Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 11/92/2023 Listopad Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Patrycja Rokicka Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Logo PFRON && SPIS TREŚCI Od redakcji Wiersz na Święto Zmarłych - Krzysztof Cezary Buszman Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko Dlaczego HomePod Mini jest czymś więcej niż tylko głośnikiem - Piotr Ziębakowski Prawo na co dzień Mobbing a dyskryminacja - Prawnik Zdrowie bardzo ważna rzecz Jesień wróciła do parku - Jolanta Kutyło Kuchnia po naszemu Smaczne sałatki - N. G. Z poradnika psychologa Poznajemy się w sieci - Małgorzata Gruszka Rehabilitacja kulturalnie Wszyscy Święci z historycznym rodowodem - Paweł Wrzesień Mitologia słowiańska, legendy i refleksje o naszej kulturze - Justyna „Justa” Margielewska Wyprawa do Międzynarodowego Centrum Kultury - Jadwiga Bobeł Warto posłuchać - Izabela Szcześniak Galeria literacka z Homerem w tle Czas deszczu - Aleksandra Ochmańska Nasze sprawy Asysta - przyszłość czy bezdroże? - Marta Warzecha Do ostatniej sekundy życia - Karolina Anna Kasprzak Po odejściu opiekuna osoby niepełnosprawnej - Krystian Cholewa Pokochać białą laskę - Dariusz Wojciechowski Widzi sercem - Izabela Szcześniak Tak niedawno się spotkaliśmy - Absolwent Nie zapomnimy, dziękujemy! - Małgorzata Dobrzyńska Listy od Czytelników && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Listopadowa aura sprzyja zadumie i refleksji, a także wspomnieniom o tych, którzy już odeszli. W listopadowym numerze „Sześciopunktu” w dziale „Rehabilitacja kulturalnie” publikujemy ciekawy artykuł zawierający szereg informacji o obchodach Uroczystości Wszystkich Świętych. W rubryce „Nasze sprawy” kontynuujemy dyskusję o asystentach osobistych oraz przedstawiamy trudne problemy, jakimi są sytuacja osoby niepełnosprawnej po śmierci opiekuna lub stosunek rodziny do jej niepełnosprawnego członka. Warto przeczytać także artykuł pt. „Pokochać białą laskę” wnoszący dużo optymizmu i pozytywnej energii. Gorąco zapraszamy do „Galerii literackiej”, w której publikujemy świetne opowiadanie mówiące o rozłamach, stratach i niezabliźnionych ranach w rodzinie. Mimo jesiennej nostalgii, nie musimy pogrążać się w samotności, nawet bez wychodzenia z domu możemy nawiązywać nowe przyjaźnie. Z „Poradnika psychologa” dowiemy się na co zwrócić uwagę, zawierając znajomości w sieci. Nasz Prawnik natomiast radzi co robić, gdy spotykamy się z mobbingiem lub dyskryminacją w miejscu pracy. Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji. Życzymy ciekawej lektury. Zespół redakcyjny && Wiersz na Święto Zmarłych Krzysztof Cezary Buszman Podążaj za płomieniem: Historia ta się życiem zowie. Bo się zakończy tak czy siak. W każdym płomieniu jeden człowiek, Którego komuś dzisiaj brak, Żałobnej świecy płochy blask Nad własnym się rozczulił cieniem. I nagle wiatr, i płomień zgasł. Pójdę za zdmuchniętym płomieniem. && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko Dlaczego HomePod Mini jest czymś więcej niż tylko głośnikiem Piotr Ziębakowski Mam przyjemność zaprezentować przewodowy głośnik firmy Apple HomePod Mini. Ten niewielki, bo mający zaledwie 84 mm wysokości, 98 mm szerokości, ważący zaledwie 345 g, ale potężny dźwiękowo głośnik, przypominający kształtem kulę a wielkością jabłko, z pewnością wzbudzi zainteresowanie Czytelników. Co sprawia, że ten głośnik jest tak wyjątkowy? Przede wszystkim jego możliwości, które są niezwykłe, jak na urządzenie tej wielkości. Dysponuje on przepięknym dźwiękiem przestrzennym, który w połączeniu z panelem dotykowym do podstawowej obsługi multimedialnej, zapewnia niezapomniane doznania dźwiękowe (panel można też obsługiwać dotykowo z użyciem VoiceOvera). HomePod Mini nie tylko pełni rolę głośnika, ale również centrali, która może być wykorzystywana do sterowania inteligentnym domem. Dzięki tej funkcji możemy podłączyć wiele urządzeń inteligentnych, takich jak gniazdka elektryczne, oświetlenie, czujniki ruchu, czujniki otwarcia drzwi i okien, głowice termostatyczne, kamery wideo, napędy bram garażowych, czujniki zalania wodą czy czujniki czadu. Za pomocą HomePoda Mini możemy również sterować roletami zewnętrznymi i wszystkimi urządzeniami obsługiwanymi przez Apple HomeKit. Opowiem o moim osobistym doświadczeniu z HomePodem Mini. Dzięki niemu mam teraz inteligentne zamki do drzwi w moim domu, a także klimatyzację oraz gniazdka elektryczne, którymi zarządzam za pomocą iPhone’a, nawet będąc poza domem. To niesamowite, jak wiele można osiągnąć dzięki temu małemu urządzeniu. Jedną z kolejnych zalet HomePoda Mini jest to, że podaje on aktualną temperaturę i wilgotność powietrza w pomieszczeniu w czasie rzeczywistym. Ale to jeszcze nie wszystko! Urządzenie posiada również asystenta Siri, który pozwala nam w dowolnym momencie wydawać głosowe polecenia. Możemy poprosić Siri, aby zadzwonił do naszych kontaktów, podał nam aktualną godzinę lub włączył naszą ulubioną muzykę a nawet odtwarzany audiobook. Wszystko to bez konieczności dotykania jakiegokolwiek urządzenia - obsługujemy wszystko głosowo. Siri w HomePodzie Mini potrafi rozpoznać głosy sześciu osób i w zależności od rozpoznanej osoby, włączy np. jej ulubioną playlistę. Jedyną barierą jest fakt, że Siri nie obsługuje języka polskiego. Ja mam ustawiony język angielski, więc asystent rozumie tylko polecenia w tym języku. Dodatkową opcją, o której warto wspomnieć, jest możliwość podłączenia i sparowania kilku głośników tworzących efekt stereo lub umożliwiających odtwarzanie muzyki w każdym pomieszczeniu naszego domu. Parę stereo można również osiągnąć, parując HomePoda i Maca. Ja, mając sparowany MacBook oraz iPhone, mogę w ustawieniach VoiceOvera oraz karty dźwiękowej swobodnie wybierać, w której lokalizacji ma być odtwarzany dźwięk muzyki a gdzie dźwięk syntezy VoiceOvera. Ponadto, w każdym odtwarzaczu multimedialnym zawsze można szybko wybrać, które głośniki mają odtwarzać muzykę. Kiedyś, posiadając głośnik Bluetooth innej firmy, musiałem go każdorazowo uruchamiać przed rozpoczęciem słuchania muzyki. Nie zawsze to miało sens, zwłaszcza gdy chciałem posłuchać jedynie fragmentu jakiegoś utworu. Jednak dzięki HomePodowi Mini, ten problem został rozwiązany - głośnik jest zawsze podłączony do sieci i gotowy do odtwarzania ulubionej muzyki. Aplikacja Dom umożliwia również skonfigurowanie działań, jakie centrala ma wykonać po naszym wyjściu lub powrocie do domu. W moim przypadku, wyłącza się muzyka, a drzwi zostają zamknięte po opuszczeniu domu. Po powrocie otwiera się zamek od drzwi, a odtwarzanie muzyki jest wznawiane. To naprawdę ułatwia życie! Na koniec, chciałbym wspomnieć o funkcji o nazwie Intercom. Jest to podobne do radia wewnętrznego rozwiązanie, które umożliwia nam, będąc poza domem, przekazanie wiadomości głosowej, która zostanie odtworzona w naszym domu. Podsumowując, HomePod Mini jest niezwykle przydatnym urządzeniem dla osób niewidomych, które pomaga w sterowaniu wieloma urządzeniami za pośrednictwem sieci internetowej. Aplikacja oraz obsługa są doskonale dostosowane do czytników ekranu. Dodatkowo, przy zakupie tego urządzenia otrzymujemy nieodpłatnie półroczny dostęp do Apple Music, co pozwala nam cieszyć się wysoką