo wznoszący dostojne głowy omszałe, choć wam niebacznie atyk i blanków zdarto koronę. Któż nieporadnem słowem wyśpiewać piękno twe zdolen, grodzie stary, twej duszy któż może wyraz dać godny? Błądząc wśród siwych murów, czar nowy odkrywam co dnia, co dnia na nowo serce oddaję w twoją niewolę. W krętych ulicach szkarpy, kamienne progi wytarte, lew na klamce w nabitych wielkiemi ćwiekami wrotach. Ciężko ubiegłych czasów rozwiera się księga złota, dłonią pobożną kornie odwracam zmurszałe karty, Sień żebrami sklepiona, patrzę z zapartym oddechem w ciemnych podwórców w górę wysoko pnące się wnętrza, gdzie krużganki ciosane nad krużgankami się piętrzą, słyszę stłumione kroki, przeszłości widmowe echa. Szczątki fortyfikacji, odwieczne baszty i bramy. Biegną w pośpiechu domy podeprzeć Górę Zamkową, strzelnic lukami patrzą, pacholąt królewskich głowy w łąk wiosenną zieloność w Bystrzycy srebrzystej ramie. Przypadł kościół-staruszek pod stopy Świętego Krzyża. Dom posażny Barbary miłośnie oplotło wino. Złoty w czarnym pomniku na wzgórku, wprost Kapucynów, dłoń Jagiełło Jadwidze podaje na znak przymierza. Grunwaldzkiego kościoła fasadę zachód rumieni. W fryzie u Misjonarzy poplątał czas medaliony, próżno głowię się komu symbole są przeznaczone, książąt i królów wielkie daremnie wzywając cienie. Aż w szpitalnem podwórzu, pielgrzymkę kończąc pobożną, czary twoje, Lublinie, na nić złotolśniącą niżąc, stopom Zatroskanego Chrystusa kamiennej nyży wieniec najdroższy składam w starej kapliczce przydrożnej. && Norweska dostępność za kołem podbiegunowym Maria Dąbrowska Do Norwegii wybrałam się po raz trzeci. Pierwszy raz natomiast za koło podbiegunowe. Z kolegą i jego dzieckiem dostaliśmy na tydzień, na wyłączność dom naszego wspólnego znajomego, który akurat wyjeżdżał w delegację. Samolot z Gdańska po około 2 godzinach wylądował w Tromso. Lotnisko jak i jego okolica nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia (lotnisko porównywalne z dworcem PKS). Wszędzie szaro i smutno. W oddali widoczne były ciemne wzgórza. Wypożyczyliśmy samochód, gdyż nasze lokum oddalone było ok. 100 km. Do wypożyczalni kursował co 5 minut specjalny autobus. Mieściła się ona kilkaset metrów od miejsca lądowania. Autobus przewoził 1, max 2 osoby i tak kursował non stop. Był nowiuteńki, pachnący, kierowca mówił doskonale po angielsku. Odebraliśmy nasze auto i ruszyliśmy w stronę miejsca zamieszkania. Nawigacja praktycznie nie była potrzebna, bo droga nie rozwidlała się w żadnym kierunku i prowadziła wzdłuż fiordu. Morze było nieruchome jak tafla lustra. Nie czuliśmy nadmorskiego wiatru, uchylając boczne szyby, przy temperaturze około 12 stopni C na zewnątrz odczuwaliśmy dużo wyższą temperaturę powietrza. Klimat był łagodny, pomimo że znajdowaliśmy się za kołem podbiegunowym. Przez ponad 100 km nie minęliśmy żadnego samochodu. Jechaliśmy cały czas sami z dozwoloną prędkością 70 km. Podróż była jednostajna i nudna, tak jak otaczająca nas przestrzeń. Z jednej strony wzgórze, z drugiej ciemnoszary nieruchomy fiord. Zamykały nam się oczy. Po środku szosy na całej jej długości wybudowane były specjalne wgłębienia, by przysypiający podczas mało ekscytującej jazdy kierowca nie zjechał na przeciwny pas ruchu. W naszej miejscowości Lyngseidet znajdowało się kilkadziesiąt domów. Wszystkie podobne. Skromne, surowe i prawie identyczne. Właścicielem naszego była miejscowa komuna, która cały dom dała swojemu pracownikowi pełniącemu funkcję dyrektora finansowego. Nasz kolega Ibu pochodził z Gambii. Miał ponad 190 cm wzrostu i piękny uśmiech. Kolorem skóry i otwartością bardzo wyróżniał się na tle tutejszego monotonnego krajobrazu. Jego duży pracowniczy dom był przeznaczony tylko dla niego. W całym miasteczku żaden z domów nie miał ogrodzenia, a drzwi do mieszkań pozostawały otwarte. Następnego dnia pojechaliśmy do miejscowego supermarketu. Oprócz nas w sklepie był jeszcze jeden klient. Towarów było w bród i pięknie je ułożono. Napisy i ceny były większe i bardziej czytelne niż ceny w Polsce czy Europie. Nie wystawiano na drogach komunikacyjnych towarów w aktualnych promocjach, po to by osoby na wózkach mogły się komfortowo i bez żadnych przeszkód przemieszczać. Do stojaków z warzywami i owocami zapewniono swobodny dostęp z wysokości wózka inwalidzkiego. Przed wejściem do marketu stały dwa specjalne, elektryczne wózki dla potrzebujących klientów z niepełnosprawnością ruchową. W tej maleńkiej miejscowości były dwa duże supermarkety i dwa snack bary, których automatyczne drzwi rozsuwały się na boki. Znajdowały się tuż obok wjazdu dla samochodów udających się na prom kursujący co pół godziny. Statek przewoził auta, motocykle i rowerzystów na drugą stronę i nie trzeba było jechać drogą wzdłuż długiego fiordu, oszczędzając przy tym ponad godzinę. Nasz afrykański przyjaciel pokazał nam swoje biuro. Był to urząd gminy, tam nazywany komuną. Miał przepięknie przeszklony narożny pokój na pierwszym piętrze, do którego była też winda z holu parteru. Wnętrze całego budynku wykonano z drewna, a widoczne katalogi i segregatory z szarego papieru. Było nadzwyczaj skromnie i ekologicznie. Kolega opowiadał, że przez swoje biurowe okno obserwuje orły latające nad wzgórzami otaczającymi miejscowość. W holu budynku znajdowały się drewniane stoliczki i krzesełka dla najmłodszych. Na stołach, w wiklinowych koszach ustawiono drewniane klocki, kredki i szary papier z nadrukowanymi kolorowankami. Przy samym wejściu znajdowały się wypchane dwa rysie, umiejscowione na konarach drzew. Na jednej gałęzi siedział orzeł i jakiś ptak. Można było ich dotknąć i pogłaskać. My zrobiliśmy sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia. Zachwyciłam się zaprezentowanym przez naszego Ibu pokojem socjalnym. Była to ogromnych rozmiarów stalowa kuchnia wraz szafkami, lodówkami i całym zapleczem kuchennym, połączona dużą szybą z jadalnią. Z jadalni zaś, przez ogromne przeszklone, rozsuwane drzwi, można było się dostać