Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449–6154

Nr 9/90/2023
Wrzesień

Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728

Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Logo PFRON

&&

SPIS TREŚCI

Od redakcji

Koniec lata - Mariusz Parlicki

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Nowe formy publikacji filmów w serwisie YouTube - Justyna „Justa” Margielewska

Prawo na co dzień

Świadczenie wspierające - dla kogo, w jakiej wysokości i od kiedy? - Prawnik

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Dna moczanowa - Wanda Nastarowicz

Profilaktyka zaburzeń odporności - dr Stanisław Rokicki

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

Czynności codzienne. Kroić - nie kroić - Ryszard Dziewa

Kuchnia po naszemu

Przepisy - N.G.

Z poradnika psychologa

Chcemy, ale nam się nie chce… - Małgorzata Gruszka

„Z polszczyzną za pan brat”

Dzięki czemuś czy na skutek czegoś - Tomasz Matczak

Rehabilitacja kulturalnie

Hulaj noga, piekła nie ma - Paweł Wrzesień

W siedemdziesiątą rocznicę śmierci… - Ireneusz Kaczmarczyk

Teatr widziany oczami niewidomego - Anna Kłosińska

Życie w cieniu poezji - Teresa Dederko

Moje spotkanie z Ikoną Matki Bożej Częstochowskiej - Jadwiga Bobeł

Warto posłuchać - Izabela Szcześniak

Galeria literacka z Homerem w tle

Dariusz Wojciechowski - nota autobiograficzna

Wiersze wybrane - Dariusz Wojciechowski

Nasze sprawy

Polska policja otwarta na drugiego człowieka - Anna Dąbrowska

Czy ślepota jest największym kalectwem? - Stanisław Kotowski

„Gdy oczy zawiodły - poradnik dla osób niewidomych i tracących wzrok” - Fundacja Vis Maior

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Po urlopach i udanych wakacjach, wracamy do codzienności. Dzieci rozpoczynają naukę, ptaki odlatują, a my zapraszamy do lektury kolejnego numeru miesięcznika „Sześciopunkt”.

W czasie jesiennej nostalgii z pewnością pomocny będzie poradnik psychologa, z którego „dowiedzą się Państwo czym jest motywacja, co się na nią składa, a także jak motywować się do różnych działań”.

W rubryce o zdrowiu przekazujemy informacje dotyczące schorzenia, jakim jest dna moczanowa, a także wiadomości o tym, jak wzmacniać naszą odporność.

W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” zamieszczamy artykuły o odbiorze dzieł sztuki przez osoby niewidome oraz tekst poruszający ciągle aktualny temat hulajnóg.

Zapraszamy do „Galerii Literackiej”, w której prezentujemy wiersze poety o sporym dorobku artystycznym.

W dziale „Nasze sprawy”, przeczytamy artykuł słabowidzącej autorki o pracy w policji, a znany autorytet w dziedzinie rehabilitacji i tyflologii zada pytanie „Czy ślepota jest największym kalectwem?”. Polecamy także kolejny fragment publikacji „Gdy oczy zawiodły - poradnik dla osób niewidomych i tracących wzrok”.

Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji.

Życzymy ciekawej lektury.

Zespół redakcyjny

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Koniec lata

Mariusz Parlicki

Do kominka rąbiemy już drwa
i bulgoczą na ogniu powidła,
w radiu mówią, że lato wciąż trwa.
Lato trwa, a mnie jesień obrzydła.

Nie zaczęła się jeszcze naprawdę,
a już dała się liściom we znaki,
przemoczyła w ogrodzie mi ławkę,
na południe wygnała precz ptaki.

Dnia zabrała już tyle, co zdrowia
szef zabiera mi w pracy co roku,
strach pomyśleć, że trzeba od nowa
smaki lata w butelce czuć soku.

Nie pociesza mnie przędza pajęcza,
babim latem niech cieszą się dzieci.
Coś mnie od tej jesieni odstręcza,
a tymczasem za liściem liść leci.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

Nowe formy publikacji filmów w serwisie YouTube

Justyna „Justa” Margielewska

W 2023 roku platforma YouTube postanowiła skupić się na dwóch nowych formach multimediów w postaci krótkich filmów shorts i podcastów. Wszystko to za sprawą rosnącej konkurencji z chińskim serwisem TikTok oraz z innymi stronami specjalizującymi się w udostępnianiu muzyki, audiobooków czy audycji radiowych.

Filmy shorts to nagrania z pionowym obrazem (tak jak fotografie selfie), które można tworzyć za pomocą smartfona. Klipy mają długość od 15 sek. do 60 sek. YouTube’owe filmiki są odpowiedzią na popularne wideo z TikToka.

Kolejna nowość to wspomniane wcześniej podcasty. W tym celu na YouTube dodano zakładkę dla treści audio. Warto zaznaczyć, że możliwość publikacji radiowych audycji istniała już od dawna na stronie. Twórcy nagrywali rozmowy, potem dodawali logo radia w programie do edycji wideo i publikowali podcasty jako zwykły film. Obecnie, wraz z szerszą promocją muzycznych formatów, administratorzy serwisu twierdzą, że podcasty są lepiej promowane na YouTube, podobnie jak shorts.

Pamiętam moje pierwsze kroki na YouTube w 2006 roku. Opublikowałam animację o cyfrowych potworkach. Nie miałam szczęścia i widząc brak zainteresowania filmem stworzonym w programie Macromedia Flash, przez prawie 3 lata nie dodawałam nowych treści. W 2012 roku wróciłam do publikacji wideo przy okazji pracy nad animacją o rudej rysicy. Wtedy założyłam swój kanał na YouTube i mogłam dodawać wideo w jakości HD (innowacje wprowadzone przez firmę Google). Poprawa jakości wideo i możliwość publikacji filmów trwających nawet godzinę (jak w telewizji) zaczęła sprzyjać profesjonalizacji twórców, co miało znaczny wpływ na rozwój platformy.

Od 2006 roku zaczęła się długofalowa migracja młodych telewidzów do internetu w poszukiwaniu interesujących ich filmów. Myślę, że kanały tematyczne na YT skupione wokół muzyki, historii, edukacji, kultury popularnej i innych dziedzin, w każdej części globu, gdzie tylko funkcjonowała regionalna wersja językowa serwisu, stały się ważną alternatywą wobec TV. YouTube oficjalnie zaczął pisać po polsku w 2007 roku.

Obecnie, według medialnych analityków, platforma wraca do swoich korzeni poprzez inwestowanie w śmieszne, spontaniczne filmiki shorts. Pierwsze wideo na YouTube z 2005 roku było o wycieczce do zoo (Me at the zoo, Jawed’a Karim, który opowiada o słoniach). Klip ma 19 sekund, to jakby shorts nagrany kamerą.

Twórcy serwisu dają szansę dołączenia do ich programu partnerskiego. Zadaniem użytkowników jest osiągniecie progu 10 milionów publicznych wyświetleń filmów shorts w ciągu 3 miesięcy. Nie jest to proste wyzwanie. Mój licznik na kanale JUSTA ANIMUJE zatrzymał się na 60 tysiącach odtwarzań.

Czy krótkie formy wygryzą profesjonalistów? Śmieszne kotki fajnie się ogląda (jestem kociarą), ale bardziej doceniam nowy film od Historii bez Cenzury. Shorts mają potencjał do bycia zwiastunami dla dłuższych, profesjonalnych filmów. Filmy do minuty to również dobry format na newsy i ciekawostki z interesującej nas dziedziny.

Kolejnym atutem shorts jest łatwość ich nagrywania. Serwis udostępnia aplikację, która po uruchomieniu przypomina smartfonową kamerkę z licznikiem czasu. Do filmów trwających do 15 sekund YouTube pozwala dodawać audio ze swojej biblioteki. Można również pisać kolorowe napisy. Nie wiem, czy opcja shorts współpracuje z czytnikami ekranu, ale nie wykluczam takiej możliwości. Może jest podobnie, jak w przypadku transmisji na żywo? Gdyby jednak aplikacja YouTube shorts nie dawała rady, alternatywnie można nagrać smartfonem krótki filmik do 60 sek. (orientacja pionowa) i tradycyjnie opublikować wideo w serwisie, określając je jako shorts.

Teraz skupię się na podcastach. Gotową audycję (plik wideo z nagraniem audio i grafiką dodaną w montażu) wysyłamy do serwisu, wybierając opcję publikacji podcastu. Zostanie stworzona playlista zawierająca tytuł naszej audycji. Do podcastów będzie wymagane stworzenie okładki (kwadratowa grafika), którą wysyłamy raz i ona staje się wizytówką dla naszych audycji. Kolejne wideo dodajemy do stworzonej już listy. Do podcastów możemy dodać starsze filmy wcześniej publikowane na YouTube, wybierając odpowiednią opcję w studio, żeby zmienić je w nowe słuchowiska.

Potwierdzam, że podcast ma więcej odsłuchań od tradycyjnego wideo (to sprawa promocji nowego formatu przez pracowników, którzy dbają o wyświetlanie audycji nie tylko na stronie głównej). Audycje nie posiadają limitu czasu, jak shorts. To na tyle technicznych aktualności.

Na koniec kilka refleksji. Shorts są fajne, bo można obejść się bez programu do montażu wideo przy ich produkcji, ale ta krótka forma sprzyja rozleniwieniu. Oduczamy widzów skupiania uwagi na nagraniach powyżej minuty i potencjalnie zniechęcamy ich do sięgania po nasze tradycyjne wideo. Próg przebicia się przez 10 milionów zaakceptowanych wyświetleń przez 3 miesiące, postawiony przez adminów, to nieporozumienie (program partnerski, czyli potencjalna wypłata od YouTube). Żeby otrzymać zapłatę za shorts, należałoby zdobyć kilkanaście tysięcy kliknięć za każdy nowy filmik. Istnieje jeszcze druga opcja, czyli 4 tys. zaakceptowanych godzin, obejrzanych przez subskrybentów w ciągu jednego roku (dotyczy to podcastów, dłuższych filmów i zapisów transmisji na żywo, oglądanych przez minimum tysiąc subskrybentów).

Mając na uwadze niewidomych Youtuberów, podejrzewam, że najłatwiej im będzie publikować podcasty lub transmisje na żywo. Z pomocą osób widzących mogą bawić się w tradycyjne wideo. Shorts zostawiam dla osób jeszcze coś widzących, żeby się nie szarpać z edycją wideo dla czegoś tak krótkiego. Osobom korzystającym ze wzroku przyda się aplikacja internetowa StreamYard do transmisji na żywo; ma prosty interface. Jeśli obie opcje są dostępne z poziomu NVDA, można zaryzykować, bo są bezpłatne. W przypadku transmisji, StreamYard również posiada płatną opcję. Wtedy poprawia się jakość wideo i można prowadzić transmisję nie tylko na jednym serwisie. Czytelnym programem do edycji wideo jest Magix Movie Edit Pro, którego używam. Przyda się do podcastów i montażu tradycyjnych filmów. Aplikacja jest płatna, ale cena do zaakceptowania i licencja na stałe.

Mam nadzieję, że komuś z Czytelników coś podpowiedziałam.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Prawo na co dzień

&&

Świadczenie wspierające - dla kogo, w jakiej wysokości i od kiedy?

Prawnik

W maju bieżącego roku Sejm uchwalił ustawę o świadczeniu wspierającym dla pełnoletnich osób z niepełnosprawnościami. Czerwiec upłynął na uchwalaniu poprawek. W chwili opracowywania niniejszego artykułu nie znamy jeszcze ostatecznego brzmienia przepisów, które tak mocno elektryzują środowisko osób z niepełnosprawnościami. Jednak właśnie z uwagi na mnogość pytań pojawiających się wokół tego tematu, na łamach obecnego „Sześciopunktu” spróbujemy przedstawić najważniejsze założenia nowego świadczenia.

Zgodnie z ostatnimi poprawkami niniejsze świadczenie przysługuje pełnoletniej osobie z niepełnosprawnością, mającej decyzję ustalającą poziom potrzeby wsparcia. Zapis ten w sposób jednoznaczny zamyka drogę uzyskania świadczenia pielęgnacyjnego na dorosłą osobę z niepełnosprawnością od 2024 roku.

Od przyszłego roku świadczenie pielęgnacyjne otrzymają tylko opiekunowie osób niepełnoletnich. Nadal świadczenia będą jednak przyznawane na podstawie orzeczeń o niepełnosprawności, bez zwracania uwagi na nowy mechanizm ustalania poziomu potrzeby wsparcia.

Z istotnych zasad należy wspomnieć, iż przepisy nie przewidują kryterium dochodowego, czyli świadczenie będzie przysługiwało bez względu na osiągany przez osobę dochód. Ponadto ma być wypłacane niezależnie od innych form wsparcia oraz co istotne, przyznane świadczenie będzie wolne od egzekucji.

Bardzo ważna kwestia dotyczy uzależnienia wysokości świadczenia od skali potrzeby wsparcia. Aktualne wyliczenia rządu wskazują na to, że minimalnym progiem będzie 70 punktów potrzeby wsparcia. Ostateczne decyzje w sprawie poziomu potrzeby wsparcia będą podejmowane przez wojewódzkie zespoły ds. orzekania o niepełnosprawności na wniosek samych osób z niepełnosprawnościami.

Punkty te będą przyznawane na podstawie formularza, który zawiera pytania dotyczące czynności z różnych dziedzin życia osoby z niepełnosprawnością. Są w nim zarówno pytania dotyczące radzenia sobie z takimi czynnościami, jak mycie, jedzenie, samodzielne poruszanie się czy ubieranie, ale też dotyczące funkcjonowania społecznego: podejmowanie decyzji dotyczących codziennego odżywiania, zarządzanie codziennym budżetem czy robienie zakupów i dysponowanie swoim czasem i codziennymi czynnościami, ale też odbieranie wiadomości werbalnych. Przy ocenie zdolności do wykonywania każdej czynności ma się uwzględniać: zdolność do podejmowania decyzji, świadomość skutków swoich działań oraz możliwość wykonania przez osobę czynności lub zadań.

W założeniu badania te mają być inne niż te, które są przeprowadzane na potrzeby wydawania orzeczeń o niepełnosprawności.

Dokładne kryteria oceny nie są jeszcze znane, bo ustawa nie została opublikowana, ale system ma być oparty na wystandaryzowanym narzędziu, które będzie uwzględniać kryteria Międzynarodowej Klasyfikacji Funkcjonowania, Niepełnosprawności i Zdrowia (ICF). Te kryteria są wydawane przez Światową Organizację Zdrowia (WHO).

Z procedowanych przepisów wynika, że wysokość świadczenia wspierającego ma być powiązana z wysokością renty socjalnej, która obecnie wynosi 1588,44 zł miesięcznie brutto. Ma być zależna od poziomu potrzeby wsparcia i wynosić będzie od 40 proc. do 220 proc. renty socjalnej.

Wyodrębniono sześć progów świadczenia wspierającego:

• 220 proc. renty socjalnej, jeżeli potrzebę wsparcia określono na poziomie od 95 do 100 punktów,

• 180 proc. renty socjalnej, jeśli określono na poziomie od 90 do 94 punktów,

• 120 proc. renty socjalnej - na poziomie od 85 do 89 punktów,

• 80 proc. renty socjalnej - na poziomie od 80 do 84 punktów,

• 60 proc. renty socjalnej - na poziomie od 75 do 79 punktów,

• 40 proc. renty socjalnej - na poziomie od 70 do 74 punktów.