jakością dźwięku bez konieczności opłacania dodatkowego abonamentu na innych platformach. Głośnik i odtwarzana muzyka są na naprawdę wysokim poziomie. Warto również zauważyć, że w tekście opisałem wersję Mini głośnika HomePod. Wersja podstawowa to Apple HomePod mający większe gabaryty (168 mm wysokości i 142 mm szerokości, ważący 2300 g), ale też zdecydowanie lepsze parametry (funkcje są podobne). Jedynym minusem opisanego głośnika jest dość wysoka cena. HomePod Mini można znaleźć w sklepach internetowych lub na aukcjach w przedziale cenowym od 400 do 600 złotych, ale jeśli szukacie inteligentnego głośnika, który poprawi jakość Waszego dźwięku i umożliwi zdalne sterowanie urządzeniami w Waszym domu, HomePod Mini z pewnością spełni oczekiwania. && Prawo na co dzień Mobbing a dyskryminacja Prawnik Niepełnosprawność powoduje, że musimy nie tylko pokonywać własne słabości, ale także mierzyć się z licznymi trudnościami, które stawia społeczeństwo oraz rynek pracy. Osoby niepełnosprawne skarżą się na nieprzestrzeganie ich praw przez pracodawców; pracują zdecydowanie więcej niż powinny, stają się niejednokrotnie ofiarami niewybrednych komentarzy pod ich adresem. W świetle polskiego prawa mamy wówczas do czynienia z mobbingiem czy dyskryminacją. Art. 943 § 2 Kodeksu Pracy mówi, że mobbing oznacza działania lub zachowania dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko pracownikowi, polegające na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu pracownika, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie pracownika, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników. Ważną kwestią jest to, że ofiarą mobbingu może być wyłącznie pracownik (czyli osoba zatrudniona na podstawie umowy o pracę, wyboru, mianowania lub spółdzielczej umowy o pracę). Oznacza to, że roszczeń z tytułu mobbingu nie może dochodzić osoba, wobec której niewłaściwe zachowania miały miejsce, np. na etapie rekrutacji. Pracownikowi doświadczającemu mobbingu przysługują, na podstawie Kodeksu Pracy, następujące roszczenia: - o zadośćuczynienie pieniężne za doznaną krzywdę w sytuacji, gdy mobbing wywołał u niego rozstrój zdrowia (art. 943 § 3) lub - o odszkodowanie w wysokości nie niższej niż minimalne wynagrodzenie za pracę, jeśli mobbing stał się przyczyną rozwiązania umowy o pracę (art. 943 § 4). W tym drugim przypadku oświadczenie pracownika o rozwiązaniu umowy o pracę powinno nastąpić na piśmie z podaniem mobbingu jako przyczyny (art. 943 § 5). Jednak trzeba podkreślić, że dla realizacji roszczenia z tytułu mobbingu wymagane jest wykazanie, że mobbing wywołał uszczerbek na zdrowiu psychicznym - w tym celu przydatne byłoby potwierdzenie tego faktu przez psychologa lub psychiatrę. Mobbing daje też prawo do dochodzenia odszkodowania za szkodę poniesioną w związku z koniecznością leczenia specjalistycznego. Najpoważniejszy problem osób niepełnosprawnych w pracy to nieprzestrzeganie godzin pracy. W przypadku, gdy pracodawca nie przestrzega przepisów o czasie pracy w stosunku do pracownika z niepełnosprawnością: * pracownik zamiast 7 h pracuje 8 h, * stosuje godziny nadliczbowe, niezgodnie z zaleceniem lekarza medycyny pracy, * nie dostosowuje warunków pracy do możliwości pracownika niepełnosprawnego wynikających z art. 23a ustawy o zatrudnianiu osób niepełnosprawnych. Należy zgłosić ten fakt do organu uprawnionego do przeprowadzania kontroli, którym jest Państwowa Inspekcja Pracy. Jeżeli wyniki kontroli potwierdzą nieprawidłowości, których dopuścił się pracodawca, wówczas poniesie on odpowiedzialność przewidzianą w kodeksie wykroczeń. Pracodawca zostanie ukarany karą grzywny w wysokości od 1000 zł do 30000 zł. Niezależnie od powyższej odpowiedzialności, pracodawca, który nie przestrzegał czasu pracy, zostanie zobowiązany do zwrotu pracownikowi należnego wynagrodzenia za przepracowane przez niego dodatkowe godziny. Osoby z niepełnosprawnościami mają także prawo wystąpić z powództwem przeciwko pracodawcy do Sądu Pracy i domagać się odszkodowania za naruszenie zasady równego traktowania w zatrudnieniu, w wysokości nie niższej niż minimalne wynagrodzenie za pracę. Podstawą prawną roszczenia jest art. 13 ustawy z dnia 3 grudnia 2010 r. o wdrożeniu niektórych przepisów Unii Europejskiej w zakresie równego traktowania. W tym miejscu warto wspomnieć również o dyskryminacji, stosownie do zasady wskazanej w art. 18(3a) Kodeksu Pracy; pracownicy powinni być równo traktowani w zakresie nawiązania i rozwiązania stosunku pracy, warunków zatrudnienia, awansowania oraz dostępu do szkolenia w celu podnoszenia kwalifikacji zawodowych, w szczególności bez względu na płeć, wiek, niepełnosprawność, rasę, religię, narodowość, przekonania polityczne, przynależność związkową, pochodzenie. Według art. 18(3b) § 1 Kodeksu Pracy - za naruszenie zasady równego traktowania w zatrudnieniu uważa się różnicowanie przez pracodawcę sytuacji pracownika z np. przyczyny niepełnosprawności, którego skutkiem jest w szczególności: 1) odmowa nawiązania lub rozwiązanie stosunku pracy, 2) niekorzystne ukształtowanie wynagrodzenia za pracę lub innych warunków zatrudnienia albo pominięcie przy awansowaniu lub przyznawaniu innych świadczeń związanych z pracą, 3) pominięcie przy typowaniu do udziału w szkoleniach podnoszących kwalifikacje zawodowe, chyba że pracodawca udowodni, że kierował się obiektywnymi powodami. W praktyce różnica pomiędzy mobbingiem a dyskryminacją jest dość subtelna i nie można wykluczyć, że pojedyncze działania dyskryminacyjne (najczęściej molestowanie, które jest jedną z form dyskryminacji), z czasem przerodzą się w mobbing. Pracownik, który był dyskryminowany, może natomiast dochodzić odszkodowania w wysokości nie niższej niż minimalne wynagrodzenie za pracę. Zgodnie z ugruntowaną linią orzeczniczą Sądu Najwyższego (np. wyrok z 7 stycznia 2009 r., III PK 43/08), odszkodowanie powinno wyrównywać zarówno szkodę majątkową, jak i doznaną przez pracownika krzywdę, musi być skuteczne, proporcjonalne i dolegliwe. Na koniec apel, aby osoby niepełnosprawne składały skargi na pracodawców, którzy łamią prawo pracy i przywileje, które przysługują niepełnosprawnym, np. krótszy dzień pracy, specjalne dodatki finansowe czy dostosowanie miejsca pracy do potrzeb niepełnosprawnego. && Zdrowie bardzo ważna rzecz Jesień wróciła do parku Jolanta Kutyło Jak co roku, powróciła jesień, zdobiona barwą szeleszczących liści oraz smakiem owoców leśnych. Pamiętam, jak w przedszkolu chodziliśmy z panią Zosią na dziedziniec, gdzie rosły dzikie krzewy. Kiedyś podprowadziła nas do czarnego bzu i przestrzegała przed zjadaniem jego owoców z powodu toksycznych właściwości. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia o dobroczynności tychże owoców w postaci soków i herbatek poddanych obróbce termicznej. Wiele lat temu pewna niewidoma recytatorka w Kielcach opowiadała swoją leśną historię. Wraz z niewidomym mężem udali się do lasu. W pewnej chwili zbliżyła się do jakiegoś krzewu i z apetytem zaczęła jeść rosnące na nim owoce. Po niedługim czasie dopadły ją gwałtowne objawy gastryczne, które trwały do następnego dnia. Z powodu złego samopoczucia nie poszła do pracy. Wówczas odwiedziła ją widząca osoba. Chora pokazała jej gałązki, które wzięła do domu z lasu. - Prędko do lekarza! To kruszyna - krzyknęła wystraszona koleżanka. Dzięki szybkiej interwencji recytatorka przeżyła zatrucie, jednak odwodniła się i musiała jechać do szpitala. Czasem do parku, lasu chodzimy z dziećmi lub wnukami. Należy wtedy bardzo uważać, by nie zbliżały się do nieznanych roślin. Najlepiej trzymać je za rękę i nie pozwolić oddalać się, nawet, gdy protestują. Najmłodszych nie należy wypuszczać z wózków, jeśli nie mamy nad nimi nadzoru. Dzieciom starszym trzeba wytłumaczyć zjawisko toksyczności i pokazać zagrożenia ze strony niewinnie wyglądających owoców. Do najbardziej toksycznych owoców należy pokrzyk (wilcza jagoda); wystarczy spożyć kilka jagódek, by doszło do zgonu maleńkich dzieci, które wszystko biorą do buzi. Zatrucie powoduje również wspomniana wcześniej kruszyna. Ciężkie zatrucia pokarmowe wywołują także znane ze szkolnych podwórek - śnieguliczka biała, czarny bez, owoce konwalii majowej, cisu, kaliny. Trujące owoce miewają dobry smak i zachęcający wygląd, ale skutki ich zjedzenia bywają opłakane. Z trującymi roślinami stykamy się nie tylko w parkach, zdarza się, że mamy je nierzadko w swoich mieszkaniach. Należą do nich: kroton, oleander, difenbachia, kliwia, fiołek alpejski. Zanim kupimy do domu lub ogrodu wyglądające atrakcyjnie rośliny, należy zapoznać się z ich biologią i toksycznością. Najlepiej nabywać krzewy i kwiaty w specjalistycznych sklepach ogrodniczych, gdzie personel powinien udzielić nam fachowej porady. Objawy zatrucia dotyczą układu pokarmowego, nerwowego, układu krążenia oraz moczowego. Zatrucie powodują saponiny i glikozydy. Do objawów zatrucia należą: wymioty, biegunki, zaczerwienienie skóry (w przypadku wilczej jagody), silne pobudzenie nerwowe z napadami szału, rozszerzone źrenice, otępienie, pragnienie, śpiączka i zatrzymanie akcji serca. Wszystkie trujące owoce powodują porażenie nerwów, co może się skończyć trwałym uszkodzeniem nerek i wątroby, paraliżem, niedowładami, jeśli zatrucie uda się przeżyć. W przypadku zatrucia, trzeba natychmiast wezwać lekarza, nie stosować domowych metod. Ta sama reguła dotyczy grzybów. Któż z nas w dzieciństwie nie rozbijał pestek śliwek, jabłek czy moreli. Ich nasiona zawierają pochodne cyjanowodoru, czyli kwas pruski, mają smak gorzkich migdałów i są naprawdę pyszne. Przed wyjściem na spacer należy wypisać nazwy poszczególnych toksycznych roślin, w przypadku osób widzących warto zapoznać się z ich wyglądem i zaopatrzyć się w atlas botaniczny. Uważajmy na rośliny o działaniu narkotycznym. Na naszych łąkach można spotkać m.in. szczwół plamisty i szalej jadowity. Silnie halucynogenna jest gałka muszkatołowa spożyta w dużej ilości oraz nasiona pietruszki. Chrońmy przed nimi młodzież, która często w swoim życiu eksperymentuje. O zgubnym działaniu rodzimych narkotyków warto rozmawiać w domu. && Kuchnia po naszemu Smaczne sałatki N. G. Sałatka z wiśniami Składniki: * 2 jabłka, * 30 dag wiśni, * 2 kalarepy, * 2 marchewki, * 4 ziemniaki, * 2 jajka, * pęczek szczypiorku, * sok z 1 cytryny, * liście sałaty, * sól. Wykonanie: Ziemniaki obieramy i gotujemy w osolonej wodzie, studzimy i kroimy w kostkę. Jajka gotujemy na twardo i kroimy w plasterki. Owoce myjemy, osuszamy, wiśnie drylujemy i zostawiamy na sicie w celu odsączenia nadmiaru soku, który z przyjemnością wypijamy. Jabłka, marchew, kalarepę, obieramy i ścieramy na tarce o dużych oczkach. Łączymy z ziemniakami i częścią wiśni, przyprawiamy sokiem z cytryny i odrobiną soli. Na dużym talerzu układamy liście sałaty i na nie wykładamy sałatkę. Na koniec posypujemy pokrojonym drobno szczypiorkiem, dekorujemy jajkiem i wiśniami. Świeże wiśnie możemy zastąpić suszonymi w nieco zmniejszonej ilości. Sałatka z kapusty pekińskiej Składniki: * 1 kapusta pekińska, * 3 jabłka, * biała część pora, * 2 marchewki, * 1 łyżka majonezu, * 2 łyżki gęstego jogurtu, * pieprz czarny grubo mielony, * sól. Wykonanie: Kapustę dokładnie myjemy i drobno kroimy. Jabłka i marchew obieramy i ścieramy na tarce o dużych oczkach. Por myjemy i kroimy w półplasterki. Majonez i jogurt dokładnie mieszamy. Sałatkę posypujemy pieprzem i odrobiną soli, polewamy sosem majonezowo-jogurtowym. Sałatka serowa Składniki: * 3 pory, * 40 dag twardego żółtego sera, * 1 puszka ananasa, * 1 puszka brzoskwiń, * 1 puszka zielonego groszku, * 70 dag winogron bezpestkowych, * ostra mielona papryka, * natka pietruszki, * kilka gałązek kolendry, * 3 łyżki majonezu, * 1 mały kubek gęstego jogurtu naturalnego. Wykonanie: Żółty ser kroimy w kostkę i oprószamy papryką. Umyte i osuszone winogrona kroimy na połówki, groszek odsączamy, owoce odsączamy i kroimy w niedużą kostkę. Umyte białe części porów kroimy w półplasterki. Wszystkie składniki mieszamy. Sałatkę polewamy sosem majonezowo-jogurtowym, posypujemy drobno posiekaną natką pietruszki i/lub kolendrą. Sałatka warzywno-korzenna Składniki: * 1 kalarepa, * 1 marchewka, * seler, * czerwona cebula, * 2 jabłka, * mały kawałek imbiru, * 2 łyżki dobrego oleju, * sok z połowy cytryny, * kilka gałązek koperku, * sól. Wykonanie: Kalarepę, marchew, seler, obieramy i ścieramy na tarce o dużych oczkach, cebulę obieramy i kroimy w piórka, jabłka obieramy i ścieramy, imbir obieramy i ścieramy na drobnej tarce. Z oleju, imbiru, soku z cytryny i odrobiny soli przygotowujemy sos i mieszamy z sałatką. Całość posypujemy drobno posiekanym koperkiem. Sałatki są bardzo smaczne i zdrowe. Nie wymagają ścisłego przestrzegania ilości poszczególnych składników. && Z poradnika psychologa Poznajemy się w sieci Małgorzata Gruszka Na co zwrócić uwagę, poznając mężczyznę przez internet? - Oto temat artykułu, zaproponowany przez Czytelniczkę naszego czasopisma. Domyślam się, że Czytelniczka pyta o istotne rzeczy przy poznawaniu przez internet tzw. drugiej połowy. W kolejnej odsłonie „Poradnika psychologa” piszę o tym, na co zwrócić uwagę, poznając mężczyznę/kobietę przez internet. Poznawanie się w sieci Jeszcze do niedawna, jedyną szansą na poznanie osoby, z którą stworzymy związek, było zetknięcie się z nią w jakimś konkretnym miejscu. Przyszłe pary spotykały się w szkole, na uczelni, w pracy, u rodziny, znajomych, na wakacjach, na dyskotekach, kursach tańca itd. Oczywiście, nadal część z nich spotyka się i poznaje w taki sposób. Wraz z rozwojem internetu na ogromną skalę rozwinęła się możliwość zdalnego poznawania przyszłego partnera lub partnerki. Rozwinęła się, bo tak naprawdę istniała już wcześniej w postaci ogłoszeń matrymonialnych zamieszczanych w różnego rodzaju czasopismach. Możliwości, jakie daje internet, są nieporównywalnie większe. Poszukiwać partnera lub partnerki można na specjalnie stworzonych w tym celu portalach randkowych. Wszystkie działają na podobnych zasadach. W zależności od potrzeb, można za ich pomocą poszukiwać przyjaciół, partnerów do stałych związków lub chętnych na flirt, romans lub inną przygodę miłosną. Chcąc kogoś poznać, można po prostu przeszukiwać setki profili lub dodać własny. Profil, to krótka prezentacja własnej osoby składająca się ze zdjęcia i informacji, które mogą zainteresować odbiorców. Mężczyznę lub kobietę można poznać również, korzystając z innych form aktywności w internecie, takich jak grupy tematyczne, fora dyskusyjne, wspólne