na kilkudziesięciometrowy taras z ławkami, stołami i drewnianymi fotelami, zawieszony nad fiordem. To tu urzędnicy komuny relaksowali się przy służbowej kawie lub służbowym posiłku otrzymywanym codziennie od pracodawcy. Mogli odprężyć wzrok od komputera i popatrzeć w przestrzeń na wzgórza czy bezkres morza. Zarówno rozsuwane drzwi na balkon, jak i do gminy nie miały żadnych progów. Ich mocowania były wewnątrz podłogi. W urzędzie na półkach znajdowały się przewodniki po okolicy. Nieopodal roztaczał się znany Rezerwat przyrody Ujście Reisy. Przewodniki można było wziąć za darmo. Każdy z nich, oprócz krótkiego opisu, posiadał zdjęcia oraz dokładne wytyczne, ile czasu zajmuje proponowana wyprawa, ile ma km, czy jest dostępna dla wózków inwalidzkich. Podany był też stopień trudności i adres najbliższego punktu informacyjnego w danej okolicy. Wszystkie materiały były także w anglojęzycznej wersji. Wzięliśmy sobie kilka z nich i korzystaliśmy każdego dnia. Po trzech dniach zorientowaliśmy się, że na prawie każdym spacerze jesteśmy sami. Nie mijaliśmy prawie żadnych turystów. Jeżeli ktoś wędrował, to był sam z plecakiem, ubrany w profesjonalne ubrania sportowe znanych i drogich norweskich marek. Naszą zabawą stało się liczenie osób spotkanych w danym dniu. W sobotni ranek spotkaliśmy trzech klientów w dużym supermarkecie robiących zakupy na cały tydzień. To nie był wprawdzie rekord, bo przed wylotem w Tromso, zwiedzając miasto, zatrzymaliśmy się przy nowoczesnej budowli kościoła. Wtedy przed świątynią stanął także autokar. Wysiadło z niego około 20 osób chcących uczestniczyć we mszy świętej. Podjechały wówczas dwa wozy policyjne i zablokowały ruch uliczny po to, by wierni mogli wejść bezpiecznie do kościoła. Kościół urządzony był także surowo i skromnie. Bardzo przeszklony, z jednym pięknym witrażem. Przy jego wejściu znajdowały się, tak jak w gminie, ustawione krzesełka i stoliczki dla dzieci. Stały na nich koszyczki z jabłkami i cukierkami. Dzieci mogły się swobodnie bawić, podczas gdy ich rodzice uczestniczyli we mszy św. W kościele, w specjalnych skrzynkach z informacjami dla odwiedzających znajdowały się adresy domów z całodobową opieką medyczną. Domy te są przeznaczone dla osób z różnymi niepełnosprawnościami. Są to komfortowe budynki z oddzielnymi mieszkaniami. Mieszkańcy z reguły wychodzą do pracy lub na swoje zajęcia w ciągu dnia i aktywnie uczestniczą w życiu publicznym. W takim budynku jest pokój pielęgniarki, która może udzielić pomocy, gdyby ktoś jej potrzebował. W drodze na lotnisko zobaczyliśmy norweski skansen. Stało w nim kilka budynków sprzed ok. 200 lat. Skansen był dostępny dla wszystkich za darmo. Mężczyzna, który tam pracował i kosił trawę, oprowadził nas, pokazując każde wnętrze prezentowanych wiejskich budowli. Były one maleńkie, ich dachy porastała trawa pełniąca w czasach użyteczności funkcję ocieplenia. W budynkach znajdowały się oryginalne przedmioty, jakie kiedyś służyły na roli, a także przy połowie ryb i wyrabianiu masła. Ludność zajmowała się hodowlą owiec i rybołówstwem. Na koniec chcieliśmy sobie z naszym przewodnikiem zrobić zdjęcie. Ja delikatnie objęłam go, chwytając za plecy. Uśmiechnęłam się do niego szczerze. Zauważyłam jednak, że był to duży nietakt. Norwegowie nie są tak otwarci jak my. Dystans między drugą osobą jest gigantyczny. Nie są zbyt rozmowni, a już na pewno nie zagadują, znając świetnie języki obce. Odsunęłam się w porę i zdjęłam rękę z jego ramienia. I właśnie ten dystans, a także brak ludzi zrobiły na mnie największe wrażenie. Ja, żyjąc w Warszawie, mijam tysiące osób każdego dnia. Mogę anonimowo podsłuchać ich rozmowy, poobserwować. Tam jest to niemożliwe. Z drugiej strony, wszystko co jest budowane i tworzone, robione jest z myślą o wszystkich, także tych, którym codzienne funkcjonowanie może sprawiać choćby mały kłopot. I pomimo tego, że ten kraj i życie tam jest bardzo skromne i surowe, to bogactwo tkwi w tych wszystkich ulepszeniach i wszechobecnej pomocy socjalnej. Żyje się bardzo bezpiecznie, spokojnie i każdy dzień można przewidzieć. Nic nas nie może zaskoczyć. Nawet klimat podbiegunowy, który okazał się być łagodniejszy niż polski. && Warto posłuchać Izabela Szcześniak Pragnę polecić wszystkim Czytelnikom książkę Jeffreya Archera pt. „Dzienniki więzienne”. Jeffrey Archer był zastępcą przewodniczącego w angielskiej Partii Konserwatywnej, parlamentarzystą w Izbie Lordów, a także milionerem i pisarzem. Wspierał finansowo różne przedsięwzięcia dobroczynne. Miał żonę Mary i dwóch synów: Williama i Jamesa. Jeffrey wszystkie wolne chwile spędzał z rodziną, która była w jego życiu najważniejsza. W 2001 roku, na podstawie fałszywych zeznań sekretarki, został oskarżony o krzywoprzysięstwo oraz zniesławienie. Doszło do procesu sądowego, w którym orzekał sędzia Pots. Potsowi zależało na wydaniu surowego wyroku i uwięzieniu Archera. Sędzia skazał niewinnego Jeffreya na 4 lata więzienia. Archer po niesprawiedliwym procesie został osadzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze (kategoria A), zwanym Belmarsh (piękne błota), znajdującym się na przedmieściach Londynu. Przebywał w celi zamkniętej przez 18 godzin na dobę, a nadmiar wolnego czasu wykorzystywał na pisanie książek. Jeffrey znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Został przeniesiony na oddział dla więźniów odsiadujących dożywotnie wyroki, wśród osadzonych znalazł ludzi, z którymi się zaprzyjaźnił. Archer zaczął pisać nową powieść pt. „Dzienniki więzienne”. Do fałszywych oskarżeń w procesie przeciwko Jeffreyowi doszedł nowy zarzut. Baronessa Emma Nicholson oskarżyła Archera o zdefraudowanie 17 milionów funtów ze zbiórki Angielskiego Czerwonego Krzyża na rzecz Kurdów. Jeffrey z tą zbiórką i zarządzaniem pieniędzmi nie miał nic wspólnego. Po trzech tygodniach przebywania w „piekle” Belmarsh, autor książki, zamiast do więzienia otwartego kategorii D, został przewieziony do zamkniętego zakładu karnego