Projekt przepisów zakłada także, że świadczenie będzie przyznawane również osobom przebywającym w domu pomocy społecznej, zakładzie opiekuńczo-leczniczym, ale także w zakładzie karnym, poprawczym, areszcie śledczym czy schronisku dla nieletnich.

Świadczenie wspierające będzie wypłacał Zakład Ubezpieczeń Społecznych.

Wypłaty pierwszych świadczeń mają się rozpocząć w styczniu 2024 roku. Początkowo będą dostępne dla wąskiej grupy osób, których poziom potrzeby wsparcia plasuje się na najwyższym poziomie. Z biegiem czasu rząd ma przyznawać świadczenia kolejnym grupom osób, które wykazują mniejszą potrzebę wsparcia.

Drugi etap ma być wprowadzony w styczniu 2025 roku i ma obejmować te osoby, które uzyskały świadczenie rok wcześniej oraz te, które go nie uzyskały, ale mają średni poziom potrzeby wsparcia.

Trzeci etap będzie obowiązywać od stycznia 2026 roku i ma obejmować wszystkie osoby, które zakwalifikują się do minimalnego progu wynoszącego 70 punktów potrzeby wsparcia.

Ze względu na duże zainteresowanie nowym świadczeniem, Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej publikuje na stronie internetowej Portal Gov.pl (www.gov.pl) odpowiedzi na najważniejsze pytania. Znajdziemy je pod tematem: Świadczenie wspierające - pytania i odpowiedzi. Według stanu z czerwca br. rządowa strona nie została jeszcze zaktualizowana, albowiem podane na niej informacje pochodzą z marca br. Mamy jednak nadzieję, iż w momencie wejścia nowych przepisów w życie będzie można uzyskać w tym miejscu rzetelne informacje.

Niniejszy tekst, nie jest ostatnim artykułem poświęconym tematyce świadczenia wspierającego. Przyglądamy się procesowi legislacyjnemu i będziemy Państwa informować o wszelkich zmianach w tym zakresie na łamach „Sześciopunktu”.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Dna moczanowa

Wanda Nastarowicz

Tekst oparty jest na informacjach otrzymanych od lekarza prowadzącego, farmaceuty i dietetyka z UMŁ. Zawiera obserwacje i odczucia pacjenta.

 

Dna moczanowa, skaza moczanowa, podagra to rodzaj zapalenia stawów, którego przyczyną jest nadmierne stężenie kwasu moczowego we krwi, spowodowane zaburzeniami katabolizmu puryn. Jest to najczęstsza postać zapalenia stawów u mężczyzn po czterdziestym roku życia, u kobiet zwykle pojawia się po 65 roku.

Zapadalność na dnę moczanową wzrasta w związku ze starzeniem się populacji, częstszym występowaniem przewlekłych chorób nerek, otyłością, przyjmowaniem niektórych leków, konsumpcją mięsa, owoców morza, nadużywaniem alkoholu (zwłaszcza piwa).

Rodzaje dny moczanowej:

- pierwotna, wywołana zwiększoną produkcją kwasu moczowego oraz jego upośledzonym wydalaniem przez nerki,

- wtórna, będąca objawem nabytego schorzenia o znanej przyczynie, najczęściej niewydolności nerek.

Dnie moczanowej często towarzyszą choroby współistniejące, m.in. otyłość połączona z nadciśnieniem tętniczym oraz zwiększonym stężeniem trójglicerydów, cholesterolu i glukozy.

Objawem dny moczanowej jest ostre zapalenie stawów z towarzyszącą hiperurykemią (u mężczyzn po 40. roku życia, u kobiet po menopauzie). Kryształy moczanu sodu osadzają się w płynie stawowym lub ich złogi w różnych tkankach. Symptomami choroby są napady bólu i obrzęk stawów w obrębie kończyny, napady umiejscowione w pierwszych stawach śródstopno-paliczkowych, obecność guzków dnawych. Napady ustępują po podaniu kolchicyny. Jest to lek o bardzo silnym działaniu, wyłącznie na receptę i trzeba go przyjmować ściśle wg wskazań lekarza.

Okresy choroby:

1. Okres bezobjawowej hiperurykemii, może trwać nawet 20-30 lat.

2. Okres napadów ostrego zapalenia stawów, charakteryzuje się nagłym, silnym bólem jednego lub wielu stawów. Często zaczyna się w nocy, jest narastający i trudny do zniesienia. Przeszkadza nawet przykrycie prześcieradłem. Czujemy jakby kilka bólów nakładało się na siebie: tępy i ostry. Mamy wrażenie jakby ktoś mocno wbijał nam igły. W ten sposób odczuwamy kryształki sodu osadzone w stawach i tkankach. Stawy są mocno spuchnięte, nie można chodzić i stopa nie mieści się w żaden but. Występuje też podwyższona temperatura ciała. W przeciągu trzech dni objawy powoli mijają.

3. Okres międzynapadowy może trwać od kilku do kilkunastu miesięcy.

4. Okres przewlekłego zapalenia stawów (zaawansowanej dny), to czas kiedy występują nieodwracalne zmiany, niepełnosprawność, niewydolność wielonarządowa - pełnoobjawowy zespół metaboliczny, powikłana zakażeniem kamica dróg moczowych, przewlekła choroba nerek.

Leczenie dny moczanowej trwa całe życie. Jego skuteczność zależy od diety oraz skrupulatności w przyjmowaniu zaleconych leków: inne podczas napadu i inne między napadami choroby. Kiedy leczenie zastosuje się wcześnie, to objawy chorobowe mogą ustąpić.

Niestety, musimy zastosować reżim dietetyczny powodujący redukcję masy ciała. I choć trudno o dobry humor w chorobie, to w tym miejscu dochodzimy do pozytywów. Wymieniamy garderobę w szafie i czujemy się jak dawni arystokraci, bo wielu naszych królów, biskupów i innych wielmożów cierpiało na podagrę.

Żywienie w chorobie:

- należy wyeliminować z diety pokarmy bogate w związki purynowe (wątroba, nerki),

- regularnie przyjmować pokarmy, zaleca się 4-5 posiłków dziennie, ostatni posiłek 3-4 godziny przed snem, gdyż w nocy zwiększa się ilość zatrzymywanego w organizmie kwasu moczowego,

- trzeba spożywać odpowiednie ilości białka, tłuszczu, węglowodanów, witamin i składników mineralnych.

Dieta bogata w węglowodany wzmaga wydalanie moczanów z moczem, a dieta bogata w tłuszcze - powoduje wchłanianie tych związków w kanalikach nerkowych. W związku z tym dieta pacjentów z dną moczanową powinna zawierać mało tłuszczów a więcej węglowodanów. Optymalna dieta to dieta mleczno-jajeczno-wegetariańska.

Występowanie dny moczanowej jest wysokie wśród osób spożywających mięso i owoce morza, natomiast niskie u tych, którzy wyeliminowali z jadłospisu odpowiednie ilości białka i warzyw bogatych w puryny (kukurydza, szczaw, groszek zielony, szpinak). Małe ilości puryn lub wcale ich nie zawierają: ser chudy, mleko, jaja, chleb, ryż, owoce, jarzyny. Z jadłospisu należy wykluczyć: szproty, sardynki, śledzie, podroby, groch, fasolę, bób, soję, soczewicę, grzyby. Niedozwolone są również: cielęcina, jagnięcina, sosy, galarety mięsne, ikra, czekolada, konserwy, marynaty, przyprawy korzenne, pieprz, musztarda, kakao, kawa, mocna herbata, alkohol. Zaleca się picie wody, słabej herbaty, kompotów, a w okresie napadów picie wód alkalicznych. Nie należy ograniczać płynów, gdyż powoduje to wzrost wydalania kwasu moczowego. Ograniczyć trzeba picie soków owocowych. Osobom z dną, ale bez cukrzycy i zaburzeń lipidowych można polecić masło, śmietanę, miód, dżemy i cukier.

Posiłki należy przygotowywać tak, aby tłuszcz dodawać na surowo. Gotować w wodzie lub na parze, a mięso w dużej ilości wody. Przygotowywać potrawy typu gołąbki, risotto. Zabrania się spożywania potraw smażonych, pieczonych i duszonych.

Trudno jest na dłuższą metę stosować restrykcyjną dietę. Ja wytrzymałam 3,5 miesiąca (od Bożego Narodzenia do Wielkanocy). Z alkoholem, czekoladą, lodami, galaretą, kakao, frutti di mare rozstałam się bez żalu i na stałe. Rabarbaru, szczawiu i szpinaku nie cierpię, więc nie było problemu. Natomiast bez kawy i dobrej herbaty wytrzymałam półtora miesiąca.

Zachęcam wszystkich, którzy odczuwają podobne do opisanych objawy, by udali się do lekarza, wykonali odpowiednie badania krwi i sięgnęli do materiałów, w których znajdą dokładne wskazania medyczne i dietetyczne.

I na koniec, tak na pocieszenie: nasza dieta może być fajną wymówką, kiedy jesteśmy poza domem i nie mamy ochoty na jakąś potrawę.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Profilaktyka zaburzeń odporności

dr Stanisław Rokicki

Niedobór odporności jest to stan chorobowy charakteryzujący się funkcjonalną niewydolnością układu odpornościowego (immunologicznego), gdzie zdolność do zwalczania zakażeń jest osłabiona lub występuje jej zupełny brak. Zaburzenia układu odpornościowego widoczne są również jako objawy autoagresji, alergiczne, autozapalne oraz skłonności do nowotworów.

Zaburzenia odporności dzieli się na pierwotne i wtórne. Pierwotne, czyli wrodzone, gdzie przyczyny są dziedziczne i są to genetyczne defekty układu odpornościowego. Tu najczęściej występuje zaburzenie produkcji przeciwciał oraz zaburzenia produkcji i reakcji komórek odpornościowych - krwinek białych. W tej grupie są również choroby, w których zaburzona jest adekwatność reakcji układu odpornościowego do stanu zdrowia i to niekoniecznie związanej ze zwalczaniem zakażeń.

Zaburzenia wtórne, czyli nabyte są konsekwencją innych stanów chorobowych, zewnętrznych czynników środowiskowych lub zastosowanego leczenia. Przyczyny te najczęściej mają charakter mieszany, np. leczenie immunosupresyjne po przeszczepach, alergie, chemioterapia, immunoterapia, radioterapia, choroby nowotworowe będące właściwymi objawami zaburzeń układu odpornościowego, zakażenia wirusowe, np. HIV, odra, zakażenia bakteryjne, np. gruźlica czy też pasożytnicze, niedożywienie, cukrzyca, niewydolność nerek i wątroby, promieniowanie jonizujące, a także narażenie na związki chemiczne zawarte również w naszych pokarmach; dlatego powinniśmy być świadomi tego co jemy i na co możemy mieć wpływ.

Na wzmocnienie odporności składają się: odpowiedni styl życia, taki jak zdrowa dieta i wysiłek fizyczny (1,5-3 godziny na tydzień intensywnego wysiłku fizycznego w znacznym stopniu zmniejsza ryzyko nowotworu), szczepienia, skuteczne leczenie współistniejących chorób oraz odpowiednia pora i długość snu. Szczepienia mają za zadanie nauczyć nasz układ odpornościowy zwalczać określone zakażenia.

Dieta powinna się składać w 30% z węglowodanów (cukry), 30% białek, 30% tłuszczów pochodzenia zwierzęcego i roślinnego. Posiłki powinny być spożywane, w miarę możliwości, w odstępach 3-4-godzinnych, w odpowiedniej ilości i właściwym składzie.

Warzywa i owoce są źródłem węglowodanów (cukrów), witamin, składników mineralnych oraz substancji biologicznie czynnych aktywujących układ odpornościowy. Spożywane w nadmiarze mogą wywoływać biegunkę, ponieważ zawierają błonnik pobudzający perystaltykę przewodu pokarmowego - nie jest on trawiony przez organizm człowieka, co paradoksalnie może prowadzić do zespołu złego wchłaniania. Dla osób z chorobami metabolicznymi ważny jest również indeks glikemiczny spożywanych owoców i warzyw. Do wzmacniania odporności szczególnie zalecane są warzywa i owoce zawierające duże ilości witaminy C. Wbrew powszechnie panującej opinii więcej witaminy C zawierają ziemniaki i kapusta niż cytryna. W celu utrzymania właściwego stanu odporności powinniśmy spożywać około 400 g warzyw i owoców na dobę w 4-5 porcjach, w postaci nieprzetworzonej podczas sezonowego ich występowania. W ten sposób wykorzystujemy ich najwyższe walory odżywcze. Przy budowaniu odporności w codziennej diecie nie powinniśmy zapominać o produktach mlecznych, a szczególnie poddanych procesowi fermentacji, takich jak jogurty, kefiry i maślanki, ponieważ obecna w nich flora bakteryjna ma niebagatelny wpływ na syntezę i wchłanianie witamin. Ważne są także warzywa kwaszone, ponieważ zawierają kwas mlekowy oraz naturalne probiotyki regulujące pracę przewodu pokarmowego. Nadużywanie antybiotyków prowadzi do rozleniwienia układu odpornościowego i w efekcie do osłabienia odporności.

Olbrzymią rolę w budowaniu odporności odgrywa witamina D, której bogatym źródłem są tłuste ryby morskie, np. śledź, halibut, makrela oraz jaja i tłuszcze pochodzenia zwierzęcego. Aktywacja syntezy witaminy D zachodzi pod wpływem promieni słonecznych.

Podstawą budowania odporności powinna być urozmaicona dieta, ponieważ nie ma produktu spożywczego, który dostarczyłby wszystkich niezbędnych do prawidłowej odporności składników.

Należy spożywać produkty ze wszystkich grup: warzywa, czerwone chude mięso (przynajmniej 2 razy w tygodniu), ryby (2-3 razy w tygodniu), produkty zbożowe gruboziarniste będące bogatym źródłem witamin z grupy B, a także magnezu i cynku, owoce, mleko i jego przetwory, jaja i nierafinowane oleje. Do smażenia należy używać wyłącznie olejów o wysokiej temperaturze spalania (olej rzepakowy). Do każdego posiłku należy spożywać warzywa i owoce bogate w witaminę C (między innymi: kapusta, ziemniaki, pomidory, natka pietruszki, kalafior, brokuły, porzeczki, pomarańcze i truskawki), a także produkty bogate w witaminę D: tłuste ryby morskie, jaja.

Niniejszy tekst nie ma charakteru opracowania naukowego, jest wyrazem poglądów autora.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

&&

Czynności codzienne. Kroić - nie kroić

Ryszard Dziewa

Nie ulega wątpliwości, że samoobsługa przy posiłkach jest ważną i bardzo potrzebną umiejętnością. Nie będziemy dobrze zrehabilitowani, jeżeli nie przyswoimy sobie podstawowych umiejętności w tym zakresie.

Wiadomo, że trening czyni mistrza. A więc czynności, które często wykonujemy, możemy dobrze opanować i nie będą sprawiały nam większych kłopotów. W szkołach dla niewidomych i słabowidzących oraz na wszelkiego rodzaju kursach rehabilitacyjnych bezwzględnie należy uczyć kultury zachowania się przy stole. Wychowawcy, rodzice i instruktorzy powinni uczyć posługiwania się sztućcami podczas posiłków oraz czuwać nad ogólną kulturą jedzenia, która obowiązuje zarówno osoby widzące, jak i niewidome.