oglądanie lub słuchanie czegoś, gry, działalność charytatywna itp. Zalety poznawania się w sieci Poznawanie partnerów i partnerek przez internet ma liczne zalety. Jedną z nich jest dostęp do sporej grupy ludzi szukających kogoś do zbudowania określonej relacji. Kolejna to fakt, że dla wielu osób pierwsze zetknięcie i zaprezentowanie siebie na odległość jest łatwiejsze niż spotkanie twarzą w twarz w realnej rzeczywistości. Internet stwarza szanse na poznanie drugiej połowy niezależnie od tego, gdzie się mieszka i pracuje. Obecnie, możemy mówić o setkach par, które bez internetu nie miałyby szans na zaistnienie. Wady poznawania się w sieci Wśród wad poznawania partnerów i partnerek przez internet najczęściej wymienia się niewiedzę z kim naprawdę rozmawiamy; nawiązywanie kontaktu z kimś, kto udaje kogoś innego; z kimś, kto ukrywa ważne fakty o sobie; z kimś, kto dopuszcza się oszustwa lub przestępstwa. Wszystkie wymienione zagrożenia istnieją także w realu. Oszuści matrymonialni, bawidamki, kobiety wampy, naciągacze i przestępcy istnieli od zawsze. Poznając kogoś twarzą w twarz w realnej rzeczywistości, nie mieliśmy i nie mamy gwarancji, że to co o sobie mówi, jest prawdą, że nie oszuka, nie rozczaruje nas, nie zawiedzie i odpowie naszym wyobrażeniom o byciu razem. W internecie występowanie tego typu zagrożeń jest wprost proporcjonalne do ilości osób, które się ogłaszają i z którymi w każdej chwili możemy nawiązać kontakt. Ryzyka poznawania się w sieci Odmienną od budowania relacji w realu cechą budowania relacji za pośrednictwem internetu jest możliwość inicjowania tego na odległość i kontynuowania przez długi czas. I tu pojawiają się dwa ryzyka. Pierwsze - to ryzyko związane z możliwością długotrwałego tworzenia fałszywego wizerunku własnej osoby przez kogoś, kto znajduje się po drugiej stronie. Drugie - to ryzyko nieświadomego uzupełniania fragmentarycznego wizerunku rozmówcy lub rozmówczyni własnymi wyidealizowanymi wyobrażeniami danej osoby. Poznając kogoś w realnej rzeczywistości, zwłaszcza w celach matrymonialnych, również staramy się pokazać od jak najlepszej strony: prezentujemy to, co mamy najlepszego, to co przypuszczamy, że zrobi dobre wrażenie, a w każdym razie zachęci do ponownego spotkania z nami. Brak kontaktu bezpośredniego stwarza możliwość o wiele bardziej rozbudowanej i rozciągniętej w czasie kreacji własnej osoby. W realnej rzeczywistości również tworzymy w wyobraźni obraz potencjalnego partnera lub partnerki odpowiadający naszym potrzebom, marzeniom czy ideałom. W znajomości wirtualnej, owe wyobrażenia dotyczące innej osoby bywają znacznie bardziej rozbudowane, bo pojawiają się w miejsce nieistniejących bezpośrednich wspólnych doświadczeń i przeżyć. Dzieje się tak zwłaszcza wówczas, gdy kontakt wirtualny się przedłuża. A zatem, dwa największe ryzyka związane z poznawaniem partnerów i partnerek w sieci to: * ryzyko, że poznana w ten sposób osoba może okazać się zupełnie inna niż jej wizerunek wykreowany przez nią w sieci, * ryzyko, że poznana w ten sposób osoba może okazać się zupełnie inna niż jej wizerunek wykreowany w naszej wyobraźni. Na co zwrócić uwagę, poznając mężczyznę/kobietę przez internet? Zwróć uwagę na to co mówi i pisze druga osoba. Wszystkie znajomości internetowe zaczynają się i przez jakiś czas przebiegają zdalnie. Zanim dwie osoby pomyślą o spotkaniu w realu, piszą do siebie i/lub dzwonią. W tym, co ktoś mówi i pisze, można zauważyć wiele ważnych rzeczy. Zauważyć, a więc zwrócić uwagę na to, jak ktoś wypowiada się o sobie, ludziach, życiu i świecie. Krótkie i spontaniczne wypowiedzi mogą sygnalizować pożądane i niepożądane przez nas cechy, aktywności, zainteresowania, poglądy i zachowania innej osoby. W wypowiedziach nowo poznanych osób warto zauważać sygnały tego, co lubimy, cenimy i szukamy w potencjalnych partnerach i partnerkach. Ważne jest także to, żeby w zdalnym kontakcie nie ignorować sygnałów tego, co nam się nie podoba i czego nie chcielibyśmy doświadczać w bliższej relacji. Niepokojące sygnały powinny obudzić w nas rezerwę i czujność. Kontynuowanie znajomości i zacieśnianie jej mimo niepokojących sygnałów może skończyć się głębszym, bardziej bolesnym i dłużej pamiętanym rozczarowaniem niż rozczarowanie związane z rezygnacją z bliższego kontaktu, gdy wychwycimy sygnały cech, aktywności, zainteresowań, poglądów i zachowań, które nam się nie podobają. Zwróć uwagę na to, co druga osoba robi w sieci Poznając kogoś za pośrednictwem internetu, warto zwrócić uwagę na to, co dana osoba robi w sieci. Wirtualna aktywność potencjalnego partnera lub partnerki może nam wiele powiedzieć i przybliżyć daną osobę z różnych stron. Dzięki niej możemy poznać szersze zainteresowania danej osoby, a także przekonać się, czy to co mówi o sobie, odpowiada faktom. Zwróć uwagę na przedłużanie zdalnej znajomości Poznając kogoś w sieci, warto zwrócić uwagę na przedłużanie zdalnej znajomości. Jest ono niekorzystne ze względu na wymienione wyżej ryzyka. Kontakt zdalny ma sens jako wstęp do spotkania się i poznania naprawdę. Internet jest po to, żeby się znaleźć, a nawiązanie, zbudowanie i podtrzymanie głębokiej więzi możliwe jest tylko w bezpośrednim doświadczaniu siebie w relacji z drugą osobą. Zwróć uwagę na spójność komunikatów drugiej osoby Na etapie wirtualnej znajomości warto zwrócić uwagę na to, czy wypowiadane do nas i pisane komunikaty drugiej osoby są spójne. Im szybciej wychwycimy, że coś w tych komunikatach nie pasuje do siebie, że jedne komunikaty zaprzeczają drugim, że coś nie gra i kłóci się ze sobą, tym łatwiej będzie wycofać się z relacji. Podsumowanie Internet daje niespotykane wcześniej możliwości poznania partnera lub partnerki życiowej. Zagrożenia związane z wirtualnym poznawaniem się są wprost proporcjonalne do ilości osób dostępnych w sieci. Poznając mężczyznę lub kobietę w internecie, zwracaj uwagę na cechy, zainteresowania, aktywności, poglądy i zachowania, które mieszczą się w twoim wyobrażeniu o bliższej relacji. Nie ignoruj sygnałów cech, zainteresowań, aktywności, poglądów i zachowań, których nie chcesz doświadczać w realnej i bliższej relacji. Zwracaj uwagę na to, co nowo poznana osoba robi w sieci, czy nadmiernie przedłuża znajomość wirtualną i czy jest spójna w tym co prezentuje. Do wirtualnych znajomości podchodź z ograniczonym zaufaniem i nie bój się rezygnować z jednej i poszukiwać kolejnej, gdy zauważysz niepokojące sygnały. && Rehabilitacja kulturalnie && Wszyscy Święci z historycznym rodowodem Paweł Wrzesień Listopad, jak żaden inny miesiąc, nastraja nas refleksyjnie, skłania do wspomnień i żalu za tym co minęło. To już nie złota jesień, a jeszcze nie mieniąca się różnymi odcieniami bieli zima. Smutek i melancholia przyrody pomagają nam nastroić się do celebrowania dni poświęconych pamięci bliskich zmarłych. Rzadko jednak zdajemy sobie sprawę z bogatego rodowodu uroczystości Wszystkich Świętych. Nadal wiele osób zawęża znaczenie tego okresu do forsowanego w okresie PRL „Święta Zmarłych”, które władze komunistyczne usiłowały pozbawić aspektu religijnego. Najgłębszych korzeni święta można szukać w czasach przedchrześcijańskich. Wielu historyków przypomina, że już pogańscy Celtowie i Germanowie organizowali jesienią obrzędy