kategorii C, który znajdował się w Whaland. Teraz mógł częściej spotykać się z rodziną. W więzieniu Whaland zapisał się na zajęcia garncarskie oraz opiekował się na sali gimnastycznej przychodzącymi niepełnosprawnymi chłopcami. Wśród osadzonych w zakładzie karnym znalazł przyjaciół. Jeffreyowi dużo czasu zajmowało pisanie. W „Dziennikach więziennych” spisywał opowiadane przez więźniów historie ich życia. Niektóre z nich są dramatyczne. Po dziesięciu tygodniach uwięzienia w „Czyśćcu” Whaland, Archer został przeniesiony do otwartego zakładu karnego w North Sea Camp, w którym początkowo pracował w więziennym biurze. Wkrótce został przeniesiony do szpitala więziennego. Jeffrey podjął pracę jako sanitariusz. Pod koniec przebywania w North Sea Camp, Archer zaczął pracować w teatrze w mieście Lincoln. Nowy naczelnik więzienia szukał pretekstu do przeniesienia Jeffreya do zakładu zamkniętego. Archer w teatrze pracował bardzo krótko. W wyniku oskarżenia o zjedzenie lunchu w towarzystwie funkcjonariuszy więziennych został przewieziony do zakładu karnego kategorii B w Lincoln. Wkrótce autor książki trafia do więzienia otwartego kategorii D w Holslim. Czy Jeffrey wyjdzie na wolność? Czy autor powieści zostanie oczyszczony z fałszywych oskarżeń? Przeczytajcie sami! Polecam! Jeffrey Archer „Dzienniki więzienne”, czyta Piotr Woźniak. Książka dostępna w formacie Daisy. && Galeria literacka z Homerem w tle && Iwona Kubiak-Śródka – notka biograficzna Nazywam się Iwona Kubiak-Śródka. Jestem osobą ociemniałą, zupełnie nie widzę, kiedyś widziałam słabo prawym okiem. Wiersze piszę w zasadzie od dzieciństwa, ale tak na poważnie to zabrałam się za to w 2012 r. Studiowałam wtedy psychologię i pracowałam. Byłam zmęczona życiem i z tego powodu w przerwie między rekordami ułożyłam swój pierwszy poważny wiersz – pracowałam wtedy jako telemarketerka. Przez kilka lat występowałam także z zespołem muzycznym „Con Amore”. Niedawno zaczęłam pisać teksty do piosenek, do których melodię komponuje moja przyjaciółka, znana Czytelnikom „Sześciopunktu” Agnieszka Zamojska. Interesuję się psychologią, od bardzo dawna fascynuje mnie ludzki mózg, jego możliwości i tajniki kognitywistyki. Niestety, studiów nie ukończyłam ze względu na pogarszający się wzrok. Miałam cukrzycę, siatkówka została zniszczona. Ale nie poddaję się, zawsze byłam i jestem osobą dość silną psychicznie. Mam dwie natury, z jednej strony jestem silna i twardo stąpam po ziemi, z drugiej zaś jestem marzycielką, osobą dość wrażliwą i kruchą. Tak chyba zresztą ma każda kobieta. Pomimo różnych problemów i szkwałów życiowych staram się dawać sobie radę, nie poddawać się i pomagać innym. && Wiersze wybrane Iwona Kubiak-Śródka Nadzieja Jest, jak jasne słońce, które ziemię opromienia, Gdy jej nie ma, nasze życie w ciągły ból się zmienia. Podobno ostatnia umiera, zostaje do końca, Zanim zgasną już nam – ostatnie słońca. Rzeczywistość jest jak trzeźwy świt, różne kolory przybiera. Próbują ją nam odebrać, lecz ona – nie umiera. Ciągle walczą ze sobą, rzeczywistość z nadzieją, Na tym łez padole dzięki niej ludzie trwać umieją. Podobno matka głupich, lecz to jest nieprawda! Jest nam potrzebna do życia, niczym słoneczna gwiazda. To dzięki niej – ciągle się śmiejemy. Jesteśmy szczęśliwi, przed siebie wciąż biegniemy. Niech nas nie opuszcza, niech trwa z nami, spokojna. Szczególnie dziś, gdy tak łatwo ją stracić, Gdy szaleje wojna! Gdy wciąż giną ludzie i po bliskich płaczą, Niechaj jej promyk w ciemności – zobaczą. Miłość przetrwa złe czasy, łzy obetrze ludziom, Którzy jej nie stracili, ciągle nią się łudzą. W końcu miną złe czasy, dobry Bóg pomoże. Dla nas znów zaświeci słońce i zaszumi morze. Miłość – znasz li to uczucie? Gdy czujesz serca ukłucie, Gdy twój dotychczasowy świat z orbity nagle spadł? Gdy wszystko, co było ważne, nie ma już znaczenia, Teraz słuchasz tylko swego serca natchnienia. Miotasz się, wpadasz w rozpacz, potem chwile uniesienia! I jest cudownie! I znów dryfujesz. Jak na podniebnej huśtawce się czujesz. Na przemian rozpacz, to znów ekstaza. To jest właśnie miłości faza. Bez której życie nie ma sensu, ni blasku. I człowiek czułby się, jak w potrzasku. W nawale obowiązków, bez przyjaźni, bez związków, Człowiek byłby robotem, maszyną. I z braku sensu – pewnie by zginął. W miłości porywie, gdy kochasz żarliwie, Gdy nasze życie staje się tęczą barw, My nagle wyrastamy w słońce, niczym motyle z pełzających larw. Nasze życie nabiera koloru, A my kwitniemy, pełni nadziei, wigoru. Nagle wierzymy, że ten świat, Skłonił się nam i do stóp padł. Życie się mieni wszystkimi barwami, A my płyniemy, szczęściem pijani. Chwytamy za stopy Pana Boga. Nie ogarnia nas już marazm i trwoga. Nagle jest cudnie, rosną nam skrzydła u ramion! Już nie nosimy zgryzoty znamion. Radośni, niczym skowronki lecimy wprost do słońca! I tak płyniemy, płyniemy bez końca. Życie jest sztuką trudną, ale gdy kochasz żarliwie, Wtedy, uwierz mi – wszystko jest możliwe! Sieroty wojenne Przychodzą na świat nieproszone, Odarte z miłości, wzgardzone. Niczyje, choć rodziców miały, Lecz dom był dla nich za mały. Opuszczone, bez domu, rodziny, Z przeszłością, bez przyszłości, bez winy. Małe, bezbronne dziadki, Nie mają ojca, ni matki. Czeka je los nieciekawy, Trudny i niezbyt łaskawy. Tak ciężko żyć w samotności, Bez domu, ciepła, miłości. Otoczmy je troską, opieką, Zanim rozleje się mleko. Zanim ich serca stwardnieją, Nim się marzenia rozwieją. Bo nasze wszystkie są dzieci. Dla wszystkich nas słońce świeci. Wszystkich nas Pan Bóg miłuje. Niech miłość zatriumfuje. Niech dzieci z głodu nie płaczą, Niech szczęściem miłości się raczą. Niech każde ma tatę i mamę, Niech nigdy nie będą już same. Niech serce zatriumfuje. Każdy go potrzebuje. Każdy potrafi dać miłość, By lepiej nam wszystkim się żyło. Agape Bezwarunkowa miłość istnienia, Która daje szczęście, w dobro wszystko zmienia. To miłość Boga, Ojca naszego Oraz Jezusa, Syna Bożego. Zwie się – Agape – serce