Istnieje wiele różnych opinii na temat konieczności samoobsługi osób niewidomych. Jedni twierdzą, że powinniśmy samodzielnie robić kanapki, smarować chleb masłem czy dżemem, kroić mięso, posługiwać się dwoma widelcami itp. Inni natomiast wyznają odmienne poglądy. Ich zdaniem nie jest to konieczne, a nawet nie jest wskazane.

Uważam, że każdy powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, czy posiada dobrą sprawność w tym zakresie. Niech nas Bóg broni przed eksperymentowaniem publicznie tego, czego jeszcze dobrze nie umiemy. Może okazać się, że ręce mamy dokumentnie wysmarowane masłem i musztardą, a ziemniaki z sałatą znalazły się na obrusie. Wówczas, zamiast delektowania się smacznym posiłkiem i miłą rozmową na przyjęciu, będziemy spięci i zdenerwowani. Nie wszyscy musimy być mistrzami, ale musimy zachowywać się tak przy stole, abyśmy nie różnili się od pozostałych współbiesiadników. Tutaj już nie ma taryfy ulgowej. Nie możemy pochylać się nad talerzem, siorbać popijając herbatę czy jedząc zupę, nie należy też mówić z pełnymi ustami.

Słowem, nie możemy odróżniać się od otoczenia.

Uważam, że lepiej jest poprosić o zrobienie kanapki czy pokrojenie mięsa niż męczyć się samemu. O pomoc prosimy, gdy nie potrafimy sami sobie poradzić bądź mamy tremę, myśląc, że wszyscy na nas patrzą. Sam wolę poprosić o pomoc. Zachęcam jednak bardziej zrehabilitowanych do wykazania samodzielności i w tym zakresie. Udowodni to, że niewidomi potrafią radzić sobie również przy stole.

 

Kilka rad dotyczących współpracy z osobami widzącymi

Pamiętajmy, że osoby widzące bardzo często nie znają naszych potrzeb i możliwości. Dlatego trzeba informować je o naszych trudnościach i prosić o pomoc. I tak, należy zapytać, co jest podane do stołu oraz poprosić o nałożenie wybranych potraw z zaznaczeniem, jaką ilość każdej z nich chcemy mieć na talerzu.

Należy też zapytać o rozłożenie potraw na talerzu. Osoba pytana nie musi wiedzieć, jak to zrobić. Dlatego można jej podpowiedzieć metodę wskazówek na tarczy zegarowej, np. buraczki znajdują się na trzeciej, mięso na szóstej, a ziemniaki na jedenastej. Należy też poprosić o pokrojenie mięsa, podanie cukru, nalanie soku, herbaty itp.

Jeżeli do stołu zasiadają osoby widzące i niewidome, dobrze jest podpowiedzieć, że powinny one przemieszać się podczas zajmowania miejsc. Łatwiej wówczas będzie uzyskać pomoc.

Niewidomi powinni orientować się, jakiej pomocy potrzebują. Widzący nie muszą tego wiedzieć. Dlatego to niewidomi powinni przejmować inicjatywę i informować swoich przyjaciół, jak mogą im pomóc.

Źródło: „Materiały Tyflologiczne” nr 15

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Kuchnia po naszemu

&&

Przepisy

N.G.

 

Przecier z ogórków na zupę

Składniki:

zielone ogórki gruntowe, kwiatki kopru, czosnek, sól, średnie słoiczki.

Wykonanie:

Ogórki musimy obrać, zetrzeć na tarce i posolić do smaku. Nie podaję ilości soli, ale musimy jej wziąć tyle, żeby po kilku godzinach ogórki puściły wodę. Do każdego słoiczka wkładamy 1-2 ząbki czosnku i kwiatek kopru. Następnie starte ogórki wkładamy do słoików razem z wodą, którą puściły (do trzech czwartych wysokości słoika) i nakładamy przykrywki, nie dokręcając ich. Słoiczki muszą być wcześniej dokładnie wymyte i wyparzone, a przykrywki nieuszkodzone.

Zostawiamy słoiki w chłodnym miejscu na ok. 3 dni, aż ogórki lekko ukisną i zakręcamy.

 

Kiedy nabierzemy ochoty na zupę ogórkową, w naszej kuchni będzie pięknie pachnieć latem i koperkiem.

Zupę ogórkową gotujemy na wywarze warzywnym lub mięsno-warzywnym. Przecier z ogórków dodajemy pod koniec gotowania, po ewentualnym dodaniu śmietany, uważając aby się nie zwarzyła. Ziemniaki pokrojone w kostkę gotujemy osobno, dodajemy jako ostatnie.

Pamiętajmy o wyjęciu gałązki kopru i posypaniu ugotowanej zupy świeżym, zielonym koperkiem.

 

Borówki z makaronem

Składniki:

makaron (krótka, szeroka wstążka) lub kluski leniwe, pół kg borówek amerykańskich, łyżeczka cukru.

Wykonanie:

Borówki wsypujemy do rondelka, dodajemy cukier i krótko dusimy aż zmiękną i puszczą sok. Gotujemy makaron lub leniwe, odcedzamy i wykładamy na talerze, na wierzch kładziemy gorące borówki.

 

Danie można modyfikować kształtem makaronu, owocami i proporcjami. Zamiast borówek świetnie sprawdzą się jabłka obrane ze skórki, starte na grubych oczkach, duszone z sokiem cytrynowym i cynamonem. To danie dla niektórych może być wspomnieniem przedszkola, ale jest dobre na diety.

 

Sałatka z bobem

Składniki:

pół kg bobu, 1 żółta papryka, 3 gruntowe ogórki, pęczek koperku, pół szklanki kaszy kuskus lub pęczaku, sól, pieprz, sok z połowy cytryny.

Wykonanie:

Bób gotujemy al dente, obieramy z łupin. Paprykę i ogórki kroimy w kostkę (ogórki wcześniej obieramy), wkładamy do miski, dodajemy bób, ugotowaną kaszę i drobno posiekany pęczek koperku, mieszamy, doprawiamy solą i pieprzem, skrapiamy sokiem z cytryny.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Z poradnika psychologa

&&

Chcemy, ale nam się nie chce…

Małgorzata Gruszka

Chcemy coś robić, obiecujemy sobie, planujemy, że zaczniemy i… nic nie robimy, wszystko zostaje po staremu. Jak to możliwe? Dlaczego tak się dzieje, że chcąc coś robić, nie podejmujemy żadnego działania?

W kolejnym poradniku psychologa zachęcam do spotkania z motorem wszelkich naszych działań, czyli motywacją. Z niniejszego „Poradnika” dowiedzą się Państwo czym jest motywacja, co się na nią składa, a także jak motywować się do różnych działań.

 

Czym jest motywacja?

Motywacja to nic innego jak gotowość do działania. Aby zaistniała, muszą wystąpić trzy rzeczy: pierwsza, to przekonanie, że określone działanie ma dla nas sens, jest nam do czegoś potrzebne; druga, to przekonanie, że podjęcie działania i osiągnięcie pożądanego efektu jest możliwe; trzecia, to fakt, że efekt tego działania w danym momencie jest dla nas ważniejszy od efektów innych możliwych działań. Innymi słowy, żeby zacząć działać, musimy wiedzieć co dane działanie ma nam przynieść; wiedzieć, że prawdopodobieństwo osiągnięcia pożądanego efektu jest większe od zera, a także w danym momencie uznać owo działanie i przewidywany efekt za priorytetowe.

Działanie jest tu rozumiane nie tylko jako podjęcie czegoś, ale również jako zaprzestanie dotychczasowego działania. I tak, działaniem może być wstawanie równo z budzikiem, ale również zaprzestanie sięgania po przekąski między posiłkami.

 

Motywatory

Motywatorami nazywamy przewidywane konsekwencje naszych działań. W psychologii nazywamy je również wzmocnieniami.

Motywatory/wzmocnienia mogą być negatywne lub pozytywne. Z tymi pierwszymi mamy do czynienia wówczas, gdy do podjęcia jakiegoś działania lub zaprzestania go motywujemy się uniknięciem czegoś niebezpiecznego lub przykrego już teraz lub w przyszłości. Do tego, żeby wstawać równo z budzikiem, możemy motywować się tym, że unikniemy spóźnienia się do pracy i związanych z tym przykrości. Do zaprzestania sięgania po przekąski między posiłkami możemy motywować się tym, że unikniemy nadwagi lub otyłości.

Z motywatorami/wzmocnieniami pozytywnymi mamy do czynienia wówczas, gdy do podjęcia jakiegoś działania lub zaprzestania go motywujemy się możliwością osiągnięcia czegoś atrakcyjnego. Do tego, żeby wstawać równo z budzikiem, możemy motywować się tym, że nasz szef ceni punktualność, zauważa ją i pochwala. Do rezygnacji z przekąsek między posiłkami możemy motywować się tym, że zachowamy zdrowie, atrakcyjny wygląd, nadal będziemy mieścić się w ulubione ciuchy, za kilka lat będziemy tak samo sprawni.

Motywatory/wzmocnienia mogą być zewnętrzne lub wewnętrzne. Zewnętrznymi są np. korzyści materialne, sytuacyjne i oczekiwane zachowania innych osób. Zewnętrznym motywatorem do wstawania równo z budzikiem może być spodziewane uznanie ze strony szefa. Motywatorem zewnętrznym do rezygnacji z przekąsek między posiłkami może być utrzymanie pracy, w której ważna jest prezencja.

Motywatorami/wzmocnieniami wewnętrznymi są pozytywne emocje, takie jak przyjemność, zadowolenie, satysfakcja i duma. Są nimi również uznawane przez nas wartości.

Wewnętrznym motywatorem do wstawania równo z budzikiem może być przyjemność spożywania śniadania bez pośpiechu lub realizacja ważnej, osobistej wartości, jaką jest przezwyciężanie chęci do wyłączenia budzika i przedłużenia snu. Motywatorem wewnętrznym do rezygnacji z przekąsek między posiłkami może być przyjemność kupowania i noszenia ubrań w ulubionym rozmiarze lub realizacja ważnej, osobistej wartości, jaką jest dbanie o zdrowie.

Nierzadko motywujemy się więcej niż jednym motywatorem: wstajemy równo z budzikiem, bo chcemy uniknąć przykrości, bo może szef zauważy i pochwali, bo punktualność stanowi jedną z ważnych dla nas wartości; rezygnujemy z przekąsek między posiłkami, bo chcemy uniknąć nadwagi, bo może ktoś zauważy, że fajnie wyglądamy, bo zachowanie zdrowia stanowi dla nas ważną wartość.

 

Źródło motywacji

Istnieje wiele teorii na temat źródeł motywacji. Do mnie najbardziej przemawia ta, która mówi, że to nie coś lub ktoś nas motywuje, lecz to my motywujemy się sami.

Teoria ta zakłada, że nie istnieje coś takiego jak motywacja zewnętrzna. Istnieją jedynie motywatory zewnętrzne, czyli umiejscowione poza nami. Decyzja o tym, czy coś z zewnątrz będzie dla nas motywatorem, należy tylko do nas i zachodzi w naszym wnętrzu, jest więc wewnętrzna. Tylko my możemy zdecydować, że motywatorem do wstawania równo z budzikiem jest dla nas uniknięcie przykrości, przewidywane uznanie ze strony szefa lub codzienne pokonywanie własnej słabości. Tylko my możemy zdecydować, że motywatorem do rezygnacji z przekąsek między posiłkami jest dla nas uniknięcie otyłości, zachowanie atrakcyjnego wyglądu czy ulubionego rozmiaru odzieży.

Motywator zewnętrzny, jakim jest moda na zdrowy styl życia i szczupłą sylwetkę, nie wpłynie na nasze postępowanie, dopóki sami nie zdecydujemy, że to dobra nagroda za wysiłek odmawiania sobie przekąsek.

Zatem, źródłem motywacji są nasze osobiste decyzje co do tego, czy jakieś nagrody zewnętrzne lub wewnętrzne odpowiadają naszym osobistym celom, potrzebom i wartościom.

 

Jak najlepiej się motywować?

Motywuj się plusami. Podejmując jakieś działanie, warto motywować się nie tylko perspektywą uniknięcia czegoś zagrażającego lub przykrego, ale także szansą na osiągnięcie czegoś pozytywnego. Powtarzając sobie, „zacznij się starać, bo wywalą cię z roboty”, nie zapomnij dodać, „starając się, masz szansę zachować pracę”. Mówiąc sobie, „ogranicz palenie, bo grozi ci rak płuc”, nie zapomnij dodać, „ograniczając palenie, mam szansę na dłuższe cieszenie się życiem i zdrowiem”.

Chcąc zmotywować się do jakiegoś działania, pytaj siebie, „co dobrego mi to przyniesie”, „co na tym zyskam”, „co zmieni się na lepsze” lub „co dobrego uda mi się zachować”.

Nie bój się przyjemności. Wielu ludzi wyznaje pogląd, że działania wymagające wysiłku, ukierunkowane na jakieś ważne dla nas cele, powinny być tylko ciężką pracą, w żadnym wypadku przyjemnością. „Teraz się pomęczę, ale potem będę się cieszyć”. Tego typu myślenie bywa skuteczne w działaniach krótkofalowych, gdy finalna przyjemność następuje dość szybko. „Przez godzinę się pouczę… umyję podłogę… posprzątam w szufladzie… potem posłucham czegoś fajnego, poczytam, wyjdę na dwór…”

Trudne, powtarzalne i pozbawione odrobiny uciechy działania długofalowe przez większość ludzi porzucane są zanim doczekają oni zasłużonej nagrody. Tak kończą się uciążliwe i nieprzyjemne diety, aktywność fizyczna i inne działania, w których nastawiamy się jedynie na poświęcenie i trud.

Chcąc wzmocnić motywację do osiągania celów wymagających długofalowych działań, warto znaleźć sposób na łączenie ich z jakąś przyjemnością. Decydując się na dietę, możemy wybierać potrawy, które są zdrowe i jednocześnie nam smakują; decydując się na regularną aktywność fizyczną, możemy wybrać tę, którą lubimy, ćwiczyć przy ulubionej muzyce, zmienić na inną, gdy się znudzi; w trudnej pracy możemy stosować przyjemne przerywniki, decydując się na działania, które same w sobie nie są przyjemne, możemy nagradzać się czymś przyjemnym; możemy również rozpoczynać trudny dzień od małej przyjemności: pobudki z ulubionym serialem, radiem, muzyką lub melodyjką; smacznego śniadania, smaku i aromatu ulubionej herbaty lub kawy; chwili bliskości z partnerem życiowym, chwili zabawy z dzieckiem lub czworonożnym pupilem itp.

 

Kieruj się osobistymi wartościami

Chcąc podjąć jakieś działanie, pytaj siebie, „jaką ważną dla mnie wartość będę realizować przez to działanie”. Chcąc zmotywować się do czegoś, musisz wiedzieć, dlaczego to jest ważne i to musi być ważne dla ciebie. Nie znaczy to, że motywować można się tylko do działań na rzecz własnej osoby. Do tego, by coś robić lub czegoś nie robić, możemy motywować się miłością do innych. Motywacją do rezygnacji z przyrządzania i spożywania w domu smażonych potraw może być miłość do bliskiej osoby, która właśnie zachorowała i musi z nich zrezygnować.