ku czci zmarłych zwane Samhain. Dokładnie 1 listopada obchodzili je także Anglosasi i Frankowie. Swą tradycję mają tu również dawni mieszkańcy ziem polskich. Jej echa można odnaleźć w tak pięknie opisanym przez Adama Mickiewicza rytuale „Dziadów”. Samo dzieło świadczy też o tym, jak długo tradycja chrześcijańska łączyła się w jedno z elementami pogańskimi na terytorium Polski, mimo upływu wielu stuleci od oficjalnego chrztu Mieszka I i przekonania kolejnych władców, iż nasze państwo stanowi przedmurze chrześcijaństwa. Zwyczaj Dziadów był szeroko znany na słowiańszczyźnie, obchodzony wiosną około 1 maja i jesienią 31 października lub 1 listopada, polegał na uczczeniu zmarłych poprzez ofiarowanie im pokarmów, dla ich obłaskawienia i pozytywnego nastawienia do żyjących. Dziady, czyli „zmarli”, były uważane za patronów płodności i plonów. W chrześcijaństwie rodowód Święta sięga okresu starożytności, a konkretnie IV wieku naszej ery. Wtedy właśnie na terenach wschodnich prowincji Cesarstwa Rzymskiego zaczęto upamiętniać męczenników, którzy zginęli za wiarę chrześcijańską. Biorąc pod uwagę nie tak dawne jeszcze prześladowania chrześcijan w cesarstwie, obchody sięgały do wciąż jeszcze żywej pamięci historycznej. Zależnie od regionu, przypadały one w różnych okresach, przeważnie wiosną. Część wschodnich chrześcijan przyjęła datę pierwszego piątku po obchodach Wielkanocy. Taka wzmianka pojawia się po raz pierwszy w pochodzącym z IV wieku kalendarzu z Nikomedii, zaś w stulecie później przyjął ją także Kościół perski. Do dziś w Kościele chaldejskim uroczystości są obchodzone w ten właśnie piątek. W Konstantynopolu męczennicy chrześcijańscy z całego świata byli upamiętniani w pierwszą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego, o czym świadczą bizantyjskie kalendarze liturgiczne z V wieku oraz źródła pisane autorstwa Jana Chryzostoma. Niedługo potem nowa tradycja została zaszczepiona w sercu cesarstwa zachodniego a więc w Rzymie. Już w VI stuleciu ewoluuje i zbliża się do formy znanej nam współcześnie, albowiem wraz z pamięcią świętych męczenników czczone zaczyna być również wspomnienie wszystkich zmarłych chrześcijan, którzy osiągnęli stan zbawienia. Nowy element nie przyjął się jednak na stałe, gdyż owo wspomnienie jeszcze pod koniec VI wieku wykreślił z kalendarza liturgicznego papież Grzegorz Wielki. Na dwieście lat obchody uroczystości Wszystkich Świętych giną w pomroce dziejów. Jedne źródła twierdzą, że było obchodzone 13 maja od czasu, gdy papież Bonifacy IV przeniósł szczątki rzymskich męczenników do Panteonu, inne głoszą, że przeniesiono jego obchody na koniec czerwca, czyli Święto Apostołów Piotra i Pawła. W roku 741 papież Grzegorz III ufundował w bazylice Świętego Piotra oratorium ku czci Zbawiciela, Maryi, apostołów, męczenników i wyznawców. Polecił, aby odprawiano je zawsze 1 listopada i w trakcie wznoszono modlitwy do wszystkich świętych. Zaś niespełna 100 lat później, papież Grzegorz IV zwraca się do cesarza Ludwika Pobożnego o nadanie uroczystości sollemnitas sanctissima charakteru obowiązkowego na całym terytorium cesarstwa. Co ciekawe, w średniowieczu nie było jednolitego formularza celebrowania Dnia Wszystkich Świętych, a sposoby odmawiania oficjum i odprawiania mszy były zróżnicowane zależnie od obowiązującego na danym terenie rytu chrześcijaństwa. Wszystkie jednak opierały się na siódmym rozdziale Apokalipsy Świętego Jana. W kolejnych wiekach uroczystości zbliżają się do kształtu, który chrześcijanie znają obecnie. W X stuleciu papież Jan XI ustanawia 1 listopada osobne obchody Wszystkich Świętych dla całego Kościoła Powszechnego, wprowadzając także Wigilię tego dnia. W XV wieku papież Sykstus IV dołącza również następującą po nim Oktawę. Zarówno Wigilia jak i Oktawa zostają zniesione dopiero w roku 1955 przez Piusa XII. W XVI stuleciu Sobór Trydencki ujednolica formularz obchodów, tak aby w całym Kościele katolickim miały one jednakową formę. Najnowsze zmiany w liturgii miały miejsce podczas Soboru Watykańskiego II, kiedy wprowadzono uroczystą formułę błogosławieństwa, zmieniono tekst czytania, modlitw nad darami i po Komunii Świętej. Współcześnie uroczystości Wszystkich Świętych są obchodzone przez kilka Kościołów chrześcijańskich, poza katolikami, również przez luteranów, anglikanów i metodystów. Święto upamiętnia wszystkich chrześcijan, którzy po śmierci dostąpili zbawienia i przebywają w Niebie. Dla Kościoła katolickiego uroczystość ta łączy się z obchodzonym 2 listopada Dniem Zadusznym i stanowi wyraz wiary w powszechne powołanie do świętości i obcowanie świętych. Nie wszystkie wyznania chrześcijaństwa celebrują uroczystości Wszystkich Świętych. Nie uznają go choćby Adwentyści Dnia Siódmego czy świadkowie Jehowy. Specjalnej modlitwy za zmarłych w dniu 1 listopada nie ma w Kościele prawosławnym, gdzie obchody mają inny charakter i odmienne miejsce w kalendarzu liturgicznym. Mimo powszechnego dla całego Kościoła charakteru uroczystości Wszystkich Świętych, podobnie jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc, ma ono w Polsce swój specyficzny charakter. Ciepła, świetlista łuna oraz nastrój spokoju i zadumy, unoszące się nad polskimi cmentarzami 1 i 2 listopada, tworzą niepowtarzalny klimat, któremu łatwo się poddać. Warto też uświadomić sobie, że w ciężko doświadczonej wojennymi zniszczeniami Polsce, która utraciła wiele historycznych zbiorów i miejsc pamięci narodowej, cmentarze stanowią wspaniały łącznik z przeszłością. Wystarczy odbyć spacer alejami polskich wielkich nekropolii, aby uzmysłowić sobie, ilu spoczywa tam bohaterów naszej historii. Czytamy o nich zwykle na kartach książek, dowiadujemy się, oglądając filmy czy specjalne inscenizacje rocznicowe, lecz bycie tuż przy grobie, gdzie pochowane są ich szczątki, powoduje, że łatwiej wyobrazić ich sobie jako prawdziwych ludzi, którzy żyli kiedyś między swymi bliskimi, podobnie jak nasi zmarli krewni. Przez to, zarówno oni, jak ich czas, może stać się nam bliższy i bardziej wart poznania. Dlatego także warto wspomagać, choćby najskromniejszym datkiem, kwesty organizowane dla ratowania cennych, starych nagrobków, jak choćby tę zapoczątkowaną 50 lat temu przez Jerzego Waldorffa na warszawskich Powązkach, w której co roku bierze udział wielu wybitnych przedstawicieli świata kultury i sztuki. && Mitologia słowiańska, legendy i refleksje o naszej kulturze Justyna „Justa” Margielewska Jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek związanych z polską kulturą jest seria gier „Wiedźmin”. Programiści inspirowali się prozą autorstwa Andrzeja Sapkowskiego, który pisał o losach Geralta z Rivii, znanego również jako Biały Wilk. Zdarza się, że fani serii zaczynają szukać dodatkowych informacji o świecie przedstawionym w „Wiedźminie” w prasie, książkach, na stronach internetowych, na profilach tematycznych Facebooka i dzięki temu dowiadują się coraz więcej o naszej rodzimej mitologii. Fakt ten zainspirował mnie do napisania tego artykułu. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, z jakich źródeł czerpiemy wiedzę o naszych fantastycznych podaniach, mitach i stworzeniach, które po przyjęciu chrześcijaństwa tradycja ludowa utożsamiła z różnego rodzaju czortami. Moje zainteresowanie naszymi mitami zaczęło się od mangi i anime. Po obejrzeniu azjatyckich tytułów z motywem fantastycznych zwierząt, zaczęłam zastanawiać się, czy my w Polsce mamy takie barwne postacie. Od dawna znałam warszawskiego Bazyliszka Artura Oppmana, wiedziałam o poznańskim królu kruków i o syrence, która w mniej znanej wersji legendy ma magicznego, ptasiego przyjaciela. Będąc w Sudetach, dowiedziałam się o duchu gór Liczyrzepie. Później, czytałam książki, takie jak „Polska demonologia ludowa” Leonarda J. Pełki. W efekcie literackich poszukiwań, do mojego bestiariusza przybyło ponad 50 barwnych person do narysowania. Kolejnym krokiem były strony www i fora. Tam znalazłam informacje o dawnych bóstwach, o których nie wiemy za dużo, ponieważ chrześcijańscy duchowni zwalczali gminną pamięć o pogańskich bożkach, takich jak Perun, Światowid, Swaróg, Weles i bogini Mokosz. Nie warto tłumaczyć rodzimych wierzeń, stosując analogie do greckich mitów. Podam to na przykładzie Welesa. Stereotypowo, bóg podziemi i zmarłych powinien być zły jak grecki Hades, ale to właśnie dzięki niemu i Perunowi doszło do stworzenia świata i pojawienia się ludzi. Weles oszukiwał starszego brata, chcąc być docenionym w akcie stworzenia, przy okazji pomagając ludziom. Potem był pojedynek obu bóstw. Weles, jako przegramy, zajął się zaświatami i czuwaniem nad zwierzętami gospodarskimi, a jego smok pomagał mu w tworzeniu urodzajnych deszczów. Po chrystianizacji, ludowy diabeł dostał rogi, ponieważ woły i inna rogacizna była poświęcona Welesowi. Kiedy przyjęto nową wiarę, bogini Mokosz została zdegradowana z miana władczyni natury i patronki kobiet do roli złej czarownicy - zielarki (ślad dawnych wierzeń to przynoszenie płodów rolnych do kościoła). Mówiąc, idziesz do Mokoszy, przodkowie myśleli o ziołolecznictwie. Medyczkami z dawnego świata były szeptuchy. Więcej szczęścia miały fantastyczne zwierzęta i demony (personifikacje zła), jak i ludowe próby zrozumienia sił natury. W tym zestawieniu możemy wymienić takich bohaterów, jak Chobołd (zwierzę z płomieniami, podkradało bogactwa innym), Dworowy (wąż, opiekun domostwa), Klabaternik (mazurski opiekun łodzi), Borowy (leśnik, zmieniający się w niedźwiedzia), Dobrochoczy (ryś, obdarowujący innych prezentami, mógłby wyręczać zachodniego zajączka), Leszy (leśny władca zwierząt, karał złych ludzi). Na polach grasowała Południca (dama z sierpem, sprowadzała udar słoneczny), a w głuszy była Strzyga (polski wampir, zamieniający się w sowę). Z bestii, personifikacji chorób warto wymienić Zmorę (kłopoty ze snem, duszności). Ciekawym przykładem tego zjawiska jest również zwyczaj wiosennych porządków, polegający na wymiataniu biedy z domostwa (słowiański demon nieszczęścia). Nie jest przypadkiem, że wiara w Anioła Stróża stała się formą zastępczą dla magicznych, przedchrześcijańskich istot, które wcześniej strzegły nas od zła. Słowiańskie wyobrażenie duszy idącej w zaświaty ma postać ptaka lecącego do wyraju. Dawne wyobrażenie ludzkiej duszy jest zgodne z wizją chrześcijańską, jeśli weźmiemy pod uwagę, że biały gołąb to symbol Ducha Świętego. Myśl, że w niebie (kiedyś Drzewo Życia) nasi bliscy już są szczęśliwi, bo nie cierpią, również nie brzmi heretycko. Najwięcej śladów o przeszłości zachował również język. Oprócz forów internetowych, książek naukowych, tematycznych stron w serwisie Facebook, sposobem poznawania naszych wschodnio-chrześcijańskich tradycji jest czytanie powieści inspirowanych tym tematem. Nie tylko „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego. Podam jeszcze jeden, inspirujący tytuł, jakim jest „Tajemnica domu w Bielinach” autorstwa Katarzyny Bereniki-Miszczuk. Tym razem jest to opowieść dla młodszych czytelników. W książce ukazano alternatywną wersję naszej historii - nie przyjęliśmy chrześcijaństwa i mieszkamy w Królestwie Polskim. Akcja przygód rodzeństwa Lipowskich dzieje się współcześnie. Ciocia bohaterek, szeptucha na emeryturze (zielarki mają medyczne dyplomy) cierpi na chorobę Alzheimera (zostało wytłumaczone, dlaczego starsza pani zapominała o różnych sprawach). W książce wspomniano o świętach i tradycjach, które zaadoptował dla siebie Kościół katolicki. Prezenty na Jare Gody, pisanki (Wielkanoc), brzmi znajomo? To jednak nie koniec inspiracji, nie zapominajmy o popkulturze. Zachodnie mitologie szybko uznały, że smoki (w pierwowzorze robiły to żmije) mogą strzec skarbów, ale, w przeciwieństwie do słowiańskich bestii, one zioną ogniem, nie wodą. Jednymi z fascynujących istot, które poznałam dzięki mitologiom, były feniksy. Ten szkarłatny ptak odradzający się z popiołów, opisany przez Herodota, był inspirowany tekstami egipskimi. Dla kontrastu chiński ptak - słońce - to Feng Huang, przypominający hybrydę smoka z kogutem (jak nasz słowiański bazyliszek). Słowiańszczyzna miała swojego feniksa. W Rosji był to Ptak - Żar (ognisty paw), a na naszych terenach najbardziej znany był sokół Raróg lub Ptak - Wiatr. Czy ja właśnie opisuję heraldycznego ptaka z naszego godła? Możliwe, że wszyscy Polacy mają na dowodach tożsamości białego, słowiańskiego feniksa, nawet o tym nie wiedząc? Takie interpretacje nie były w smak zaborcom. Na podstawie źle przepisanego po łacinie imienia księcia Mieszka I, określono go wikingiem, tłumacząc światu, że nas zawsze ktoś podbijał! Kiedy byłam w szkole, nie opowiadano o naszej mitologii na korzyść Greków, Egipcjan i Rzymian. Faktem jest, że przez burzliwą historię trudno było nam prowadzić badania naukowe (zabory, II wojna światowa, socjalizm), ale nie wszystko przepadło. Oczywiście, wiele dobrego w zachowaniu tradycji zrobili romantyczni poeci z Adamem Mickiewiczem na czele (jego wiersze i poematy zawierają informacje o mitycznych istotach i dawnych obrzędach). Dobrze, że jesteśmy coraz bardziej świadomi, jakie były początki naszych tradycji, co daje nadzieję, że w przyszłości polska kultura będzie zdobywała coraz więcej fanów. To był tekst ku pokrzepieniu serc. && Wyprawa do Międzynarodowego Centrum Kultury Jadwiga Bobeł Chciałam Państwu zaprezentować miejsce, do którego bardzo lubię chodzić. Jest to MCK - Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie. Znajduje się na samym rynku, więc łatwo do niego dotrzeć z każdej strony miasta. Warto wspomnieć, choć w bardzo dużym skrócie, że instytucja ta zajmuje się upowszechnianiem wiedzy i świadomości na temat szeroko rozumianej kultury. Szczególnie propaguje Europę Środkową; przybliża polskiemu odbiorcy historię, kulturę, sztukę, architekturę tego regionu. Stwarza przestrzeń służącą do wzajemnego poznania i zrozumienia różnorodności narodów, społeczności, dzięki czemu uprzedzenia i stereotypy mogą zostać wyparte przez podjęcie współpracy, a dystans przez wzajemne partnerstwo. Tyle pokrótce o samej misji instytucji. Warto jednak zaznaczyć, iż Międzynarodowe Centrum Kultury aktywnie działa na rzecz dostępności dla osób z niepełnosprawnościami. Mam tu na myśli zarówno dostosowanie architektoniczne przestrzeni siedziby, jak i dopasowanie wystaw, tak aby osoby z niepełnosprawnościami sensorycznymi mogły się z nimi zapoznać. Z przyczyn oczywistych, poświęcę więcej uwagi osobom z dysfunkcją narządu wzroku. Raz w miesiącu, dla niewidomych i słabowidzących organizowane są tzw. Dostępne