z sercem łączy. W niej wszystko się zawiera – zaczyna i kończy. Jest wieczna, niezgłębiona, trwa z nami do końca, To boże światło – jaśniejsze od słońca. Trzy cnoty – miłość, nadzieja i wiara, W nich człowiek codziennie – wytrwać się stara. Chcę słuchać w skupieniu – słowa Bożego. Iść za przykładem Jezusa – Pana naszego. Ufny w wierze, kocha i ma nadzieję, Codziennie do swych bliskich – serdecznie się śmieje. Pokonuje trudy – życia codziennego. I modli się z wiarą do Wszechmogącego. Wiara nas umacnia, miłość uszczęśliwia. Nadzieja nie ginie, serce uwrażliwia. Chrystus za nas umarł, byśmy nie zginęli, Więc trwajmy w wierze, niczym w zwiewnej bieli. Kochajmy sercem, szczerym i prawdziwym, A Bóg nam odpłaci i będzie szczęśliwy. Szczęście Siada, niczym piórko na naszej dłoni. Pojawia się, gdy samo chce i gdy nikt za nim nie goni. Łatwo jest je spłoszyć, niczym ranne ptaszę. Lecz niespodziewanie znów odwiedzi gniazdko nasze. Nie znajdą go ci, którzy za nim gonią. Nie uda się go też zaczerpnąć dłonią. Ono przychodzi do nas z wiarą i miłością. Nie znajdziemy go – kipiąc wokół złością. Nie odnajdzie go ten, kto nienawidzi. Kto swój czubek nosa ciągle tylko widzi. Przyjdzie do nas wtedy, gdy mocno kochamy. Gdy lubimy bliźnich i się uśmiechamy. Niczym skowronek, który śpiewa piosenkę radosną, Tak szczęście przyjdzie do nas zimą, latem, wiosną. Również jesienią, co ze smutkiem się kojarzy. Wtedy na pewno również się przydarzy. Kochajmy więc mocno i bądźmy wrażliwi. Wtedy z pewnością – będziemy szczęśliwi. && Nasze sprawy && Henryk Ruszczyc Józef Szczurek Z okazji 50. rocznicy śmierci Pana Henryka Ruszczyca przypominamy sylwetkę tego znakomitego pedagoga oraz pioniera rehabilitacji społecznej i zawodowej niewidomych w Polsce. Poniższy tekst pochodzi z książki Józefa Szczurka pt. „Ręce, które widzą”. (…) Po kilku próbach ustabilizowania się, w kwietniu 1930 r., w wieku 29 lat Henryk Ruszczyc trafił do zakładu dla niewidomych w Laskach. Na prośbę Antoniego Marylskiego podjął dorywczą pracę jako lektor Włodzimierza Dolańskiego, który w tym czasie przygotowywał rozprawę doktorską. Zgodził się także na przyjęcie obowiązków pomocnika wychowawczego. Jego mistrzynią w dziedzinie tyflologii była sama Matka Czacka. Okazał się uczniem niezwykle utalentowanym. Już w r. 1933 de facto on pełnił funkcję kierownika Domu Chłopców, a trzy lata później zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi oficjalnie powołał go na to stanowisko, przekazując mu jednocześnie kierowanie szkolnymi warsztatami. Powierzenie Ruszczycowi odpowiedzialności za warsztaty skierowało jego zainteresowania na problematykę zatrudniania niewidomych. Głęboko wierzył w to, że każdemu człowiekowi, a więc i niewidomemu, Bóg daje tyle zdolności i łaski, by mógł sprostać czekającym go życiowym zadaniom. To przeświadczenie wyraźnie miało wpływ na jego pogląd odnoszący się do możliwości zawodowych niewidomych. Uważał, że przy pomocy widzących przyjaciół, odpowiedniej organizacji i wyposażeniu stanowiska pracy oraz dobremu przeszkoleniu i właściwej postawie, nie będzie takiej czynności, której by niewidomy nie mógł wykonać. Na tej zasadzie ukształtował się optymizm, który legł u podstaw wszystkich jego przedsięwzięć. W 1936 roku doprowadził do powołania w Laskach trzyletniej szkoły rzemieślniczej, a w następnym roku – czteroletniego gimnazjum zawodowego szczotkarsko-koszykarskiego. W latach 1937-1939 zorganizował w internacie chłopców dla najzdolniejszych uczniów naukę w zakresie liceum ogólnokształcącego. Trudna sytuacja ekonomiczna zakładu stawia przed Ruszczycem zadanie doprowadzenia warsztatów do takiego stanu, aby nie przynosiły deficytu. Po wielu staraniach udaje mu się to osiągnąć. W 1938 roku wygrywa przetarg na 21 tys. szczotek do czyszczenia koni dla wojska. Jednocześnie włącza się w pracę Towarzystwa podejmowaną na terenie całego kraju. W sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, jednak w walkach nie wziął udziału, gdyż – na skutek komplikacji, jakie wywiązały się po niegdyś przebytym zapaleniu płuc – znalazł się w szpitalu. W listopadzie 1939 r. wrócił do Lasek i na polecenie Matki Czackiej natychmiast zabrał się do organizowania rehabilitacji ociemniałych żołnierzy – ofiar kampanii wrześniowej. Stworzył także od nowa warsztaty szczotkarskie, ułatwiające zakładowi przetrwanie wojny (poprzednie uległy całkowitemu zniszczeniu na skutek działań wojennych). W 1941 r. założył w Laskach uczniowską spółdzielnię szczotkarską, a doświadczenia zdobyte w czasie jej działalności zostały wykorzystane przy tworzeniu w Lublinie pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych. W lutym 1945 r. Matka Czacka oddelegowała Ruszczyca do stworzenia w ramach PCK schroniska dla ociemniałych żołnierzy w Surhowie pod Krasnymstawem, wkrótce przekształconego z jego inicjatywy w zakład rehabilitacyjno-szkoleniowy. W styczniu 1947 r. Ruszczycowi powierzono stanowisko radcy przy Głównym Urzędzie Inwalidzkim Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Doprowadził do zatrudnienia w fabrykach około 80 ociemniałych żołnierzy oraz około 220 niewidomych cywilnych. Dla potrzeb ministerstwa opracował dziesiątki referatów i memoriałów dotyczących opieki nad inwalidami oraz zatrudniania niewidomych. Jesienią 1947 r. z ministrem Michałem Rusinkiem wyjechał na dwa tygodnie do zakładu szkolenia ociemniałych żołnierzy w St. Dunstan w Wielkiej Brytanii. W sprawozdaniu z pobytu w angielskim ośrodku uwypuklił rehabilitacyjne znaczenie stosowanych tam metod. We wrześniu 1948 r. wrócił już na stałe do Lasek i ponownie przyjął funkcję polegającą na koordynowaniu oraz nadzorowaniu pracy wychowawczej w Domu Chłopców. Objął także stanowisko kierownika szkolenia zawodowego. Przeprowadził wiele eksperymentów wykazujących skalę i możliwości pracy inwalidów wzroku. Organizował, obok warsztatów szczotkarskich, pracę w dziewiarstwie i tkactwie. Z powodzeniem zaczął przygotowywać niewidomych do