 

Podsumowanie

Nasza motywacja, czyli gotowość do działania, zależy od tego, co i po co chcemy robić, czy dostrzegamy jakąkolwiek szansę na pożądany efekt i czy ów efekt w danym momencie/sytuacji jest dla nas priorytetowy.

Choć motywatory dzielimy na zewnętrzne i wewnętrzne, źródłem motywacji jesteśmy my sami, bo to do nas ostatecznie należy decyzja, czy coś jest nagrodą wartą zachodu, zaangażowania i wysiłku.

Motywowanie się nie oznacza kierowania się jedynie przyjemnością. Motywujemy się również osobistymi wartościami, przez co niejednokrotnie decydujemy się na działania nieniosące przyjemności, a czasem wręcz nieprzyjemne, ale uznane przez nas za słuszne.

Choć motywacja nie oznacza kojarzenia jakiegoś działania jedynie z przyjemnością, stanowi ona bardzo silny motywator wewnętrzny. Dlatego warto zadbać o to, by długofalowe i trudne działania łączyć z dostępnymi przyjemnościami zanim jeszcze osiągniemy upragniony cel.

Chcąc zmotywować się do jakiegoś działania, warto znaleźć jak najwięcej osobistych motywatorów pozytywnych, negatywnych, wewnętrznych i zewnętrznych. Im jest ich więcej, tym większa szansa na zmotywowanie się, podjęcie i realizację działania.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

„Z polszczyzną za pan brat”

&&

Dzięki czemuś czy na skutek czegoś

Tomasz Matczak

Wiele opisywanych przeze mnie błędów językowych nie wpływa na komunikatywność przekazu. Co prawda, język jest po to, aby się porozumieć, więc może niektórzy stwierdzą, iż niepotrzebnie biję pianę, ale jednocześnie mowa to, moim zdaniem, coś więcej niż tylko suche słowa. Troska o poprawność językową jest, według mnie, podobna do troski o otoczenie. Wolimy żyć i egzystować w uporządkowanym, a przede wszystkim czystym środowisku, więc i o polszczyznę troszczyć się należy.

Po tym dosyć długim wstępie czas na konkret. Chciałbym dziś zwrócić uwagę Czytelników na błędne używanie zwrotu „dzięki czemuś”. Proszę zwrócić uwagę, iż jego pierwszy człon bardzo jednoznacznie kojarzy się z dziękowaniem. Nietrudno w tym kontekście dostrzec sprzeczność w zdaniu: dzięki chorobie mogła pozostać w domu. Choroba jest czymś negatywnym, więc stosowanie w połączeniu z nią przyimka „dzięki” budzi zrozumiałe wątpliwości. Należy go stosować jedynie tam, gdzie wyraża okoliczności sprzyjające, np. dzięki szybkiej interwencji służb udało się uniknąć tragedii, lub otrzymał wysoką nagrodę, dzięki czemu mógł wyjechać do Stanów Zjednoczonych. W zdaniach, gdzie chodzi o negatywne konotacje, powinno się używać zwrotów „na skutek”, „z powodu” lub „w wyniku”, np. z powodu choroby pozostała w domu, w wyniku wypadku stracił zdrowie itp. Jedynie ironiczne znaczenie wypowiedzi może usprawiedliwić naruszenie tej reguły, np. dzięki mojej ukochanej teściowej nie mogłem pojechać na urlop.

Nie mogę zakończyć takim pesymistycznym akcentem, więc na koniec będzie podziękowanie za Państwa cierpliwość. To dzięki Wam, którzy czytacie moje wypociny i dzięki niezrównanej pani redaktor naczelnej, wciąż jeszcze mogę realizować moją pasję, jaką jest tworzenie tekstów.

Ot i wszystko.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Hulaj noga, piekła nie ma

Paweł Wrzesień

Hulajnoga to z pozoru niewinny pojazd, który do niedawna budził niemal wyłącznie pozytywne skojarzenia. Jej konstrukcja jest prosta, zazwyczaj posiada 2 koła przytwierdzone do podłużnej platformy. Do przedniego koła zamocowany jest drążek zakończony kierownicą. Jak w przypadku wielu wynalazków, hulajnoga także ma kilku ojców. W 1813 roku Niemiec Karl Friedrich von Drais skonstruował tzw. welocyped, który bardzo przypominał obecne urządzenia, był jednak wyposażony w siodełko. Jego dzieło nie zyskało popularności, a prototyp sprzedano na licytacji zaledwie za 5 marek. Pod koniec XIX wieku, brytyjski nastolatek Walter Lines wymyślił i zbudował urządzenie co do zasady działania identyczne ze współczesnymi hulajnogami. Nie udało się mu jednak go opatentować. Prawdziwą sławę hulajnoga zyskała w pierwszej połowie zeszłego stulecia, szczególnie wśród młodych ludzi. Była tańszą alternatywą roweru, na który nie wszystkich było stać. Polska nie odstawała w tym względzie od światowych trendów. W bazie Narodowego Archiwum Cyfrowego można odnaleźć fotografię z 1934 roku przedstawiającą pochód harcerzy ulicami Krakowa. Na jego czele widać pięciu chłopców na hulajnogach. Ich popularność wzrosła jeszcze bardziej w okresie PRL, aby ustąpić miejsca modzie na deskorolki. Renesans nastąpił w obecnym stuleciu wraz z popularyzacją hulajnóg elektrycznych, które stały się symbolem aktywnego stylu życia. W pewnym okresie toczono spór o to, jak określać osobę prowadzącą tego typu pojazd. Ostatecznie kres dyskusjom położył profesor Jan Miodek, uznając za poprawną formę „hulajnogista”.

Hulajnogi poruszane odpychaniem się nogą od podłoża do niedawna stanowiły zdecydowaną większość, a korzystanie z hulajnóg napędzanych silnikiem nie było w żaden sposób regulowane przez przepisy. Do 20 maja 2021 roku kierujący hulajnogami byli traktowani przez przepisy o ruchu drogowym jak piesi. A przecież zderzenie z rozpędzonym pojazdem tego typu, nawet jeśli jest napędzany nożnie, grozi znacznie dotkliwszymi konsekwencjami niż kolizja dwojga pieszych. W sytuacjach spornych starano się naciągać nieco istniejące regulacje i stosować wobec hulajnóg definicję motoroweru; było to jednak podejście uznaniowe, nieprecyzyjne i otwierające pole do wykluczających się interpretacji. Problem narastał wraz ze wzrostem popularności hulajnóg elektrycznych, szczególnie gdy w polskich miastach jak grzyby po deszczu wyrastały coraz liczniejsze wypożyczalnie tego sprzętu. Rosła liczba wypadków z ich udziałem i ilość poszkodowanych. Często też dało się obserwować sposób użytkowania hulajnóg wołający o pomstę do nieba. Nierzadkie stały się obrazki rodzica stawiającego dziecko przed sobą tak, że w przypadku kolizji to ono przyjęłoby na siebie największą siłę uderzenia. Młodzież i dorośli jeździli we dwójkę a czasem nawet w trzy osoby, często pod wyraźnym wpływem alkoholu. Szarżowano z nadmierną prędkością lub jadąc chodnikiem, narażano bezpieczeństwo pieszych. Naprzeciw tym problemom miały wyjść obowiązujące od 20 maja 2021 roku przepisy o ruchu urządzeń transportu osobistego i hulajnóg elektrycznych. Kierujący tymi pojazdami są zobowiązani do poruszania się wyłącznie drogami dla rowerów i ustępowania miejsca pieszym. Gdy brak jest dróg rowerowych, hulajnogista może poruszać się szosą, o ile obowiązuje na niej ograniczenie prędkości do 30 km/h lub chodnikiem, jednak winien zachować wówczas szczególną ostrożność i zachowywać prędkość zbliżoną do prędkości poruszania się pieszego. Oficjalnie nie wolno też prowadzić pod wpływem alkoholu, przewozić zwierząt ani ładunków.

Mimo nowych przepisów, hulajnogi, zwłaszcza wyposażone w silnik, stanowią często zagrożenie na polskich drogach i chodnikach. Według danych Komendy Głównej Policji w samym tylko roku 2022 doszło aż do 272 wypadków z udziałem hulajnóg elektrycznych, w których poszkodowanych zostało 278 osób. Są one jednak niebezpieczne nie tylko w ruchu, o czym przekonało się bardzo wiele osób niewidomych i seniorów.

Coraz większa ilość miejskich wypożyczalni hulajnóg elektrycznych w Polsce stwarza potrzebę znalezienia dogodnego miejsca do ich parkowania. Hulajnogi można znaleźć porozrzucane na chodnikach, pod ścianami budynków, blisko przejść dla pieszych czy schodów. Często bywają zaparkowane wzdłuż krawężników, które, szczególnie dla osób niewidomych, są wygodnym punktem odniesienia podczas pieszego poruszania się po mieście. Większość osób z dysfunkcją wzroku w Polsce ma na swym koncie wielokrotne przykre zderzenie z zaparkowanym byle jak sprzętem, większość też zna historię niepełnosprawnych lub osób starszych, dla których takie spotkanie skończyło się upadkiem, stłuczeniami, zranieniem lub nawet złamaniem ręki lub nogi. Wszak niewidomym i słabowidzącym również może się spieszyć, zdarza się, że idziemy szybko, zwłaszcza po terenie, który dobrze znamy. To zwiększa ryzyko nieszczęścia, szczególnie, że obecności hulajnogi nie jesteśmy w stanie w żaden sposób przewidzieć, może pojawić się nagle tam gdzie nigdy dotąd jej nie było. Wszystko zależy tu od fantazji użytkowników i właścicieli wypożyczalni. Co ciekawe, przez dysponentów tego typu sprzętu za nieprawidłowe jest uznawane jego parkowanie na trawnikach. Dla niewidomych byłoby to bezpieczniejsze, ale wtedy hulajnoga mniej rzuca się w oczy potencjalnego użytkownika. A wypożyczalnie to przecież ogromne pieniądze zarabiane przez prywatne firmy podpisujące umowy z władzami miast. Dlatego też organizacje społeczne, które zwracają uwagę na problem, m.in. Polski Związek Niewidomych czy Fundacja Vis Maior, natrafiają na mur podczas prób wyegzekwowania zmian realnie zwiększających bezpieczeństwo wszystkich uczestników ruchu pieszego. A przecież wystarczyłoby wziąć przykład z wypożyczalni rowerów miejskich. Tam pojazdy są umieszczane na specjalnych stacjach o stałym położeniu, które łatwo jest zauważyć i ominąć. Za porzucenie roweru w miejscu do tego nieprzeznaczonym naliczana jest zwykle dość wysoka opłata, co stanowi wystarczającą zachętę dla rowerzystów do dbania o porządek. Trudno zatem winić hulajnogistów za zaistniałą sytuację, albowiem jak mawiał Bertold Brecht: „nieprzymuszony nikt przymusu nie chce”, a odpowiedzialność za wychowywanie użytkowników i wpajanie prawidłowych zachowań spoczywa w większości na twórcach regulacji prawnych. Irytację może budzić fakt, że mimo wielokrotnych apeli organizacji społecznych osób z niepełnosprawnością do władz miast o podobne rozwiązanie kwestii e-hulajnóg; zachowują się one tak, jakby z niczego nie zdawały sobie sprawy i nie dostrzegały zagrożenia nawet, gdy leje się krew. Zamiast tego, szczycą się rosnącą popularnością ekologicznych form transportu osobistego, co można uznać za swoiste pomylenie pojęć.

Ważny impuls wyszedł niedawno z Paryża, którego mieszkańcy w referendum opowiedzieli się za likwidacją wypożyczalni, głównie z powodu licznych wypadków, w których zginęły aż 24 osoby a wiele zostało rannych. Aż 15000 miejskich e-hulajnóg zniknęło niedawno z paryskich ulic. Czy pozostaje nam tylko westchnąć, aby, jak przed wojną, Warszawa, a z nią inne polskie miasta mogły zyskać miano „Paryża północy”?

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

W siedemdziesiątą rocznicę śmierci…

Ireneusz Kaczmarczyk

Znany, ceniony i lubiany przede wszystkim jako twórca wierszy dla dzieci. Do tego rodzaju twórczości został zachęcony przez profesora Mariana Falskiego, autora pierwszego polskiego „Elementarza”. To jednak jedynie mały fragment spuścizny jaką po sobie pozostawił. Poeta, tłumacz, satyryk, autor skeczy, piosenek kabaretowych i wodewili. Brat polskiej literatki i tłumaczki Ireny Tuwim, kuzyn aktora kabaretowego oraz piosenkarza Kazimierza „Lopka” Krukowskiego. Jego bratem stryjecznym był aktor Włodzimierz Boruński.

Julian Tuwim urodził się 13 września 1894 roku w Łodzi. Pochodził z mieszczańskiej rodziny żydowskiej. Ojciec, Izydor, skończył szkołę w Królewcu, studiował w Paryżu, znał kilka języków obcych i pracował jako urzędnik bankowy. Matka, Adela z Krukowskich, była córką właściciela drukarni, a jej bracia byli cenionymi adwokatami i lekarzami.

W rodzimym mieście ukończył Męskie Gimnazjum Rządowe i pisał pierwsze wiersze.

Debiut poety poprzedzają tłumaczenia utworów Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Juliusza Słowackiego i Leopolda Staffa na język esperanto. Nawiasem mówiąc, twórczość Staffa od zawsze go fascynowała. Debiutuje w „Kurierze Warszawskim” w roku 1913 wierszem „Prośba”. Utwór podpisuje inicjałami St. M. (skrót od imienia i nazwiska Stefanii Marchew - jego przyszłej żony).

Mając 22 lata, opuszcza Łódź i podejmuje studia na Uniwersytecie Warszawskim. W tym czasie jego siostra Irena odkrywa w sobie talent literacki i zaczyna wydawać pierwsze wiersze dla dzieci i przekłady. Tuwim studiuje prawo i filozofię, jednak zwyciężają zainteresowania literackie. Publikuje w piśmie akademickim „Pro Arte et Studio”, drukuje w krakowskich „Maskach” oraz wydawanym w Poznaniu dwutygodniku „Zdrój”.

W 1916 roku wraz z Antonim Słonimskim, Jarosławem Iwaszkiewiczem, Kazimierzem Wierzyńskim i Janem Lechoniem powołuje do życia grupę literacką Skamander.

Pięć lat później wydaje pierwszy tomik wierszy pt. „Czyhanie na Boga”. Publikacją zyskuje uznanie i popularność. Recenzenci dostrzegają nowatorskie podejście do poezji, a także fascynację francuską i rosyjską liryką.

W 1918 roku powołuje do życia Związek Artystów i Kompozytorów Scenicznych i podejmuje współpracę z kabaretem „Picador”.

30 kwietnia 1919 roku Tuwim poślubia Stefanię z domu Marchew - córkę przedsiębiorcy Jakuba Marchewa i śpiewaczki Gustawy Gitli Dońskiej.

Po raz pierwszy zobaczył ją w dorożce przemierzającej ulicę Piotrkowską. On biedny student, ona zjawiskowo piękna i majętna. W przyszłości stała się prawdziwą muzą jego liryków. Miłość do żony przeszła do legendy. Z czułością odmieniał jej imię. Była dla niego: „panną Stefą”, „najmilszą Stefusią, Stefulinką, Stefeczką”, przepiękną „Fifcią”. Uczucie, które ich łączyło, było naprawdę silne. W liście do ukochanej pisał: „Czym ja byłbym bez Ciebie? Od dziesięciu lat mam jedno zajęcie: staram się (mówiąc dość płytko) podobać się Tobie. Dlatego się uczyłem, dlatego czytałem, dlatego rozdmuchiwałem w sobie iskierkę poetycką, dlatego dbałem o zdrowie, dlatego kultywowałem w sobie dobro - i wszystko w ogóle dlatego. Dla Ciebie”.

6 lat później Tuwim wspólnie z Mieczysławem Grydzewskim i Antonim Bormanem zakładają magazyn „To-To”. W tym okresie pełni też funkcję kierownika artystycznego działu humoru w Polskim Radiu. W kolejnych latach staje się aktywnym działaczem Sanacji. Współpracuje m.in. z Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim.

W okresie międzywojennym ukazują się kluczowe tomy poezji twórcy: „Słowa we krwi”, „Rzecz czarnoleska”, „Biblia cygańska” oraz „Treść gorejąca”.

Tuwim nigdy nie akcentował swojego pochodzenia a jednocześnie nigdy się go nie wstydził. Jednak dla wielu Żydów był zdrajcą, który wybrał polskość. Z drugiej strony zarzucano mu „zażydzanie” polskiej literatury. Zmagał się z tą podwójną tożsamością przez całe życie.

Po wybuchu II wojny światowej wyjeżdża z kraju. Początkowo emigruje do Francji, a następnie do Brazylii i USA. Na obczyźnie pisze nostalgiczny, liryczno-epicki poemat „Kwiaty polskie”. Współpracuje również z emigracyjnymi „Wiadomościami Polskimi Politycznymi i Literackimi”, a także z londyńskim miesięcznikiem „Nowa Polska”.

Wiosną 1946 roku powraca do kraju i osiedla się w Warszawie. Zostaje powołany na kierownika artystycznego Teatru Nowego. Współpracuje z magazynem „Problemy”, w którym prowadzi rubrykę „Cicer cum caule czyli groch z kapustą” i wydaje zbiór szkiców „Pegaz dęba, czyli Panopticum poetyckie”.

Wspólnie z żoną adoptują żydowską sierotę - Ewę. Dziewczynka miała 5 lat, gdy uświadomiła sobie, że może mieć ojca i matkę. „Mój ojciec kochał dzieci, bardzo go rozczulały. Nawet jak źle się czuł, jak nie miał czasu, to widać było to wzruszenie. Był sobą. Obserwował mnie czasem i mówił do mojej mamy «look at her», myśląc, że nie słyszę, i że nie wiem, co to znaczy” - po latach w jednym z wywiadów wspomina Ewa Tuwim-Woźniak.

Mimo udanego życia rodzinnego, poeta z trudem odnajduje się w powojennej rzeczywistości. Jest znerwicowany, pogrążony w depresji, którą często zapija alkoholem.

W 1953 roku wyjeżdża wraz z rodziną na zimowy wypoczynek do Zakopanego. Fakt ten jednak nie poprawia jego osobistej sytuacji. W rezultacie 27 grudnia 1953 roku umiera na atak serca w jednym z zakopiańskich pensjonatów. Spoczywa w Alei Zasłużonych na wojskowych Powązkach.

W 2006 roku córka Ewa powołuje Fundację im. Juliana Tuwima i Ireny Tuwim. Celem Fundacji jest nie tylko popularyzacja i utrwalenie twórczości autorów; istotna jest również pomoc osobom niepełnosprawnym, nieuleczalnie chorym dzieciom i młodzieży.

Dorobek literacki Tuwima na zawsze wpisuje się w historię literatury polskiej. Za swoją twórczość został uhonorowany licznymi odznaczeniami.

W związku z rocznicą śmierci Juliana Tuwima zachęcam miłośników poezji (i nie tylko) do zapoznania się z dorobkiem literackim znamienitego polskiego twórcy.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Teatr widziany oczami niewidomego

Anna Kłosińska

W obecnych czasach osoby niewidome coraz częściej mogą korzystać ze świata kultury. Z roku na rok wzrasta dostępność sztuki dla tych odbiorców, a wszystko to za sprawą audiodeskrypcji, która jest coraz bardziej popularna w filmach, programach telewizyjnych, w kinach, muzeach, a nawet w teatrach.

Czym jest audiodeskrypcja? Być może nie wszyscy słyszeli o tej formie wsparcia dla osób z niepełnosprawnością wzroku, więc śpieszę z wyjaśnieniem. Audiodeskrypcja to werbalna charakterystyka tego, co widzi osoba widząca podczas różnych wydarzeń, np. w kinie czy teatrze. Opisuje ona m.in. bohaterów, ich mimikę twarzy, gestykulację, wygląd, miejsce, w którym dzieje się akcja.

W Polsce ta forma wsparcia dla osób z problemami wzroku pojawiła się po raz pierwszy w 1999 r. w tyflofilmach, w których zastosowano stop-klatkę. Nigdy jednak nie dopuszczono ich do publicznych pokazów filmowych w kinie.

Pierwsza premiera kinowa z audiodeskrypcją miała miejsce w 2006, kiedy to w kinie w Białymstoku udostępniono film pt. „Statyści”. W 2007 r. w telewizji wyemitowano z opisem dźwiękowym (audiodeskrypcją) serial pt. „Ranczo”, zaś w październiku tego samego roku fani sportu, dzięki nowym udogodnieniom dla niewidomych, mogli obejrzeć w Białymstoku mecz piłki nożnej. W tym samym mieście miesiąc później opisową narrację wykorzystano w białostockim Teatrze Lalek w spektaklu pt. „Jest królik na księżycu”. W roku 2009, w stolicy województwa podlaskiego audiodeskrypcję po raz pierwszy wykorzystano w Galerii Arsenał podczas wystawy sztuk plastycznych. W 2010 r. tę formę wsparcia dla osób niewidomych i słabowidzących udostępniono również do charakterystyki „Panoramy racławickiej”.

Moje pierwsze spotkanie z audiodeskrypcją miało miejsce w pierwszej klasie liceum, kiedy z nauczycielem oglądaliśmy film pt. „Rozumiemy się bez słów”. Zafascynowało mnie to i od tamtego czasu zaczęłam się tym interesować. Kupując różne kinowe produkcje, zwracałam uwagę, czy posiadają wyżej wspomniane udogodnienia dla osób z dysfunkcją wzroku. Dowiedziałam się też, że w niektórych programach - filmach i serialach w TV - także występuje ta forma dostępności, więc w miarę możliwości zaczęłam z niej korzystać. Od 2021 r. regularnie uczestniczę w spektaklach z audiodeskrypcją w naszym jeleniogórskim teatrze im. Cypriana Kamila Norwida.

„Scrooge. Opowieść wigilijna” to pierwsze widowisko dostępne dla osób niepełnosprawnych w naszym teatrze, na które się wybrałam. Cieszyło się ono ogromną popularnością.

W tym roku miałam okazję być już na trzech przedstawieniach tego typu: „Niedźwiedź. Oświadczyny”, „Prezent urodzinowy”, a także „Ania z Zielonego Wzgórza”. Przedsięwzięcie finansowane było w ramach projektu „Kultura bez barier”. Możliwość zobaczenia oczyma wyobraźni tego, co dzieje się w danym momencie na scenie dzięki słownemu opisowi lektora jest niesamowitym przeżyciem. Tym, którzy nie mieli jeszcze okazji uczestniczyć w spektaklach z udogodnieniami dla niepełnosprawnych, krótko wyjaśnię, jak to wygląda z perspektywy osoby niewidomej. Osoby z dysfunkcją wzroku przed rozpoczęciem wydarzenia otrzymują od pracownika teatru odbiornik do audiodeskrypcji z dołączoną do niego słuchawką, którą dzięki specjalnemu uchwytowi zawiesza się na uchu. Urządzenie jest bardzo łatwe w obsłudze. Posiada suwak do jego włączenia i wyłączenia oraz cztery przyciski, z czego korzystamy tylko z dwóch. Jeden służy do podgłośniania, natomiast drugi do przyciszania tego, co słyszymy. Opis tego, co dzieje się w danej chwili na scenie, odbywa się w czasie rzeczywistym. Osoba siedząca za sceną czyta wcześniej przygotowany tekst, uzupełniając dialogi aktorów.

Teatr im. Cypriana Kamila Norwida stał się dostępny nie tylko dla niewidomych i niedowidzących, ale również dla niesłyszących. Dzięki specjalnie zainstalowanej pętli indukcyjnej oraz tłumaczeniu na język migowy, osoby głuche i niedosłyszące mają możliwość pełnego uczestniczenia w przedstawieniach teatralnych. Po każdym spektaklu organizowane są warsztaty (tzw. touch tour), po których widzowie ze specjalnymi potrzebami i nie tylko mogą wejść na scenę i zapoznać się ze scenografią, porozmawiać z aktorami, a także dotknąć ich kostiumów.

W czerwcu odbyło się ostatnie widowisko w ramach projektu „Kultura bez barier”, jednak dyrekcja teatru imienia C. K. Norwida zapewnia, że nadal będzie otwarta na niepełnosprawnych i w następnym sezonie artystycznym spektakle z dostępnością dla osób z problemami wzroku czy słuchu będą kontynuowane.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Życie w cieniu poezji

Teresa Dederko

Od zawsze mam słabość do ludzi nieco „zwariowanych” na punkcie swojej działalności twórczej. Sama nie mam żadnego wybitnego talentu, ale ogromną przyjemność sprawia mi uczestniczenie w różnych wydarzeniach kulturalnych. Kiedy, pracując jeszcze w Polskim Związku Niewidomych, zostałam oddelegowana do udziału w jury konkursu poetyckiego w Łomży, pojechałam tam z przyjemnością. Łomża leży nad Narwią, na pograniczu Mazowsza i Podlasia. Pojechałam z mężem, który był moim kierowcą i przewodnikiem. Podróż samochodem z Warszawy zajmuje ok. dwóch godzin.

Na miejscu oczekiwał na nas organizator konkursu poetyckiego, pan Witold Długozima. Z ciekawością zapytałam, dlaczego tak mu zależało, aby w jury uczestniczyła osoba niewidoma. Pan Witold odpowiedział, że sam słabo widzi, jest wychowankiem szkoły w Laskach i chce promować pismo brajlowskie. Zależy mu, żeby uczniowie biorący udział w konkursie, ich nauczyciele i rodziny mogli zobaczyć, jak sprawnie można robić notatki, korzystając z pisma punktowego.

Chyba dobrze wywiązałam się z tego zadania, bo po imprezie wraz z mężem zostaliśmy zaproszeni do domu pana Witolda, gdzie z jego żoną Heleną zjedliśmy obiad.

Po kilku kolejnych spotkaniach coraz bardziej byłam zaintrygowana wszechstronnym łomżyńskim animatorem kultury. Podczas urlopu wybrałam się z dyktafonem do Łomży, aby przedstawić Czytelnikom poetę, recytatora, autora scenariuszy programów poetyckich i wielu innych dokonań, o których niech opowie sam ich twórca, Witold Długozima.

 

Witku, pochodzisz ze wsi białostockiej, słabo widzisz, więc jak to się stało, że ukończyłeś warszawską Akademię Teatralną?

Wszystko zaczęło się w Laskach, tam jest początek mojej drogi twórczej, prowadzącej do, jak Ty nazywasz, sukcesów. Moje zamiłowanie do poezji, recytacji zauważyła siostra Blanka Wąsalanka, sama mająca za sobą karierę artystyczną. Szlifowała mój skromny talent i wymogła na mnie, żebym po maturze złożył dokumenty do Akademii Teatralnej na wydział kultury żywego słowa.

Wtedy już, a były to lata 70. ubiegłego wieku, wraz z moim laskowskim kolegą Frankiem Kwiatkowskim braliśmy udział w licznych ogólnopolskich konkursach recytatorskich.

A jak trafiłeś do Łomży? Wiem, że tu założyłeś rodzinę?

To jest dość romantyczna historia. Wracałem do domu po zdanym egzaminie magisterskim, taki w euforii. Obok mnie zajęła miejsce piękna dziewczyna, a ja nie mogłem powstrzymać się, żeby nie opowiedzieć jej o przeżyciach tego dnia. Helenka, bo tak miała na imię, pogratulowała mi dyplomu i zgodziła się na spotkanie właśnie w Łomży, gdzie mieszkała. Zacząłem szukać pracy w tym mieście i zostałem zatrudniony na umowę zlecenie w Ognisku Pracy Pozaszkolnej, a potem w szkole podstawowej, gdzie prowadziłem zespół teatralny i udzielałem konsultacji teatralno-literackich. Pracowałem tam przez wiele lat, aż od nowej nauczycielki dowiedziałem się, że „ślepi nie mogą pracować z młodzieżą”.

Wspomogli mnie wtedy przyjaciele i wraz z grupą „moich dzieci” znalazłem przyjazne warunki do prowadzenia prób zespołu w miejscowym Klubie Wojskowym. Odbywały się tu także biesiady literackie, na które zapraszałem znanych poetów. Odwiedził nas m.in. Ernest Bryll, ks. Jan Twardowski, Joanna Kulmowa.

Założony przez Ciebie Teatrzyk Żywego Słowa „Logos” ma już ponad 40 lat. Wychowałeś parę pokoleń uczniów, których nauczyłeś kochać poezję. Czy nadal dzieci i młodzież chętnie biorą udział w Twoich zajęciach?

Dla mnie poezja i praca z młodymi ludźmi to taka wędrówka po cudownym świecie. Ja to po prostu kocham. Przez te wszystkie lata przygotowaliśmy wspólnie mnóstwo programów poetyckich, teatralnych, trochę poezji śpiewanej. Zawsze cieszy mnie, gdy widzę, jak w moich wychowankach rozkwita zainteresowanie literaturą i piękną formą jej przekazywania, gdy otrzymują nagrody w konkursach recytatorskich. Kiedyś opowiadałem w domu o sukcesach „moich dzieci”, aż nagle mój mały wówczas synek zapytał: „tato, to ile ty masz dzieci”? Teraz sobie uświadomiłem, że przez te 43 lata pracy nigdy ze strony młodzieży nie spotkała mnie żadna przykrość. Zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy na takie spontanicznie organizowane imprezy, zwłaszcza podczas wakacji. Zawsze wtedy mogłem liczyć na ich pomoc w orientacji w obcym terenie. Teraz mam już całkiem pokaźną gromadkę „teatrzykowych wnuków”, z którymi nadal pracujemy nad dobrą recytacją, a co dla mnie ważne, nad poprawnym rozumieniem tekstu.

Do organizowanych przez Ciebie konkursów zgłaszają się nie tylko uczniowie z polskich szkół, ale także z Białorusi, Ukrainy i z Litwy. Jak to się stało, że nawiązałeś kontakty z tamtejszymi środowiskami polonijnymi?