wykonywania ręcznej i mechanicznej obróbki metalu, a także do pracy w stolarstwie, elektrotechnice i w różnych rodzajach montażu. Decyzję o wyborze zawodu poprzedzała dokładna analiza możliwości psychofizycznych i intelektualnych ucznia, jego warunków rodzinnych i środowiskowych. Swoistym fenomenem było wyszkolenie i zatrudnienie 25 niewidomych jednorękich i pięciu bez obydwu kończyn górnych. Do każdego zadania przygotowywał się bardzo gruntownie, z myślą o jego jak najlepszym końcowym efekcie. Z chwilą opuszczenia murów szkolnych przez wychowanka nie kończyło się zainteresowanie Henryka Ruszczyca jego losami. Służył absolwentom poradą, a nieraz i pomocą materialną. W 1971 r., w siedemdziesiątą rocznicę urodzin Henryka Ruszczyca, jako redaktor „Pochodni” wybrałem się do Lasek, aby porozmawiać z nim o różnych sprawach ważnych w jego życiu. Nie był już zdrowy, miał kłopoty z oddychaniem i sercem. Jak zwykle, przyjął mnie bardzo serdecznie. Najpierw zapytałem, jak to się stało, że prawie całe swoje życie oddał niewidomym. Odpowiedział z prostotą: To sprawa niemal przypadku. Czterdzieści lat temu poproszono mnie, abym przez dwa tygodnie służył pomocą lektorską jednemu z niewidomych. I tak się zaczęło. Pewnego dnia przyszedłem do Domu Chłopców. Zobaczyłem, że przy schodach stoi mały chłopczyk i płacze. Zapytałem, co się stało. Odpowiedział, że coś mu upadło i nie może znaleźć. Podniosłem zgubiony przedmiot, uściskałem malca, który natychmiast przestał płakać i uśmiechnął się do mnie. Wtedy uświadomiłem sobie, że pomoc tym ludziom to jest moja droga. Wychowanek zakładu w Laskach – Bartłomiej Rogowski Był czwartek, 4 stycznia 1973 roku. Siedziałem w Klubie Aktora w SPATiF, gdzie grałem wieczorami dwa razy w tygodniu. Odwołano mnie do telefonu. Dzwoniła pani Welmanowa. Powiedziała tylko: – Umarł Pan Ruszczyc, pogrzeb w poniedziałek. Bardzo powoli odłożyłem słuchawkę i wróciłem do rozbawionej sali. Usiadłem przy fortepianie. Aleja Topolowa w Laskach pachnie, szumi, jest ciepło. Siedzimy na trawie i śpiewamy. Ja gram na akordeonie, a obok siedzi Pan Ruszczyc. Prawie już męskie głosy chłopców z zawodówki poprzez topolowe liście sięgają zachodniej ściany Domu Świętej Teresy i odbite – lecą w równoległą aleję Brzozową. Przestaję grać, bo czuję dotknięcie ręki Pana Ruszczyca. Umilkliśmy. Nie mógł mówić głośno. – Chłopcy, a teraz „Rozszumiały się wierzby” – wyszeptał z tym swoim charakterystycznym „r”. Popłynęły słowa pieśni w topolową przestrzeń. Nagle teraz, tu w Klubie Aktora – usłyszałem, że wszyscy śpiewają tę właśnie melodię. Zacząłem ją grać zupełnie nieświadomie, ale gdy zdałem sobie z tego sprawę – włożyłem w nią całą duszę. Wszyscy wstali od stołów i otoczyli fortepian. Wszyscy oni czcili pamięć Henryka Ruszczyca, nawet o tym nie wiedząc. Nie czułem styczniowego zimna. Nie czuło go też chyba tych kilkaset osób, które, jak i ja, nie zmieściły się już w zatłoczonej kaplicy. Stoję teraz oparty o przykapliczny murek, na którym wiele lat temu zdzierałem siedmioletnie kolana. Po wyjściu z zakładu byłem w Laskach wiele razy, ale nigdy dotąd nie wróciłem tu tak, jak dziś... naprawdę. Stoję i słucham mszy za duszę świętej pamięci. To niemożliwe. Tak niedawno przecież, pół roku temu, napisałem artykuł z okazji czterdziestolecia Jego pracy. Spotkaliśmy się potem w ZSI. Pan Ruszczyc stał, ciężko dysząc, po sforsowaniu pięciu schodów wejściowych. Był już wtedy bardzo słaby. Przytrzymywał mnie za rękę i przez jakiś czas głośno oddychał. Potem objął, pocałował i powiedział: „Bardzo Ci dziękuję”. A ja czułem się, jakbym dostał Nagrodę Nobla. Po chwili wyszeptał: Czemu się nie pokazujesz, łobuzie? Przyjedź pogadać. Pamiętaj, żebyś zdążył jeszcze. Zaniósł się kaszlem połączonym ze śmiechem. Nie zdążyłem. Teraz mówił ksiądz Tadeusz, a ja myślę, że posiadł on tak trudną sztukę właściwego słowa. Wie i tym razem, jakich słów nam potrzeba, nam wszystkim, których Pan Ruszczyc żegnał, wyprawiając w samodzielny świat, a którzy przyszliśmy tu pożegnać już Jego samego. Rozdzwonił się kapliczny dzwon. Niezwykle długi kondukt rusza powoli, jak gdyby chciał odwlec jeszcze ostateczną chwilę pożegnania. Z bardzo daleka, z przodu, ledwo słychać śpiewy sióstr. Tutaj tylko kroki... Dużo kroków. Wchodzimy na laskowski cmentarz. Znam tu już coraz więcej nazwisk. Tuż obok miejsca, które za chwilę stanie się grobem Pana Ruszczyca, leży Zygmunt Serafinowicz. Teraz leżeć będzie obok siebie dwu pedagogów, dwu serdecznych przyjaciół. Nad otwartym grobem ostatnie słowa pożegnania w imieniu byłych wychowanków wygłosił mgr Kazimierz Lemańczyk: – Zmarł człowiek wielkiego serca, pionier rehabilitacji zawodowej i społecznej, człowiek wielkiego umysłu, zaangażowany bezgranicznie do końca w sprawy niewidomych. Kochany Panie Dyrektorze, ile to razy skupialiśmy się wokół Ciebie. Ile to razy udzielałeś nam rad, wskazówek, przestróg. Ile to razy dyskutowałeś z nami, a te dyskusje były nam tak potrzebne. Byłeś dla nas nauczycielem. Byłeś dla nas ojcem, a najbardziej byłeś dla nas przyjacielem. Szliśmy do Ciebie w chwilach załamania. Szliśmy do Ciebie w chwilach dla nas trudnych i ciężkich. Szliśmy do Ciebie w chwilach dla nas radosnych. Ty uwierzyłeś w nas i dzięki temu my uwierzyliśmy w siebie. Staliśmy się pełnowartościowymi członkami społeczeństwa. Cokolwiek chciałbym powiedzieć, jakkolwiek chciałbym to wyrazić, nic, żadne słowo nie jest w stanie wyrazić tego, co my, wychowankowie Twoi, dzisiaj czujemy. Nie jesteśmy w stanie wyrazić tego, co Ty dla nas zrobiłeś, co tracimy z Twoim odejściem. W imieniu wszystkich wychowanków przyrzekam, że wiernie będziemy kontynuować Twoje idee dlatego, że zostawiłeś nam Twoje serce, zostawiłeś nam wiarę w człowieka, zostawiłeś nam swoją miłość. (…) && Brajl w moim życiu Teresa Dederko Brajla używam na co dzień, mam go w palcach od siódmego roku życia, tj. od wstępnej klasy szkoły podstawowej. Gdy biegle opanowałam czytanie i pisanie, nauczono mnie bardzo