Z Łomży do Grodna czy Wilna jest całkiem blisko. Do Lwowa troszkę dalej, ale „poczta pantoflowa” działa bez zarzutu. Szkoły prowadzą wymiany młodzieży, dzieci szybko zaprzyjaźniają się, a nauczyciele mają tam swoich znajomych. Od lat współdziałam ze Stowarzyszeniem Wspólnota Polska.

Przekonałem się, że Polakom zamieszkałym w sąsiednich krajach naprawdę zależy, aby ich dzieci miały żywy kontakt z polskim językiem i naszą kulturą. Z ich udziałem odbył się już 36. konkurs Polskiej Poezji Współczesnej i 23. pt. „Uśmiechnięte strofki”. Jestem inicjatorem i współorganizatorem wraz z Klubem Wojskowym oraz Stowarzyszeniem Wspólnota Polska, konkursu „Miejsce na wiersze”, w którym recytatorzy w finałowym koncercie prezentują poetów swojego regionu.

Od czasu do czasu współpracuję z łomżyńskimi parafiami i przedstawiamy programy poezji religijnej w kościołach. Młodzież chętnie bierze udział w prowadzonych przeze mnie warsztatach teatralnych.

W 2003 roku powołałem Stowarzyszenie Kultury i Oświaty „Logos”, które ma za zadanie wspieranie działalności artystycznej teatrzyku „Logos”, ponieważ teatrzyk nie jest finansowany ze środków publicznych, a Klub Wojskowy udostępnia nieodpłatnie salę widowiskową do zajęć i prezentacji programów.

Ciekawa jestem, jakie są Twoje metody pracy. Czy korzystasz z nowoczesnych technologii przy pisaniu scenariuszy?

Tak, mam komputer i ostateczna wersja powstaje przy jego pomocy. Zraziłem się natomiast do pobierania wierszy z internetu, ponieważ zdarzają się pewne przekłamania. Kiedyś ściągnąłem sobie wiersz Wierzyńskiego, ale coś mi się w nim nie zgadzało. Porównałem tekst z wersją z książki i okazało się, że tylko dwie zwrotki są oryginalne. Gdy pracuję, powstaje w pokoju lekki bałagan, ponieważ sięgam po różne książki, w których, jak pamiętam, znajdują się potrzebne mi teksty. Korzystam też z nagrań. Czasami do programów poetyckich sam dobieram muzykę. Lubię zarówno poezję klasyczną, jak i współczesną, po prostu dobrą. Czasem moje dzieci same wynajdują utwory, które chciałyby recytować. Obecnie pracujemy nad programem poetyckim, trochę patriotycznym a trochę religijnym: „Serce Maryi w sercu Polski”.

Czy przebywanie w świecie poezji nie oddala Cię od codziennego, prozaicznego życia?

Nie, chyba nie, bo lubię od czasu do czasu gotować albo sprzątać. Poza tym zapewniam, że przygotowanie każdego konkursu wymaga podejmowania wielu wybitnie prozaicznych przedsięwzięć. Muszę znaleźć i przekonać sponsorów, załatwiam noclegi dla uczestników i salę do występów. Są to naprawdę żmudne oraz bardzo przyziemne zadania. Trudno mi dłużej usiedzieć w jednym miejscu.

Dla odprężenia, gdy jest jeszcze widno, spaceruję, bo wieczorem nic nie widzę.

Często wraz z żoną słuchamy muzyki, bardzo lubimy poezję śpiewaną. Jesteśmy małżeństwem z długim stażem, jednak nie brakuje nam tematów do rozmów. Żona jest zawsze pierwszym krytykiem mojej twórczości. Jestem bogaty, bo znalazłem aż trzy miłości: do żony, poezji i młodzieży. Są one treścią mojego życia.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Moje spotkanie z Ikoną Matki Bożej Częstochowskiej

Jadwiga Bobeł

Odkąd pamiętam, Maryja była obecna w moim życiu. Razem z Jezusem - tym małym, nowonarodzonym i tym dojrzałym, nauczającym, ukrzyżowanym, zmartwychwstałym - towarzyszyli mojemu dzieciństwu, dorastaniu, młodości i towarzyszą teraz jako kobiecie dorosłej. Inaczej patrzyłam na te dwie ważne postacie jako dziecko, a z upływem lat poznawałam je lepiej, nawiązywałam i wciąż nawiązuję relacje. W tym miejscu chciałam trochę więcej opowiedzieć o mojej relacji z Maryją.

Urodziłam się jako osoba z jednoczesnym ubytkiem wzroku i słuchu. Świat poznawałam głównie dotykiem. Resztki widzenia dawały mi bardzo zniekształcony i fragmentaryczny obraz rzeczywistości. Od wczesnych lat życia rodzice zabierali mnie ze sobą do kościoła. Chodziliśmy nie tylko na msze św., ale też na inne nabożeństwa. „Majówki” zawsze utożsamiałam z nabożeństwami maryjnymi odprawianymi w maju. Uwielbiałam tę odśpiewywaną Litanię Loretańską. Natomiast październik kojarzyłam z miesiącem różańcowym. Zarówno przy „majówkach”, jak i przy odmawianiu kolejnych części Różańca czułam jedność i wspólnotę z ludźmi, z którymi zwracaliśmy się do Maryi. Te wspomnienia na zawsze pozostaną pięknymi w moim życiu.

Maryja dla mnie zawsze była i jest przede wszystkim matką Jezusa, syna Bożego. Była moją towarzyszką, osobą, do której zwracałam się w modlitwie. Z czasem stała się powierniczką. Wizerunek tej wspaniałej kobiety poznawałam tylko dzięki opisowi życzliwych ludzi. Sama nie miałam możliwości wzrokowo Ją zobaczyć. Z czasem uświadomiłam sobie, że inny jest Obraz Matki Bożej Kalwaryjskiej, inny Matki Bożej Licheńskiej, a jeszcze inny Matki Bożej Częstochowskiej. To odkrycie nie zmieniło jednak faktu, że dla mnie pozostawała Ona wciąż jedną i tą samą Maryją.

Przeszło 10 lat temu miałam możliwość przebywać na Bachledówce, gdzie znajduje się kościół Ojców Paulinów, a w nim płaskorzeźba ikony Matki Bożej Jasnogórskiej. Było to dla mnie bardzo ważne i znaczące wydarzenie, gdyż wówczas po raz pierwszy zetknęłam się osobiście z wizerunkiem Maryi. To znaczy, że mogłam obejrzeć, czyli dotknąć płaskorzeźby tejże ikony. Było to dla mnie bardzo wzruszające doświadczenie, bo choć z Maryją w ten sposób spotkałam się po raz pierwszy, to przecież wcześniej dużo o Niej słyszałam.

Matka Boska Częstochowska miała ogromny wpływ na kształtowanie się tożsamości narodowej Polaków, szczególnie w kontekście chrześcijaństwa. Jasna Góra, czyli miejsce, gdzie znajduje się oryginał tego obrazu, nazywana jest stolicą duchową Polski, a Pani Częstochowska - Królową Polski. Jej motyw ukazywany był w literaturze, sztuce, kulturze. Od wieków obecna była w historii naszej ojczyzny. Towarzyszyła w trudnych doświadczeniach naszego narodu, dodawała ducha i podnosiła wiarę, moralność i siłę w kluczowych momentach naszych dziejów.

Kiedyś odwiedziłam Maryję w Jasnogórskim Sanktuarium Paulinów. Miałam możliwość pomodlić się, pomedytować przed obrazem Czarnej Madonny. Poczułam się na tej Bachledówce, jakbym spotkała kogoś bliskiego, z kim łączą mnie relacje… I tak przecież było.

W tym miejscu chcę opowiedzieć o technicznym odbiorze Ikony. Pierwsza sprawa, na jaką zwróciłam uwagę, to fakt, iż dla mnie czym innym jest osobisty odbiór jakiegoś dzieła, a czym innym, gdy mi ktoś opisuje to dzieło. Bogactwo artystyczne tej cudownej Ikony uświadomiłam sobie dopiero, gdy mogłam Jej dotknąć. Z drugiej strony, zdałam sobie sprawę, ile rzeczy (kolorów, mnogości szczegółów) oddających piękno Maryi dostrzeganych wzrokowo jest dla mnie nie do obejrzenia, ale i trudnych do opisania. Trudnych, bo z tego co słyszałam, nie da się słowami oddać piękna Czarnej Madonny.

Jako ciekawostkę wspomnę, że co do jednej bardzo istotnej rzeczy musiałam zweryfikować swoją wiedzę. Zawsze błędnie myślałam, że Dzieciątko Jezus leży bardziej poziomo na rękach Maryi, jak noworodek. Dopiero spotkanie na Bachledówce pokazało mi, że jest inaczej. Poza tym mogłam dotknąć charakterystycznych aureoli otaczających głowę zarówno Maryi, jak i Dzieciątka. Na wizerunku Maryi, szczególnie na policzku, wyraźnie zaznaczone zostały osławione blizny, powstałe na skutek napadu na klasztor pauliński i zniszczeniu Obrazu w pierwszej połowie XV w. Wzruszenie we mnie wywołuje możliwość dotknięcia uniesionej w geście błogosławieństwa ręki małego Jezusa.

Od czasów Bachledówki byłam już kilka razy w paulińskim klasztorze w Częstochowie, nawet kilka razy z pieszą pielgrzymką. Odwiedzając Panią Jasnogórską, zawsze z rozrzewnieniem wspominam to pierwsze spotkanie z Jej wizerunkiem.

Na zakończenie opowieści o moim spotkaniu z Maryją pragnę wspomnieć, iż posiadam płaskorzeźbę Ikony Matki Boskiej Częstochowskiej i lubię od czasu do czasu na nią „popatrzeć”.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Warto posłuchać

Izabela Szcześniak

Pragnę polecić wszystkim Czytelnikom książkę Davida Davidara pt. „Dom błękitnych mango”.

Akcja powieści toczy się pod koniec XIX oraz w pierwszej połowie XX wieku w wiosce Chevathar, położonej w południowych Indiach.

Salomon Dorai jest naczelnikiem wioski i należy do rodu Andavarów, a jego cała rodzina wyznaje wiarę chrześcijańską - protestantyzm. Żona Salomona Charity, wokół pięknego domu zasadziła gaje błękitnych mangowców, których owoce odznaczają się wyjątkowym smakiem.

W 1899 roku w wiosce dochodzi do tragicznych wydarzeń. Trzynastoletnia Valli, córka dzierżawcy ziemi należącej do Salomona Dorai, zostaje napadnięta przez obcych mężczyzn i brutalnie zgwałcona. Dwa dni później dziewczyna popełnia samobójstwo, a po jej śmierci zaczynają zaostrzać się spory pomiędzy Andavarami i Vedharami, którym dowodził wrogo nastawiony do Salomona Muthu Vedhar.

Starszy syn naczelnika Daniel, interesuje się medycyną i wraz z pastorem, ojcem Ashworthem, zbiera zioła. Razem pracują nad poznaniem właściwości leczniczych zebranych roślin. Daniel pragnie zostać lekarzem, ale Salomon nie akceptuje decyzji syna.

Ojciec faworyzuje młodszego syna Aarona, który jest sprytnym i walecznym chłopakiem. Ulubieńcem matki był Daniel i widząc oschłość, a nawet pogardę w stosunku do starszego syna, Charity wstawiała się u męża za Danielem.

Naczelnikowi wioski było coraz trudniej zarządzać wioską. Muthu Vedhar podburzał rody Vedharów i Marudarów przeciwko Salomonowi. Ciągle wybuchały nowe zamieszki.

W czerwcu 1900 roku, na plaży w Chevatharze doszło do bitwy Chevatharów, którym dowodził Salomon Dorai i Vedharów z Muthu Vedharem na czele. W wyniku walk zginął Salomon Dorai oraz Muthu Vedhar. Życie stracił także pastor, który przybył, by pogodzić zwaśnione rody.

Po śmierci Salomona, Charity Dorai wraz z synem Danielem wyjechali do miasteczka, w którym mieszkał jej ojciec. Daniel zaczął praktykę farmaceutyczną u hinduskiego doktora Pillai, a jego zdolności zostały szybko zauważone przez lekarza. Chłopak został wysłany na studia medyczne.

Aaron został w Chevatharze. Zamieszkał w domu rodziny Dorai, którego właścicielem oraz naczelnikiem wioski był brat Salomona, Abraham. Stryj oraz jego żona nastawiali chłopaka przeciwko matce i bratu. Wkrótce Aaron wkroczył na drogę przestępczą. Zaczął uciekać z domu, pić dużo alkoholu i okradać małe sklepiki. Związał się z tzw. „rewolucjonistami”, którzy organizowali zamachy na urzędników pracujących dla brytyjskich kolonialistów.

Jakie były dalsze losy rodziny Dorai? Czy Daniel został lekarzem? Czy Aaron pogodził się z rodziną?

Przeczytajcie sami! Polecam, David Davidar „Dom błękitnych mango”. Czyta Ksawery Jasieński, książka dostępna w formacie Czytak i DAISY.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Dariusz Wojciechowski - nota autobiograficzna

Krótka notka o mnie: rocznik 1978, absolwent filozofii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. 5 lat temu na skutek choroby autoimmunologicznej niemal całkowicie straciłem wzrok. Widzę jedynie cztery procent, ale to nie stoi na przeszkodzie, żeby w pełni realizować się. Pracuję w Fundacji Szansa dla Niewidomych. Właśnie oddaję do druku swój drugi tomik poezji. Pomimo swojej niepełnosprawności fotografuję, mam za sobą kilka wystaw. Wykładam również na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Prowadzę kanał na TikToku, w którym staram się pokazać innym, że, wbrew przeciwnościom losu, można być osobą szczęśliwą. Naprawdę wiele zależy od nas. Pod koniec 2022 roku moje wiersze zostały wystawione na deskach Lubuskiego Teatru. Piszę również teksty do piosenek. Udzielam się jako wolontariusz w Caritasie. Adres do teledysku do jednej z moich piosenek: https://youtube.com/@akustyki6288.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Wiersze wybrane

Dariusz Wojciechowski

 

Za oknem

Podmuch wiatru za oknem.
Gdzieś odfrunął zerwany liść,
by zgnić
samotnie.
Znów nie przyszła. Znów coś tam
wypadło.
Za oknem deszcz. Mokradło.
Lepka cisza zimnych ścian.
I telefon milczy wciąż
krzykliwie.
Łzy spływają po szybie
w pustki głąb.
Radio w kącie smętnie gra,
owijając w słów chustkę
tę pustkę.
Cicho sza...
Może w przyszłą sobotę
przyjedzie,
pogada, zostanie na obiedzie.
A potem...
Podmuch wiatru za oknem.
Gdzieś odfrunął zerwany liść,
by zgnić
samotnie...

 

Mniej więcej

Jest coraz więcej tych miejsc,
tych zdjęć
wypełnionych pustką.
Obecność rozmywa się
na szkle
i spływa łez stróżką.
Jest coraz więcej tych dróg,
tych wśród
przebytych gdzieś wcześniej,
w których odbity ślad stóp
w dżdżu zmókł
i spłynął wraz z deszczem.
Jest coraz więcej tych słów,
tych wśród
niewypowiedzianych,
które utknęły gdzieś tam,
u bram
słów nieusłyszanych.
Jest coraz więcej tych wierzb,
tych drzew
sterczących przy drodze,
które zniszczenia zły czas
gdzieś skradł,
przebiegle jak złodziej.
Jest coraz mniej tych...