użytecznych skrótów brajlowskich, które szczególnie przydawały się podczas studiów, gdy na wykładach trzeba było szybko robić notatki. Kiedyś sporo obszernych lektur szkolnych oraz innych powieści „przebrajlowałam”. Czytanie bez światła przydawało się też, gdy wieczorami czytałam moim dzieciom. Nie rozpraszały się wtedy zaglądaniem do książki w poszukiwaniu obrazków, bo wiedziały, że ich tam nie znajdą. Od lat nie wypożyczam już opasłych tomiszczy, ponieważ, w przypadku powieści, wolę korzystać z audiobooków. Mam nadzieję, że Ludwik Braille nie ma mi tego za złe. Sam był osobą kreatywną, dokonywał nowych wynalazków, więc myślę, że gdyby miał szansę korzystania z różnego rodzaju odtwarzaczy książek, iPhone’a, komputera, zachwyciłby się tymi nowoczesnymi urządzeniami. To, że słucham powieści z mojego niezniszczalnego Czytaka, nie oznacza wyeliminowania brajla z mojej codziennej rzeczywistości. Nie wyobrażam sobie pracy z tekstem bez pomocy linijki brajlowskiej, która na stałe podłączona jest do mojego komputera. Oczywiście, przede wszystkim korzystam z mowy syntetycznej, ale gdy trafiam na obcobrzmiący wyraz, nieznane nazwisko, szybko odczytuję je z monitora brajlowskiego. Z pewnością można zrobić to, wysłuchując dźwięk po dźwięku, ale odczytując palcami, robię to zdecydowanie szybciej. Bez znajomości brajla chyba nie skończyłabym studiów. Wiem, że teraz, mając do dyspozycji nowoczesne technologie, jest ułatwiona nauka i praca; jednak widocznie należę do wzrokowców, bo lepiej przyswajam sobie tekst, który mam pod palcami niż ten wysłuchany. Mimo że sporo dokumentów mam zgromadzonych w komputerze, niestety ciągle jeszcze trafiają się te papierowe. Opisuję je brajlem, układając w koszulkach lub w teczkach. Nadal używam zegarka z punktami, jakoś trudno mi polubić te mało dyskretne, gadające. W torebce zawsze noszę karteczki ze słówkami angielskimi, które w każdym miejscu, nawet nie wyjmując, mogę sobie przypomnieć. Odkąd zaczęto umieszczać na opakowaniach z lekami nazwy zapisane brajlem, zapanował większy porządek w mojej domowej apteczce, a co najważniejsze – przy wybieraniu lekarstw nie muszę korzystać z pomocy osób widzących. Ułatwieniem są dla mnie informacje brajlowskie znajdujące się na poręczach przy zejściach do metra. Niestety, zdarza się, że napisy brajlowskie, umieszczane w różnych miejscach, są tak zlokalizowane, że nie widząc, nie mamy pojęcia o ich istnieniu, a więc zupełnie nie spełniają roli informacyjnej. Pochwalić należy Stowarzyszenie De Facto, które wysyła płyty z filmami i operami, zawsze na okładkach umieszczając informację w brajlu. Do samego Ludwika Braille’a mam ogromny sentyment, a nawet powiedziałabym, że czuję się z nim osobiście związana – ostatecznie pracuję w fundacji jego imienia. Podczas lat nauki twórca alfabetu brajlowskiego był mi prawie nieznany, ale po przeczytaniu kilku książek biograficznych, stał się kimś bliskim. Zawdzięczam mu przecież bardzo dużo: wykształcenie, ciekawą pracę, po prostu to, że nie jestem analfabetką. Z pewnością pomyślał o mnie, gdy w 2016 roku przeprowadziłam się do nowej dzielnicy i byłam w totalnym „dołku psychicznym”, ponieważ w dużej mierze utraciłam swoją samodzielność; i nagle… otrzymałam wiadomość o zajęciu pierwszego miejsca w konkursie Europejskiej Unii Niewidomych na esej o brajlu. Wtedy bardzo potrzebny był mi taki sukces przywracający wiarę w swoje możliwości. Wkrótce zresztą zaproponowano mi pracę w redakcji „Sześciopunktu”, magazynu wydawanego przez Fundację „Świat według Ludwika Braille’a”. Lubię to co robię, ponieważ kontakt z autorami i samodzielne redagowanie tekstów daje mi sporo satysfakcji. Dopisało mi szczęście, bo mogłam odwiedzić we Francji dom urodzenia mojego Idola i położyć kwiaty na jego trumnie złożonej w paryskim Panteonie. Ludwik Braille, kiedy prawie 200 lat temu dokonał swojego wynalazku, pewnie nie spodziewał się, jak radykalnie wpłynie on na sytuację życiową ludzi niewidomych. Opanowanie sztuki pisania i czytania pismem punktowym umożliwiło im zdobycie wykształcenia, lepszej pracy, a w rezultacie osiągnięcie większej samodzielności i niezależności. Dobrze się stało, że dzień 4 stycznia został ogłoszony przez ONZ Światowym Dniem Braille’a. Święto to przypada na dzień urodzin autora alfabetu dla niewidomych. Mam nadzieję, że przyszłe pokolenia niewidomych zachowają we wdzięcznej pamięci naszego dobroczyńcę, mimo że alfabet przez niego nam ofiarowany nie przez wszystkich jest doceniany i używany. && Bardzo lubię uczyć Krystyna Skiera Kiedy byłam w czwartej klasie, miałam bardzo fajnego nauczyciela. Nauczył mnie wielu mądrych i pożytecznych rzeczy. Zaraził mnie miłością do Adama Mickiewicza, a zraził do Słowackiego. Zawsze mówił: Krysia zostanie nauczycielką i kiedyś w przyszłości mnie zastąpi. Niestety, nie udało mi się zrealizować jego życzeń i nigdy nie zostałam dyplomowaną nauczycielką, ale uczyć innych pozwolił mi dobry los. Jednak zanim to się stało upłynęło wiele wody w Brdzie. W tak zwanym międzyczasie zostałam żoną, matką i zdałam maturę. Jednak kto czeka, ten się doczeka. Tak i mnie w końcu spotkało to szczęście. Bydgoski Okręg Polskiego Związku Niewidomych zorganizował wyjazdowy kurs dla ociemniałych. Potrzebowali kogoś, kto uczyłby brajla. Zaproponowano to mnie i tak to się zaczęło. Ile stresu ten kurs mnie kosztował, tylko ja to wiem. Jednak nie poddałam się i poszło mi całkiem dobrze. Do dnia dzisiejszego utrzymuję kontakty z dwoma moimi pierwszymi uczniami. Początek był bardzo śmieszny. Na pierwszych zajęciach przedstawialiśmy się i każdy opowiadał coś o sobie. Ludzie – jak to ludzie – zaczęli narzekać i rozczulać się nad sobą, mówiąc, jacy to są biedni i nieszczęśliwi, jak im źle. I tak prawie każdy. Kiedy przyszła moja kolej, zaczęłam myśleć, cóżby im takiego powiedzieć, żeby ich rozśmieszyć. Wstałam więc z krzesełka, uniosłam ręce do góry i poprosiłam: Panie Boże, daj choć połowę tego wzroku co ma ten, który najmniej widzi. I