 

Nieobecność

Wraz z ostatnią łzą
spłynąłem na dno
Niepamięci.
Zsunąłem się z rzęs,
zniknąłem ze zdjęć,
z pragnień, z chęci.
I jak zwiędły liść
przestałem już być
w Codzienności.
Rozmywałem się -
cień w wieczornej mgle -
w mgle Nicości.
Zamieszkałem tam
wśród grobowych ścian,
w niemym mroku.
Czas zatrzasnął drzwi
zapomnianych dni.
Bez powrotu (?).

 

Me Homo

Otwieram powieki,
by ujrzeć dno rozpaczy,
zobaczyć
łez ścieki.
Jak płyną powoli
pomiędzy palcami
rzekami,
gdy oddech zabija i boli.
Nie chcę zamykać oczu
na ranne ciała i dusze.
Bo muszę
też tę rozpacz poczuć.
Niech we mnie gra
akordy w głębiach sumienia,
niech każda łza
Odmienia.
Bo gdybym zamknął powieki,
choćby na chwilę,
dopóki żyję,
przepadłbym na wieki.

 

Rejs

Na brzegu, za mną
zostawiłem wszystko, całe życie.
Musiałem zamknąć
te wszystkie lata w jednej walizce.
Niewiele tego
mi pozostało... tych parę łachów.
Ale to nic złego.
Wszystko i tak kiedyś skończy w piachu.
Wiatr mocno wieje.
Wdycham powietrze. Chłodne i słone,
jak zapomnienie.
Przede mną jeszcze długi rejs promem.
Już nie istnieje
świat idyllicznej, fałszywej mary.
To stare dzieje...
A przez nie szukam na nowo wiary.
Wiary, że jeszcze
przemienię świata spróchniałą bryłę
z złego na lepsze.
Chciałbym uwierzyć, że po to żyję.
W ręku walizka
jakoś mi ciąży. Rzucam ją w morze.
W gardle mnie ściska.
Na drugim brzegu, drugi świat stworzę.
A już myślałem,
że tak na dobre straciłem całą
Nadzieję, Wiarę.
Tak, to niewiele, może zbyt mało.
Nie mam nic więcej.
No, poza wolą, by stać na nogach,
ująć los w ręce...
Przede mną jeszcze tak długa droga.

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Nasze sprawy

&&

Polska policja otwarta na drugiego człowieka

Anna Dąbrowska

Do policji trafiłam na staż jako osoba z niepełnosprawnością wzroku i słuchu. W czasie pandemii straciłam pracę i ten nowy, dziwny dla wszystkich czas przesiedziałam w domu bez żadnych konkretnych zajęć. Był to okres szczególnie dla mnie trudny. Na próżno wysyłałam swoje CV, na które tak naprawdę nikt nie odpowiadał. Pracodawcy nie zatrudniali nikogo z zewnątrz, gdyż martwili się o utrzymanie stanowisk pracy dla swoich pracowników i zorganizowanie im zajęć w nowej rzeczywistości. Bardzo chciałam coś robić nawet całkiem społecznie, za darmo. Niestety, także taka praca była trudna do osiągnięcia. Wszelkie hospicja i domy opieki były zamknięte dla odwiedzających.

Wysłałam swoje dokumenty m.in. do stowarzyszenia organizującego staże dla osób z niepełnosprawnością w państwowych instytucjach. Po roku odezwano się do mnie i zaproponowano płatny staż w Komendzie Głównej Policji. Propozycję przyjęłam natychmiast. Zgłosiło się kilku kandydatów, jednak pani naczelnik wybrała mnie. Szukano dziennikarza, by tworzył audiodeskrypcje oraz opisy zdjęć do materiałów, jakie policyjni dziennikarze umieszczają w mediach.

Specjalnie nikt mnie nie wprowadził w tajniki pracy, bo jak się później okazało, nikt tak naprawdę nie wiedział po co i komu ta audiodeskrypcja ma służyć. Ustawa o dostępności weszła do policji dwa lata temu, ale tak naprawdę bardziej na papierze niż w praktyce. Dziś mogę stwierdzić, że byłam tam jedną z pierwszych osób, które zaczęły ją stosować, a na pewno pionierem, który zaczął ją tłumaczyć funkcjonariuszom prostym językiem.

Stażystę z reguły traktuję się jako zło konieczne, z czego zdawałam sobie sprawę. Miałam tu być jedynie 3 miesiące, więc nie wprowadzano mnie i nie tłumaczono specjalnie żadnych zagadnień związanych z pracą w policji. Nie uczestniczyłam w zebraniach zespołu, nowych projektach i dyskusjach, bo wiedziano, że mój pobyt jest tu chwilowy.

Jestem osobą otwartą, komunikatywną i łatwo nawiązuję kontakty; nawiązałam zatem szybko znajomości z kolegami z sąsiednich pokojów. W swoim gabinecie siedziałam sama. Przechowywano też w nim wszystkie materiały reklamowe i dawne numery policyjnych gazet, miejsca więc nie było za dużo. W pokoju miałam także zepsuty czajnik elektryczny, ale nie poprosiłam o przysługujący mi nowy. Wolałam co rano wejść do pokoju obok i poprosić kolegów o gorącą wodę, by zrobić sobie kawę. To była bowiem jedyna możliwość zamienienia z nimi kilku słów.

I tak powoli, codziennie, czekając aż woda się zagotuje, starałam się porozmawiać. Okazali się fantastycznymi ludźmi, chętnymi do rozmowy i pomocy. Opisując filmy, często nie rozumiałam działania sprzętu, czy czynności, jakie wykonują policjanci lub kontrterroryści. Koledzy spokojnie wyjaśniali mi wszystko. Nikt nie pytał o moją niepełnosprawność. Cieszyli się, że tworzę za nich te audiodeskrypcje, których nie lubili i nie widzieli sensu ich przygotowywania.

Staż szybko dobiegał końca, a ja bardzo chciałam otrzymać tam etat. Moi rozmówcy od porannej kawy poinformowali mnie, że ktoś z działu idzie na rok na urlop macierzyński i mogę ubiegać się o umowę na zastępstwo. Szefowa zaproponowała mi ten etat.

Byłam bardzo zadowolona i spokojna, gdyż w końcu miałam jakąś stabilizację zawodową i finansową.

Przez kilka miesięcy obserwowałam pracę funkcjonariuszy i pracowników cywilnych w dziale komunikacji, w którym pracowałam. Jak się okazało, nie byłam jedynym pracownikiem z niepełnosprawnością, ale tylko ja mówiłam o tym otwarcie. Widziałam skrępowanie kolegów, którzy chcieli mi pomóc, a często nie wiedzieli jak. Wpadłam na pomysł, że stworzę warsztaty dla pracowników z mojego działu, by opowiedzieć im o moich potrzebach i wskazać, jak mogą mi pomóc.

O swoich planach poinformowałam przełożonego. Na jego decyzję czekałam kilka miesięcy.

Przy pomocy moich kolegów, z którymi przez ten czas byłam już prawie zaprzyjaźniona, napisałam ofertę warsztatów wraz z ich dokładnym opisem i za namową dyrektora wysłałam do wszystkich szkół policyjnych w Polsce. Odpowiedzi zaczęły spływać już po tygodniu! Wszyscy byli zainteresowani wzięciem udziału w moich autorskich warsztatach, stworzonych specjalnie dla polskiej policji.

Potrzebę przeprowadzenia tych szkoleń motywowałam obowiązującą ustawą o dostępności oraz problemem starzejącego się społeczeństwa w krajach rozwiniętych. Wg mnie powstają duże projekty dotyczące dostępności, które są często niezrozumiałe przez społeczeństwo. Używa się górnolotnych słów, gdy trzeba od podstaw i w bardzo przystępny sposób wyjaśnić ludziom, na czym polegają nowe rozwiązania, np. architektoniczne i komunikacyjne.

Moje szkolenie skupia się tylko wokół czynności policyjnych, jakie musi wykonać funkcjonariusz wobec osoby z niepełnosprawnością: prowadzenie rozmowy z osobą niewidomą lub niedowidzącą, przesłuchanie w charakterze świadka, przeprowadzenie przez jezdnię, wręczenie mandatu itp. Pokazuję także, jak można rozpoznać osobę słabowidzącą w tłumie czy podczas spotkania w komisariacie. Używając specjalnych okularów symulujących różne schorzenia wzroku, biorący udział w warsztatach mają możliwość zrozumienia trudności z jakimi borykają się na co dzień osoby z niepełnosprawnością wzrokową. Przy ładnej pogodzie zajęcia w okularach są prowadzone na zewnątrz, by funkcjonariusze bezpośrednio odczuli problem nierównej powierzchni chodnika, krawężników, braku poręczy, braku żółtej linii na pierwszym i ostatnim schodku, by w przyszłości, projektując lub unowocześniając komisariaty i placówki publiczne, brali pod uwagę zaznaczenie tych kwestii w projekcie budowlanym.

W ciągu roku przeszkoliłam około 1500 funkcjonariuszy oraz prawie całą kadrę dydaktyczną ze wszystkich szkół policyjnych. Zaznaczę, że moje szkolenie ma formę interaktywnych warsztatów i grupa nie może liczyć więcej niż 20-25 osób. Według mnie, tylko takie szkolenie ma sens, bo mogę zwrócić uwagę na każdego uczestnika i odpowiedzieć na indywidualne pytania. Każdy też zakłada zaprojektowane przeze mnie okulary, wcielając się w rolę osoby z niepełnosprawnością wzroku oraz ćwiczy, jak być przewodnikiem niewidomego.

Warsztaty, choć bardzo wyczerpujące, dają mi ogromne zadowolenie. Jestem zaskoczona aktywnością uczestników, z którymi mam bardzo dobry kontakt podczas spotkań. Policjanci dobrowolnie zapisują się na moje zajęcia. Zarówno tacy z dużym stażem pracy, jak i zupełnie nowi, którzy dopiero wstąpią w szeregi policji.

Te spotkania to moje dodatkowe, niepłatne zajęcie. Mam swój zakres obowiązków i z niego rozliczam się przed przełożonym. Muszę sobie tak zorganizować czas, by wszystko było zrobione. Jednak trudno mi zrezygnować ze szkolenia policji, bo widzę ogromną potrzebę poruszania tych nowych dla nich tematów i wiem, jak to ważne dla nas, osób z niepełnosprawnością. Za każdym razem zaskakuje mnie ich wrażliwość, zadawane pytania, chęć niesienia pomocy czy brawa na koniec zajęć, które często otrzymuję.

Odwiedzane przeze mnie placówki są bardzo aktywne w mediach społecznościowych i moje spotkania ze słuchaczami danej uczelni są żywo relacjonowane. Do internetu wklejane są liczne zdjęcia, filmy czy też wywiady ze mną; zawsze szczere i nigdy wcześniej nie przygotowywane. To miłe dla mnie, ale też wielka promocja dla szkoły, która tym sposobem zmienia swój wizerunek na bardziej nowoczesny i otwarty na drugiego człowieka.

Dziś, po 1,5 roku pracy w Komendzie, oprócz wiodących szkoleń na temat zasad komunikowania się z osobami słabowidzącymi i niewidomymi, stworzyłam kolejny projekt dotyczący wszystkich niepełnosprawności pt. „Dostępny komisariat”. Uczestnicy takiego szkolenia organizują naradę służbową dotyczącą dostosowania komisariatu policji do potrzeb osób z niepełnosprawnością. Głównym celem jest uświadomienie słuchaczom (przyszłej kadrze kierowniczej policji) potrzeby projektowania pomieszczeń placówek publicznych, w tym policji, z myślą o wszystkich. Przygotowałam wózek inwalidzki, gogle i zatyczki do uszu, by słuchacze doświadczyli bezpośrednio różnych dysfunkcji i znaleźli sposób na wspólną komunikację podczas tej narady.

Widzę, że świat staje się bardziej otwarty i przyjazny dla nas. Zdaję sobie sprawę, jak wiele osób na to pracuje i jak wiele stara się pokazać innym nasze problemy. Jestem szczęśliwa, że ja również mogę być jedną z nich!

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

Czy ślepota jest największym kalectwem?

Stanisław Kotowski

Każda osoba niepełnosprawna ma mniejsze lub większe ograniczenia w życiu. No właśnie - czy zauważasz, że mniejsze lub większe, a nie jednakowe? Czy nie jesteś skłonny dokonywać ocen pod wpływem emocji, a nie intelektu? Czy nie myślisz czasami: „gdyby mnie to spotkało...?”. Wielu uważa, że ślepota jest najgorszym kalectwem, że nic gorszego nie może się wydarzyć. W zamierzchłych wiekach oślepienie stanowiło największą karę po karze śmierci.

Każdy ma tendencję do porównywania swoich możliwości z możliwościami innych ludzi. Osoby z dobrym wzrokiem nie wyobrażają sobie życia bez wzroku. Niewidomy, w porównaniu z człowiekiem widzącym z zawiązanymi oczami, znajduje się jednocześnie w gorszej sytuacji i w lepszej. W gorszej, bo nie może zdjąć z oczu opaski i widzieć. W lepszej, bo żyjąc jako niewidomy, mógł opanować techniki wykonywania wielu czynności metodami bezwzrokowymi. Bez uświadomienia sobie i uwzględnienia tego faktu nie da się zrozumieć niewidomych. Dlatego porównania takie prowadzą do błędnych wniosków.

Niekiedy również niewidomi i ociemniali uważają, że ślepota jest największym nieszczęściem, „dopustem bożym” i doskonałym wyjaśnieniem oraz usprawiedliwieniem wszystkich ich niepowodzeń, kłopotów i przykrości. Jest to na pozór bardzo wygodne i przekonujące. Nie widzę, nic nie mogę i nie należy ode mnie niczego wymagać. Niewidomi, którzy tak uważają, szerzą błędne oceny dotyczące utraty wzroku i swoich możliwości.

Ociemniały twierdzi, że po utracie wzroku ludzie zaczęli traktować go jak zużyty mebel. Żona postarała się o rozwód. Gdyby widział, nadal żyłby jak człowiek. Na uwagę, że wielu niewidomych żyje jak inni ludzie - pracują, wychowują dzieci, a ich żony nie myślą o rozwodzie - odparł, że są to osoby dobrze sytuowane, a ich żony lubią pieniądze. Ociemniały ten miał wysoką, górniczą rentę i dodatkowo dobrze zarabiał. O tym zapomniał, nie mówił też, że lubi dużo i często wypić. Inny niewidomy po pijanemu spadł ze schodów i złamał nogę, która się nie zrosła. Powstał rzekomy staw, co poważnie utrudniało chodzenie. Był on święcie przekonany, że to nowe nieszczęście jest wynikiem pierwszego, czyli braku wzroku. Niewidomy, zwolniony z pracy za pijaństwo i burdy, nie uznał swojej winy. Twierdził, że przy tak wielkim nieszczęściu, jakie go spotkało, można czasami trochę wypić, aby zapomnieć o kłopotach.

Niektórzy niewidomi uważają, że przyczyną wszystkich ich niepowodzeń jest przeklęta ślepota. Trudności z wychowaniem dzieci, nabity guz, zabrudzone ubranie, samotność, brak przyjaciół czy wygodnego mieszkania, codzienne małe i duże kłopoty - to wszystko przez ślepotę. Gdybym widział... Jeżeli niektórzy niewidomi potrafią tak myśleć i tak mówić, to jak mogą myśleć, odczuwać i oceniać osoby, które mają dobry wzrok? A przecież ludzie widzący też się rozwodzą, mają trudności w pracy i wychowawcze z dziećmi, nie wszyscy mają przyjaciół, nie wszyscy są zdrowi, nie wszyscy posiadają luksusowe mieszkania i osiągają wysokie zarobki.

Ludzie boją się utraty wzroku gorzej niż zarazy. Wyraża się to w powiedzeniu: „strzec jak źrenicy oka”. I słusznie. Strzec trzeba, bać się też, ale bez przesady. Lęki i wynikające z nich wypaczone poglądy wyrażają się niekiedy krańcowo różnymi stanowiskami. Niewidomy wypił o jeden kieliszek za dużo i zataczał się, idąc z laską chodnikiem. Przechodzień powiada: „taki nieszczęśliwy i jeszcze tak się zaprawił”. Na to drugi: „a co mu pozostało przy takim nieszczęściu?”. Obie wypowiedzi są dla niewidomych niekorzystne. A jak Ty oceniasz podobne sytuacje? Zastanów się nad tym. I nie dziw się, jeżeli znajdziesz u siebie podobne rozumienie tych problemów. Jeżeli niewidomi nie zawsze rozumieją siebie i są skłonni odpowiedzialnością za wszystkie trudności i problemy obciążać swoją niepełnosprawność, Ty też masz prawo do błędów. Błędy jednak należy naprawiać. Jeżeli się dobrze zastanowisz, poczytasz, poobserwujesz, z pewnością Twoje poglądy ulegną zmianie, staną się mniej schematyczne, mniej emocjonalne, bardziej obiektywne.

Zwróć uwagę na słowo „niektórzy”. Jest to bardzo ważne. Przejaskrawione przykłady lepiej przemawiają do wyobraźni i ułatwiają zdefiniowanie problemu. Niestety, ten sposób przedstawiania tematu kryje w sobie wielkie niebezpieczeństwo. Łatwo tu zapomnieć o słowie „niektórzy” i przyjąć, że dotyczy to wszystkich. Pamiętaj więc, że są to nieliczne przykłady, że nie dotyczą większości, a tym bardziej nie wszystkich. Postawy takie i poglądy istnieją. Możesz się z nimi spotkać. Pamiętaj przy tym, że tych, którzy myślą, czują i postępują inaczej, jest znacznie więcej.

Pomyśl tylko, gdybyś oceniał świat wyłącznie na podstawie informacji czerpanych ze środków masowego przekazu, zwłaszcza elektronicznych, łatwo doszedłbyś do wniosku, że 90 proc. wydarzeń to wypadki, przestępstwa, afery, kataklizmy itp. Dziennikarze mówią: „zła wiadomość, to dobra wiadomość, dobra wiadomość, to żadna wiadomość” i w praktyce stosują tę zasadę. Jeżeli nie potrafisz tego właściwie ocenić, łatwo wyciągniesz błędne wnioski i wytworzysz wypaczony obraz rzeczywistości.

Niewidomym z pewnością żyje się trudniej niż ludziom widzącym. Człowiek, tracąc wzrok, traci bardzo dużo. Ważniejsze jest jednak to, co mu pozostało, a jest tego sporo. Warto o tym wiedzieć i na tym budować poglądy na temat niewidomych oraz stosunki z nimi. Na tym warto się skupić i to wykorzystać. Tak z pewnością będzie lepiej. Opłakiwanie utraconych możliwości do niczego nie prowadzi. Do niczego dobrego nie prowadzi też litość, uleganie stereotypom i schematom myślowym.

Każdy, kto potrafi przekonać osobę, która traci lub straciła wzrok, że nie wszystko straciła, że wiele pozostało, odda jej przysługę, którą trudno przecenić. Będzie to pomoc cenniejsza od tej materialnej, do której często skłonni jesteśmy się ograniczać.

Źródło: „Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących”

⤌ powrót do spisu treści

 

&&

„Gdy oczy zawiodły - poradnik dla osób niewidomych i tracących wzrok”

Fundacja Vis Maior

 

Część I

Z pierwszej ręki

Historia Pauliny Sockiej - rozmawia Judyta Watoła

Radziłabym wszystkim, którzy tracą wzrok, żeby nie marnowali czasu na roztrząsanie szczegółów, zastanawianie się, dlaczego mnie to spotyka. Od razu trzeba wziąć się do roboty, bo później szkoda straconych lat.

Proszę opowiedzieć o sobie.

Mam 34 lata. Wzrok zaczęłam tracić jako małe dziecko. W szkole zauważono, że muszę siedzieć coraz bliżej tablicy. Zaczęła się walka o moje oczy. Po sześciu tygodniach pobytu w szpitalu postawiono diagnozę: borelioza. Z czasem zaczął zanikać nerw wzrokowy, ale liceum kończyłam jeszcze z jako takim wzrokiem. Pracowałam z lupą. Aż w 2013 roku dopadła mnie mononukleoza i wtedy mój wzrok się posypał totalnie. Mam jeszcze poczucie światła i kątem oka wyłapuję duże kontrasty między kolorami, ale samych kolorów już nie widzę. Wszystko jest przyćmione.

Czy ta stopniowa utrata widzenia dała Pani czas na przygotowanie się do życia bez wzroku?

Niby tak, ale gdzieś tam zawsze była nadzieja, że może jakieś widzenie mi zostanie, że choroba się zatrzyma. Ani białej laski, ani brajla się nie uczyłam. Tylko lupy się trzymałam.

Żyła Pani tą nadzieją?

Tak właśnie było. Mieszkam w małej wiosce i miałam poczucie, że wszyscy będą na mnie patrzeć, że będą oceniać. Wstydziłam się i nie dopuszczałam takiej myśli, że skończy się zupełną ślepotą.

A jak borelioza przyczyniła się do pogorszenia widzenia?

To dobre pytanie. Kiedy zachorowałam na mononukleozę i trafiłam na oddział zakaźny, moja pani doktor powiedziała, że to jest niemożliwe, żeby borelioza zniszczyła wzrok. Tak więc mój przypadek nie jest wyjaśniony.

Gdzie dokładnie Pani mieszka?

W Zagórzu, osiemdziesiąt kilometrów od Szczecina i czterdzieści kilometrów od Świnoujścia. Z okna w kuchni naszego domu widać wyspę Wolin.

To dookoła pięknie…

Oj, bardzo. Mamy ścieżkę rowerową wzdłuż Zalewu Szczecińskiego i z mamą jeździmy nią tandemem. Tylko daleko do dużego miasta.

I wytykają Panią palcami?

Nie, tylko w szkole średniej raz usłyszałam: „Ślepa idzie”. Byłam wtedy jedyną osobą niewidomą w szkole, tak samo jak jestem teraz w mojej wiosce.

Gdyby wtedy miała Pani białą laskę, może by tak nie zawołali?

To prawda. Biała laska jest komunikatem dla otoczenia. Ludzie schodzą z drogi, starają się pomóc.

Co było po maturze?

Próbowałam swoich sił na studiach wyższych, na kierunku terapia uzależnień. Do tej pory mnie to interesuje. Niestety przed egzaminami po pierwszym semestrze musiałam zrezygnować. Notatki, które robiłam, były dla mnie nieczytelne. Nie miałam się z czego uczyć. Pewnie gdybym wiedziała, jakie mam prawa i o co mogę prosić jako osoba słabowidząca, dziś byłabym terapeutką uzależnień. Ale wtedy nie wiedziałam. Potem zachorowałam. Po mononukleozie była jeszcze sepsa. Byłam jedną nogą na tamtym świecie. A potem było kilka lat, w czasie których nie robiłam nic. Nie czytałam. Nie korzystałam z żadnego udźwiękowionego sprzętu, bo nikt mi nie powiedział, że coś takiego jest. Nie znałam nikogo niewidomego, kogoś, kto mógłby mi doradzić.

Ale jak to? Leżała Pani z tą mononukleozą pewnie w szpitalu w Szczecinie?

Tak.

I w tak dużym mieście nikt Pani nie pokierował gdzie trzeba?

Nikt. Wróciłam ze szpitala do mojej wioski i tak tu tkwiłam, nieświadoma, o jaki sprzęt czy wsparcie mogłabym się starać. Dopiero gdy mój młodszy brat wyczytał, że iPhone ma udźwiękowienie, to sobie go kupiłam, i sama, metodą prób i błędów, uczyłam się z niego korzystać.

I co było potem?

Przede wszystkim słuchałam audiobooków, różnych, ale głównie kryminałów. Od osiemnastego roku życia miałam rentę. Wiadomo, ta renta nie była zbyt wysoka, no ale mieszkałam z rodzicami (dziś z mamą, bo tato już zmarł), więc trochę wydatków mi odpadało. I tak sobie żyłam. Były koleżanki z wioski, więc spotykałam się też z nimi. Chodziłyśmy na plażę, czasem wieczorem na spacer po wsi.

Jak radziłyście sobie na spacerach? Pani nie przeszła żadnego szkolenia, one też nie…

Jakoś intuicyjnie. Potrzebowałam tylko złapać którąś z nich pod rękę i iść - to wystarczało.

Co się stało, że w końcu przestało wystarczać?

Któregoś dnia zrozumiałam, że nie tędy droga. Bo wiadomo: koleżanki koleżankami, ale każda już miała czy dziecko, czy absorbującą pracę. Nie starczało już im czasu dla mnie. Musiałam się za siebie wziąć. Zapisałam się przez telefon na grupę na Facebooku.

Nie korzystała Pani z komputera?

O komputerach z osprzętem dla niewidomych coś słyszałam, ale nic dokładnie. Raz tylko byłam w PZN w Szczecinie, ale tam przyjęła mnie pani, która - mówiąc delikatnie - nie zachęcała, by zapisać się do Związku, więc zrezygnowałam i tak zostało. Dopiero ta grupa facebookowa była przełomem. Nazywała się Niewidomi i niedowidzący - bądźmy razem! Napisałam post o swojej sytuacji, że chciałabym wreszcie coś ze sobą zrobić, ale nie wiem, od czego zacząć. I wtedy posypały się komentarze i propozycje.

Ile wówczas miała Pani lat?

Trzydzieści. Długo tkwiłam w niemocy.

Ale teraz posypały się rady.

Tak, i poznałam człowieka - dziś już przyjaciela - który mnie przekonał, że biała laska jest niezbędna, że nie powinnam się jej wstydzić i że nie ruszę dalej z miejsca, jeśli się nie przełamię. No i kupiłam tę białą laskę…

Kupić a umieć używać to nie to samo.

Ale ja myślałam, że to będzie proste. Bo skoro nauczyłam się metodą prób i błędów radzić sobie na tym iPhonie, to myślałam, że z laską będzie podobnie. I wybrałam się gdzieś z koleżanką i z tą białą laską. Machałam nią jak cepem. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, dopóki nie wpadłam na samochód. Wtedy uświadomiłam sobie, że sama nie dam rady. I jakoś krótko po tym zdarzeniu, może miesiąc po kupieniu laski, zobaczyłam na Facebooku ogłoszenie Fundacji Vis Maior o projekcie Kurs na samodzielność. Pomyślałam: jadę. Oczywiście, obawy były, bo nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam sama. Wszystkie kolonie, jakieś biwaki, to mnie ominęło, bo się bałam. Rodzice też się niepokoili, ale zawsze mnie zachęcali do zdobywania nowych umiejętności. We mnie jednak rósł strach. To był miesięczny kurs w Warszawie, więc bardzo daleko od domu. I wtedy mój przyjaciel, który jest z Puław, powiedział, że mam jechać, a gdyby coś złego się działo, to w dwie godziny z kolegą po mnie przyjedzie i mnie zabierze. Więc miałam poczucie bezpieczeństwa. No i pojechałam na ten kurs.

Pojechała Pani sama?

Nie, brat mnie odwiózł. Jechaliśmy pociągiem. Do tej pory boję się samodzielnie podróżować pociągami. Lubię za to latać i to mogę robić sama. Na samoloty nie ma zniżki dla niewidomych, ale opieka na lotnisku i w samym samolocie jest super. A w pociągu różnie bywa. Raz z moim przyjacielem jechaliśmy do niego, do Puław, z przesiadką w Szczecinie. Mieliśmy zamówioną asystę na dworcu. Na peronie czekał na nas sokista. Miał przeprowadzić nas na inny peron. Mile się przywitał, obrócił do nas tyłem i powiedział: „Proszę za mną”. Zaczęliśmy się śmiać. Ten kurs to był w każdym razie ogromny przełom. Chyba najlepsze, co mogło się wydarzyć w moim życiu.

To czego się Pani nauczyła?

Przede wszystkim samodzielnego poruszania się z laską. Trochę się śmieję, że nie miałam trenerów, tylko treserów, tak mnie pilnowali, ale wyszło mi to na dobre. Nauczyłam się też bezwzrokowej obsługi komputera. Okazało się, że z tym iPhone’em też nie wszystko potrafię. Ja sobie jeździłam palcem po ekranie, a tu dowiaduję się, że są gesty, które bardzo ułatwiają obsługę i wcale nie trzeba tym palcem tak ciągle przesuwać. Alfabetu Braille’a też się uczyłam, choć słabo jeszcze czytam, moje palce wciąż nie są dostatecznie czułe. Ale plan miasta, napisy na lekarstwach, w windzie - to czytam. Na kursie były też warsztaty kulinarne. Pierwszy raz w życiu smażyłam kotlety. Opanowałam patenty na odwracanie tych smażonych kotletów, na krojenie cienkich plastrów sera albo szynki.

Pewnie teraz sama Pani gotuje?

Nie, mama ciągle się boi, że puszczę kuchnię z dymem. Ale jakieś podstawowe rzeczy to robię: herbatę zaparzę, parówki zagrzeję. Mieliśmy też zajęcia z wizażu. Kupiłam potem tester kolorów, takie mówiące urządzenie, które rozpoznaje kolory, i teraz sama sobie dobieram ubrania.

Co jeszcze się zmieniło?

Stałam się bardziej otwarta i zaczęłam realizować swoje pasje. Lubię śpiewać, mogłam już sama się nagrywać. I tak sobie czas płynął. Aż Fundacja zaproponowała mi pracę. Pracuję przy projektach, mam kontakt z kursantami, pomagam im wypełniać dokumenty. Zajmuję się też obsługą fundacyjnego konta na Facebooku, piszę newsletter, odpowiadam na maile i zgłoszenia.

A studia?

Myślałam o tym już dawno, ale Szczecin wydaje mi się strasznie daleko. Jeśli jednak miałabym jakieś zacząć, to chyba iberystykę, bo podoba mi się hiszpański.

Co chciałaby Pani powiedzieć tym, którzy właśnie tracą wzrok?

Żeby nie marnowali czasu na roztrząsanie szczegółów, zastanawianie się, dlaczego mnie to spotyka. Od razu trzeba wziąć się do roboty, bo później szkoda straconych lat.

Rozmawiała Judyta Watoła, „Gazeta Wyborcza”

Źródło: https://fundacjavismaior.pl

⤌ powrót do spisu treści