pomogło! Od tego czasu nikt z nich nie narzekał do końca turnusu. Kiedy w roku 1988 zorganizowano kurs dla instruktorów pisma punktowego, nie mogłam z niego nie skorzystać. Głównym prowadzącym ten kurs była Zofia Krzemkowska. Od tego czasu zdarzało mi się dość często uczyć nowo ociemniałych, gdyż byłam pełnoprawnym instruktorem. Wyjechałam nawet do pracy w Muszynie i tam doznałam pierwszego prawdziwego niepowodzenia, gdyż jednej z pań nie udało mi się niczego nauczyć. Pisała jedynie słowo „baba”. My z synem mieliśmy dzięki temu kursowi sympatyczne wczasy (bo przecież kurs nie trwał cały dzień). Miałam też sukcesy. Jednym z nich była biblioterapia, którą zastosowałam dla kursantki. Była to pani, która od urodzenia miała krótsze palce. Nie mogła, czy nie chciała pisać ani czytać. Wpadłam więc na sposób i zaczęłam jej w wolnym czasie odtwarzać autobiograficzną książkę Kaziowa „Gdy moim oczom”. Po kilku odcinkach moja pani Melania nabrała chęci i zaczęła się uczyć jak nigdy przedtem. Takich i podobnych sytuacji miałam sporo, gdyż do Ośrodka Rehabilitacji „Homer” w Bydgoszczy, w którym prowadziłam większość zajęć, przyjeżdżali różni ludzie: młodsi i starsi, którzy początkowo mieli z pismem brajla problemy. Nadmieniam, że nie po to opisuję indywidualne przypadki, by krytykować tych ludzi, ale by pokazać, że bycie nauczycielem czy instruktorem to różne problemy, które trzeba na miejscu rozwiązywać tak, by nikogo nie zrazić, a wręcz zachęcić do nauki. Bardzo lubię gwarę śląską, toteż ucieszyłam się, gdy usłyszałam sympatycznego Ślązaka; kiedy jednak posłuchałam, czego ode mnie chce, już mi tak radośnie nie było, ale jakoś z tego wybrnęłam. Zaraz po pierwszych zajęciach mój uczeń mówił do mnie piękną gwarą śląską: Pani, jo to pani śtrugać nie byda, bo jo widza te małe lufery na parafonach, to śtrugać nie musza. Pomyślałam przez chwilę i mówię do niego: Jak pan do nas przyjechał, to niestety musi pan śtrugać, chyba że pójdzie pan do kierowniczki i się u niej zwolni, wtedy zgoda i śtrugania nie będzie. O, nie! – on na to – To jo już wola śtrugać. Takich historyjek mogłabym przytoczyć wiele, bo też turnusów było sporo. Oprócz nich miałam szkolenia indywidualne, płatne i darmowe. Uczyłam też nauczycieli ze szkół masowych, którzy mieli w swoich klasach dzieci niewidome. Chyba największą radością były listy i kartki od moich uczniów, pisane brajlem. Ja naprawdę lubię uczyć i nieważne są dla mnie pieniądze, choć nie mogę powiedzieć, że się dla mnie wcale nie liczą. Boli mnie bardzo, gdy młodzi ludzie twierdzą: Po co nam brajl, my mamy komputer. && Sposoby czytania książek przez osoby z niepełnosprawnością narządu wzroku Katarzyna Podchul Całkowite lub częściowe zaburzenia widzenia są główną przyczyną szukania przez niewidomych lub słabowidzących miłośników literatury ciekawych publikacji w dostępnych dla nich formatach: TXT, DOC, brajl czy audio. W poniższym artykule podzielę się z Czytelnikami moją przygodą z literaturą oraz opiszę własne sposoby czytania książek przez osobę prawie niewidomą, taką jak ja. Bohaterowie literaccy towarzyszą mi już od najmłodszych lat. W zerówce, gdy miałam 6 lat, nauczyłam się czarnodrukowych liter i płynnie składać z nich wyrazy i zdania. Abym mogła samodzielnie odczytać tekst, musiał być powiększony i pogrubiony. Wtedy lepiej widziałam, a literatura dziecięca była drukowana dużymi literami. W dzieciństwie lubiłam słuchać książek, które mama czytała mi na dobranoc. Gdy ukończyłam siódmy rok życia, rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej. Po skończonych lekcjach tata lub siostra, na zmianę, odbierali mnie ze świetlicy. Był to szczęśliwy okres mojego dziecięcego życia, w którym moja starsza siostra wypożyczała mi powieści z biblioteki drukowane dużą i grubą czcionką. Wtedy mój słaby wzrok pozwalał na samodzielne ich czytanie. Dodam, że w nasłonecznionym miejscu widziałam nawet mniejszy druk. Gdy trafiłam na wciągającą lekturę, czytałam ją od deski do deski i nic innego się dla mnie nie liczyło. „Odpływałam” w miłym towarzystwie bohaterów moich ulubionych powieści młodzieżowych, którymi zaczytywałam się aż do utraty poczucia rzeczywistości. Czytanie, oprócz nagrywania muzyki na taśmy magnetofonowe, było moją ulubioną rozrywką oraz sposobem na pożytecznie spędzony czas wolny. W gimnazjum nastąpiło pierwsze pogorszenie widzenia. Wtedy rodzice czytali mi na głos wszystkie lektury szkolne, a książki przestały być dla mnie dostępne. Później dowiedziałam się o Bibliotece Centralnej PZN i o możliwości wypożyczania interesującej literatury na kasetach magnetofonowych. W ten sposób przesłuchałam wiele obowiązkowych lektur i powieści młodzieżowych. Odkrycie nowego sposobu obcowania z ciekawą publikacją literacką ponownie sprawiało mi dużo radości. Początkowo dostawałam pudła z książkami, które nie zawsze mi się podobały. Wtedy zaczęłam posyłać do Biblioteki spis oczekiwanych książek i czasami otrzymywałam wciągające pozycje wydawnicze. Musiałam też przyzwyczaić się do słuchania książek w nienajlepszej jakości. Na taśmach było słychać szumy, a niektóre powieści były nagrane zbyt cicho. W okresie dojrzewania książki pomagały mi radzić sobie z samotnością oraz innymi życiowymi trudnościami nastolatki. Ponadto literatura stała się dla mnie dużą odskocznią od szarej i czasami smutnej codzienności. Dodam, że tak jak w podstawówce, sporo czasu spędzałam w szkolnej świetlicy. Wtedy słuchałam taśm z książkami na walkmanie, co znacząco skracało mi czas oczekiwania na następną lekcję czy tatę, który mnie odbierał ze szkoły. Następny etap mojej edukacji to nauka w szkole dla niewidomych, w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach. Tam moje zamiłowanie do literatury się rozszerzyło. Początkowo czytałam dostępne pozycje literackie przy pomocy stacjonarnego powiększalnika, lupy elektronicznej i programu powiększającego w komputerze. Jednak nie był to dobry sposób, ponieważ czytanie wzrokiem okazało się zbyt męczące dla moich słabych oczu i zabierało mnóstwo czasu. Zaczęłam wtedy czytać książki nagrywane syntetycznie, używając w tym celu programu mówiącego NVDA. Drugim sposobem było słuchanie audiobooków, czyli książek nagrywanych przez lektora, którym najczęściej jest aktor. Była to lepsza metoda, gdyż szybciej mogłam zapoznać się z trudnymi i długimi lekturami obowiązkowymi. W naszej grupie internatowej wiele dziewcząt uwielbiało czytać książki. Wtedy wymieniałyśmy się nimi. W taki oto sposób polubiłam kryminały, które rozwinęły moje analityczne myślenie i zdolność odgadywania poszukiwanych przestępców. Pamiętam, że w jednym roku nauki przeczytałam sporą ilość książek (około 50 tytułów) i byłam z tego powodu dumna i szczęśliwa. Po powrocie z Lasek do domu literatura dalej towarzyszyła mi na co dzień, wnosząc do mojego życia wiele radości. Ulubione powieści słuchałam za pomocą syntezy mowy lub w audio. Ściągałam je z Biblioteki Centralnej PZN, dostawałam od innych osób z dysfunkcją wzroku lub czasami moja starsza siostra pobierała mi książki z „Chomika” w formacie PDF, które z kolei trzeba było przetworzyć na MS Word. Później okazało się, że literatura stała się moją ogromną pasją. Lubię czytać prawie każdy jej rodzaj, oprócz romansów i fantastyki. Jeszcze do niedawna byłam molem książkowym i potrafiłam przeczytać lub wysłuchać powyżej 20. (a kiedyś nawet 50) pozycji wydawniczych. Teraz opowiem krótko o kolejnej metodzie odczytywania dzieł drukowanych. Okazało się, że w naszym powiatowym kole Polskiego Związku Niewidomych jest możliwość wypożyczenia starego powiększalnika stacjonarnego, za pomocą którego czytałam czarnodrukowe książki i gazety. Sprzęt umożliwiał wybór kontrastu, dużej czcionki liter oraz tła wyświetlanego tekstu na ekranie. Osobiście preferowałam czytanie czarnego druku na zasadzie kontrastu, czyli białych liter na czarnym tle. Stacjonarny powiększalnik to ogromny sprzęt, wyposażony w monitor, pokrętła i stolik, po którym przesuwamy kartkę. Zajmuje dużo miejsca na biurku. Po kilku latach użytkowania urządzenie się zepsuło. Zakupiłam jego nowszą wersję – Image Reader, która składa się z: • kamery, która rozpoznaje tekst po zrobieniu zdjęcia danej kartki, • specjalnej maty, na której kładzie się książkę lub gazetę, • specjalistycznego oprogramowania, przetwarzającego tekst w dużym powiększeniu, który potem czytany jest przez wyraźny syntezator mowy. Uważam, że czytanie poprzez skanowanie nie jest dla mnie dobrym i wygodnym rozwiązaniem, ponieważ w ten sposób jedną książkę czytałam przez około miesiąc. Niekiedy zdjęcia nie udało mi się zrobić prawidłowo, co sprawiało, że urządzenie źle przeczytało przesłuchiwany fragment tekstu. Teraz kilka słów o kolejnej metodzie obcowania z literaturą. Gdy w roku 2017 nastąpiło kolejne pogorszenie mojego słabego wzroku, przyszedł czas na przypomnienie sobie pisma punktowego, którego naukę rozpoczęłam w Ustroniu Morskim na turnusie rehabilitacyjnym, a potem kontynuowałam z tyflopedagogiem w Starogardzie Gdańskim i w szkole średniej w Laskach. Wtedy nie widziałam już żadnego druku, a nadal chciałam czytać ciekawe powieści i inne utwory literackie. W tym celu zapisałam się do biblioteki brajlowskiej PZN i otrzymywałam ogromne wory z książkami. Literatura brajlowska to wielkogabarytowe woluminy wydawane w tomach, których objętość znacznie przewyższa ich czarnodrukowe odpowiedniki. Proces czytania książek brajlowskich jest długotrwały i żmudny. Dodatkowo, publikacje drukowane w brajlu zajmują dużo miejsca na domowych półkach. Czasami udawało mi się znaleźć jakiś utwór w plikach tekstowych, które mogłam czytać na moim notatniku brajlowskim za pomocą wbudowanej linijki, na której tekst wyświetla się pismem Braille’a. Cieszył mnie powrót do książek czytanych opuszkiem palca prawej dłoni – jest to mój sposób odczytu pisma punktowego. Myślę, że przesuwanie palcami po kartkach papieru i linijce brajlowskiej przyczyniło się w pewnym sensie do rozwoju mojego zmysłu dotyku. Poza tym, lepiej rozumiem przeczytany tekst niż słowo wysłuchane, czytane przez lektora. Wynika to z faktu, iż w przeszłości widziałam czarnodrukowe litery i sama czytałam książki. Podczas podróży z bohaterami ulubionych pozycji poszerzył się mój zasób słownictwa i polepszyła się zdolność komunikacji ze światem zewnętrznym. Obecnie słucham więcej audiobooków. Wynika to głównie z nadmiaru zajęć i braku czasu wolnego. Mam nadzieję, że w przyszłości ponownie wrócę do czytania książek drukowanych pismem Braille’a, co sprawiało mi najwięcej satysfakcji. Życzę wszystkim Czytelnikom „Sześciopunktu”, aby odkryli w sobie chęć czytania chociaż jednej publikacji literackiej w miesiącu, co, w moim odczuciu, z pewnością wzbogaci i urozmaici każde życie. && Ogłoszenia && Podziękowanie Z całego serca dziękuję dwóm niewidomym kobietom, Halinie Koralewskiej i Sewerynie Szymczak, które przyjęły mnie, niewidomą uchodźczynię z Ukrainy. Pani Halina szczerze przejęła się naszą tragedią, naszym bólem i zaprosiła mnie do siebie, bardzo mi pomogła w pierwszym miesiącu pobytu w Polsce. Z Seweryną przez pół roku dzieliłyśmy smutki i skąpe radości życia. Tym kobietom o wielkich sercach do ziemi się kłaniam! Olena Poshyvana && Poszukuję e-lektora Poszukuję urządzenia e-lektor. Osoby, które zechciałby przekazać urządzenie bezpłatnie bardzo proszę kontakt na numer telefonu: 697-107-568. Darek && Drogi Czytelniku! Wesprzyj działalność na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przekazując 1,5% swojego podatku Organizacji Pożytku Publicznego – Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” wpisując w roczne rozliczenie PIT numer KRS 0000515560. Możesz również przekazać dowolną kwotę na numer konta: 33 1750 0012 0000 0000 3438 5815 BNP Paribas Bank Polska S.A. z dopiskiem: Darowizna na cele statutowe Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”. Z góry dziękujemy za wsparcie. Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”