Niedziele. Podczas tych spotkań zainteresowani mogą zobaczyć prezentowaną aktualnie w MCK wystawę. Zawsze w czasie takich wydarzeń towarzyszy zwiedzającym pani, która robi na żywo wcześniej opracowaną świetną audiodyskrypcję prezentowanych dzieł. Oczywiście nie wszystkich, bo na to nie starczyłoby czasu. MCK zapewnia też wsparcie asystentów, którzy pomagają dotrzeć na i z wystawy oraz również towarzyszą w samym wydarzeniu. W czerwcu br. miałam przyjemność zobaczyć wystawę „Litwa. Dwa stulecia fotografii”. Z przystanku odebrała mnie asystentka, bardzo miła dziewczyna. Pogadałyśmy trochę po drodze do MCK. Pojechałyśmy windą na pierwsze piętro, gdzie zawsze prezentowane są wystawy. Gdy zebrała się grupa osób z niepełnosprawnością narządu wzroku oraz ich asystentów i wybiła wyznaczona godzina, zaczęło się! Na początku, o jakże miła niespodzianka! Mieliśmy możliwość posłuchania na żywo śpiewu polsko-litewskiego zespołu Babadaj; śpiewały 3 kobiety, które w języku litewskim wykonały pieśni ludowe. Było to ciekawe i przyjemne doświadczenie, takie posmakowanie żywej kultury. Kolejnym punktem było obejrzenie wystawy. Prezentowała ona przekrojowo dzieje Litwy od wieku XIX, XX, przez XXI aż do roku 2023. Pokazuje różne aspekty życia, historii, kultury, tradycji, które miały wpływ na mieszkańców Litwy i ich tożsamość. Autorami przedstawianych ujęć są różni, znani i mniej znani artyści. Wystawa jest bogata i różnorodna zarówno pod względem formy, jak i treści. Warto nadmienić, iż na fotografiach odnajdziemy charakterystyczne wątki, które odnoszą się zarówno do Litwy, ale i w szerszym kontekście - do Europy Środkowej, czyli te elementy, które są wspólne dla naszego regionu. Największe wrażenie zrobiły na mnie 2 dzieła. Pierwsza fotografia nosi tytuł „Rzeka”, autorem jest Arturas Raila, powstała w 2006 r. Ukazuje słoneczny dzień oraz bogactwo krajobrazu; jest tu zarówno bezchmurne niebo, jak i duży las, na który składają się drzewa liściaste i iglaste; znajduje się tu trawa, krzewy i rzeka Niemen. Przedstawiona jest również kobieta. Jednak mnie zachwycił przede wszystkim krajobraz, bogactwo kolorów, różne odcienie zieleni. Poznając opis fotografii, pomyślałam, że chciałabym znaleźć się w tamtym miejscu. Druga fotografia zatytułowana jest „Cisza”, autor: Gytis Skudžinskas, powstała w latach 2008-2011. Nie ukazuje niczego realistycznego, jest abstrakcyjna. Przedstawia czerń, którą przecinają dwie smugi - żółta i pomarańczowa, biegnące poziomo obok siebie. Na dole czarnej fotografii widać - w formie poziomych plam - odbicia tychże smug; plamy, tak jak smugi, są pomarańczowe i żółte, ale są rozmyte. Kolejnym elementem fotografii jest czerń rozświetlona tu i ówdzie delikatną poświatą. Poznając opis, pomyślałam, że fajnie byłoby zobaczyć tę fotografię, doświadczyć wzrokowych doznań. Po wystawie, pełna pozytywnych wrażeń, wróciłam do domu. Asystentka, ta sama, która mnie przyprowadziła i towarzyszyła przez całą wystawę, odprowadziła mnie na przystanek. Dodać należy jeszcze, że ze wsparcia asystenta można skorzystać również w inne dni, nie tylko w czasie wspomnianych Dostępnych Niedziel. Można przyjść indywidualnie i z wcześniej umówionym asystentem zwiedzić wystawę. Ponadto, MCK na miejscu udostępnia powiększające folie A4 oraz lupy dla osób słabowidzących. Dodatkowo, oglądając wystawę, można skorzystać z Systemu TOTUPOINT oraz z kodów QR. MCK na swojej stronie internetowej udostępnia audiodeskrypcję wybranych dzieł w formacie plików audio oraz w formacie plików tekstowych PDF. Atmosfera otwartości, serdeczności oraz dobrze zgrany zespół pracowników sprawiają, iż z wielką radością i przyjemnością odwiedzam galerię Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie. Wsparcie, które otrzymuję, jest perfekcyjne, a instytucja chętnie działa i przyjmuje wszelkie pomysły, uwagi, aby jeszcze bardziej zwiększyć dostępność dla osób z różnego rodzaju niepełnosprawnościami. && Warto posłuchać Izabela Szcześniak Akcja książki Torey L. Hayden pt. „Dziecko” toczy się w XX wieku, w Stanach Zjednoczonych. Autorka powieści uczyła dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi, które często były opóźnione w rozwoju i doświadczyły złego traktowania przez rodzinę. Dzięki dobroci Torey, uczniowie robili postępy w nauce, a także poprawiali swoje zachowanie. W trakcie roku szkolnego do klasy prowadzonej przez panią Hayden trafiło nowe dziecko. 6-letnia Sheila podpaliła 3-letniego chłopca z sąsiedztwa i sąd wydał wyrok o umieszczeniu dziewczynki w szpitalu psychiatrycznym, ale zabrakło miejsca. Sheila mieszkała z ojcem alkoholikiem i narkomanem w obozie dla imigrantów. Gdy dziewczynka skończyła 4 lata, matka wraz z młodszym synkiem odeszła od rodziny. Ojciec jakiś czas przebywał w więzieniu. W tym czasie Sheilą opiekowali się krewni ze strony matki, którzy źle ją traktowali. Gdy ojciec wyszedł z więzienia, zamieszkała z nim w malutkim domku bez łazienki i kuchni na terenie obozu dla imigrantów. Ojciec często pił alkohol i bił swoją małą córeczkę. Dziecko nie miało możliwości umycia się i chodziło brudne, zaniedbane. Dziewczynka była agresywna, często z jej winy dochodziło do podpaleń. Dla Torey praca z tak trudnym dzieckiem stanowiła wielkie wyzwanie. Dziewczynka nie chciała mówić i uczestniczyć w lekcjach, a inni uczniowie jej się bali. Niszczyła przedmioty potrzebne do nauki. Podczas ataku furii, długopisem wydłubała oczy rybkom akwariowym i wyrzuciła je na podłogę. Torey zauważyła, że Sheila jest bardzo inteligentna i wrażliwa. Niezłomna nauczycielka próbowała różnych możliwości podejścia do dziecka, stopniowo jej ciężka praca zaczynała przynosić owoce. Przychodziła pół godziny wcześniej, by zadbać o higienę dziewczynki. Autobus, którym Sheila jeździła do szkoły, przyjeżdżał dwie godziny po lekcjach. Torey pozostawała z dziewczynką do czasu, kiedy będzie mogła wrócić do domu. Chcąc dobrze wykorzystać chwile spędzone z Sheilą, zaczęła jej czytać książki. Podczas czytania „Małego Księcia” pomiędzy nauczycielką a małą uczennicą dochodzi do wzruszających dialogów. Stopniowo, Sheila otoczona miłością Torey, zaczyna zmieniać swoje zachowanie i zawierać przyjaźnie z innymi uczniami z klasy. Nadszedł dzień, w którym Torey otrzymała wiadomość o zwolnieniu się miejsca w szpitalu psychiatrycznym. Dzięki pomocy zaprzyjaźnionego prawnika, zaczęła walczyć w sądzie o cofnięcie wyroku. Czy Sheila została umieszczona w szpitalu? Jak potoczyły się dalsze losy dziewczynki? Przeczytajcie sami! Torey L. Hayden, „Dziecko”, czyta Elżbieta Kijowska. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy. && Galeria literacka z Homerem w tle Czas deszczu Aleksandra Ochmańska Sierpniowa noc była mroczna i gęsta, jakby w przestrzeni ktoś rozwiesił pończochę, przez którą ledwie przechodzi powietrze. Nawet sen miał kłopot, by dotrzeć, choć otwarte okna zapraszały do pogrążonego w ciszy, przytulnego apartamentu, położonego nieopodal płynącej leniwie Wisły. Ptaki w parku, po drugiej stronie ulicy, też zaniechały porannego koncertowania, a przecież piąta rano to najlepsza pora na trele. Słychać było tylko pojedyncze nawoływania krukowatych. Fala upałów najwidoczniej wszystkim dała się we znaki. Simona również nie zmrużyła oka tej nocy. Nie była pewna, czy bardziej umęczyły ją warunki atmosferyczne sprawiające, że czuła się jak rozmemłany, kleisty budyń, czy może smutek rozprzestrzeniający się we wszystkich komórkach jej ciała. Coś w rodzaju ziaren piasku, które dostają się do sandałów w przestrzeń między gołą stopą a butem. Najpierw tylko trochę uwierają, potem obcierają, a wreszcie pojawia się stróżka krwi albo pęcherz, który nieznośnie dokucza zanim pęknie. Takie ziarnka smutkopiasku raniły ją już od kilku dni. Pierwsze ziarnko to telefon od starszego brata Simona: „Tata w szpitalu, powoli umiera”. Simon zawsze był bezpośredni i nie tracił czasu na zbędne słowa. Drugie ziarnko - rada, by lepiej nie odwiedzała Franciszka, bo Franciszek tego nie chce. Trzecie ziarnko - wiadomość tekstowa: „Tata zmarł dziś w nocy”. Kolejne ziarnka dosypywały się tak szybko, jakby ktoś upuszczał je z worka pełnego piasku. Poprzedniego dnia odbył się pogrzeb. Pogrzeb, a nie pożegnanie. Tak właśnie myślała o nim Simona. Żegnać można na stopniach wagonu kolejowego, na statku czy dworcu autobusowym, kiedy towarzyszą nam pocałunki, uściski - ciepłe remedium na późniejszą tęsknotę. Te machające dłonie i roześmiane twarze niknące w dali. Pożegnanie to taki etap, który zostawia nadzieję na ponowne przywitanie. Tak, jak w wierszu Tuwima, gdzie po powitaniu następuje pożegnanie i wspominanie. A to był po prostu pogrzeb. Tak naprawdę dopiero teraz dotarło do niej, że coś się skończyło. Ale czy na pewno, skoro siedzi teraz, w sobotni poranek nad gorącą kawą z cynamonem, a w myślach wciąż przenosi się w mniej lub bardziej odległą przeszłość? Nie, wczoraj nie płakała. Rzeki łez miały dwadzieścia lat na to, by płynąć. Franciszek, po rozwodzie rozpoczął przecież nowe życie. A kulawa Simonka już do niego nie pasowała. Była przecież dorosła, pracowała w redakcji „Miejskiego Flesza”, a więc „najdroższa córeczko, radź sobie sama”. Dłoń Franciszka nie była nawet na tyle łaskawa, by podnieść słuchawkę telefonu. Ucho Franciszka głuchło nagle, gdy Simona prosiła o rozmowę. Ba, nawet oko odmawiało współpracy, gdy przypadkowo mijali się w drodze. Przechodził niemy, jak obok nieznajomej. Simona długo nie mogła się z tym pogodzić. Bo, jak to? Wszystkim przecież mówił, jak to kocha tę kulawą Simonkę. Wszystko by oddał, żeby tylko dziecinka zdrowa była. A potem, tak po prostu odciął gałązkę Simony od genealogicznego drzewa. Wymazał gumką niepamięci z rodzinnego rejestru. Ot, artysta plastyk, zaczął żyć na nowo. Ale chyba coś nie wyszło. Nowe życie, młodsza żona, Elwira - niespełniona modelka, chyba szczęścia mu nie dała. Bo czy inaczej, leżąc na łożu śmierci, wyraziłby ostatnią wolę, by Simona nie przychodziła na pogrzeb. A może to coś innego? Skazana na zapomnienie Simonka nie istniała. Nie bywała w tych samych miejscach, nie gościła w rozmowach, nowi znajomi nie pytali o przeszłość. Starzy, taktownie, nie zadawali pytań co u kochanego dzieciątka. Może to normalne? Może wystarczy kogoś nie widywać, by przestał istnieć? Sama zadawała sobie to pytanie, bo i ona jego osobę przykryła całunem milczenia. Raczej w ramach profilaktyki, żeby nie cierpieć. Uszanowała decyzję Franciszka o nieformalnym rozwodzie ojca z córką. Jednak, gdzieś w głębi duszy, wciąż liczyła, że w jakieś urodziny, imieniny, święta, Franciszek po prostu stanie na progu. No cóż, z liczeniem zawsze miała kłopoty. Po latach, może tylko rada Simona: „Umiesz liczyć, licz na siebie”, przyniosła niezłe efekty. W podejmowaniu własnych, autonomicznych decyzji, z czasem stała się mistrzynią. Jasne, pewne sprawy dzisiaj rozwiązałaby inaczej, ale Franciszek przecież zawsze popierał naukę. No więc, uczyła się na błędach, cudzych i swoich. Błędów jednak Franciszek nie przebaczał. Nie wiedziała, że prawdy nie należy nazywać po imieniu, nie wygłaszać własnych opinii, a już Boże broń, sprzeciwiać się woli Franciszka. Raz nawet go posłuchała, co skończyło się powołaniem Simony na świadka w sprawie rozwodowej rodziców. Chciał, więc zeznawała, nie przewidział tylko, że Simonka, rodzinna dziennikopisarka, odnotowała wszystko nie tylko na dyskach własnej pamięci. Nie przewidział, że kochane dzieciątko pamięta tych kilka razy, gdy uderzył matkę, ten wieczny lęk, czy aby tatuś z pracy nie wróci pijany. A wreszcie, nie przypuszczał, że strasząc Simonę swoimi szerokimi znajomościami i tym, że ją zdepcze niczym mrówkę, podaruje jej, przez pomyłkę, siłę do mówienia prawdy. Teraz, pijąc aromatyczną kawę, uzmysłowiła sobie, że owa prawdomówność stanowiła jądro jej winy. Na pogrzeb Franciszka poszła sama. Jej wieloletni przyjaciel Igor, świadek wszystkich wzlotów i upadków, czarnych otchłani rozpaczy i fajerwerków szczęścia, proponował jej nawet, że będzie jej towarzyszył. Dobrze przecież mieć tego kogoś, na kim się można wesprzeć w trudnej chwili. Kogoś, kto poda chusteczkę do łez, ale Simona odmówiła. To była sprawa między nią a Franciszkiem. On kiedyś czegoś nie skończył, więc teraz ona musiała dopisać do końca ten rozdział w swoim życiu i postawić kropkę po ostatnim zdaniu. Na cmentarzu zjawiła się przed czasem. Cała w czerni, z bukietem róż przewiązanych wstążką z napisem: „Drogiemu Tacie Simona” i stanęła przy bramie. Żałobnicy schodzili się nieśpiesznie. Kilka osób skinęło z daleka, ale sznur ciotek i kuzynek, a nawet byłych uczniów, ominął ją szerokim łukiem. Simonie to nie przeszkadzało. Nie miała zresztą sił na konfrontację. Poczekała, aż uformuje się kondukt. W myślach powtarzała sobie: „Nie spiesz się. Znasz swoje miejsce w szeregu, Simonko. Ostatnim chociaż nikt nie depcze po piętach”. Dzisiaj, gdy przymyka powieki, przed oczami, jak kadry filmu, przesuwają się scenki z cmentarza. Mężczyzna, który pytał czy zmarły był dla niej kimś bliskim. Jej krótkie: „Był mi bardzo bliski”. No bo, co powiedzieć w takim momencie? To tata, skoro facet ewidentnie nie wie, że Franciszek miał córkę. Na te rewelacje przyjdzie jeszcze czas. Niech nie myślą teraz o tym, że ten wspaniały Franciszek nie zawsze i nie dla wszystkich był wspaniały. Pomyślała, że stoi tu samotnie wobec wszystkich, jak Nemezis. To do niej należy ostatnie słowo. Franciszek pozbawił ją życia, wymazując ją z pamięci, lecz ona jest. Teraz jest nawet wyrzutem sumienia dla tych, którzy skreślili ją wtedy, gdy los ciągle rzucał jej kłody pod nogi, zdrowie zawodziło, a Franciszek wszystkich zapewniał, że Simona symuluje całe życie. Teraz, rodzina i znajomi nagle widzą, że Simona kuleje, nawet bardziej niż kiedyś. O! i jeszcze okulary nosi, korekcyjne... A szarfa na różach zdaje się krzyczeć: „Zostawił córkę! Widzicie?”. Może kogoś zdziwi, że tatuś był dla Simonki drogi, a nie kochany. Taak, kochany był kiedyś. Później drogi, tak, jak miłość była zbyt drogą, by nadal darzyć nią Simonkę, dzieciątko kochane, dla którego oddałby wszystko, byle tylko zdrowe było... Simona wraca pamięcią przed pomnik, na którym wygrawerowano: SKARBKOWIE. Płyta odnowiona. Leżą tam dziadkowie. Simona pamięta, jak przychodziła tu w dzieciństwie razem z Franciszkiem. Sprzątali, grabili, wstawiali do wazonu kwiaty, palili znicze. A ile opowieści o nieznanych dziadkach snuł przy tym Franciszek. Wystarczyło tylko zaczepić nić tematu, by Franciszek pozszywał nią swoje wspomnienia. Czasami, ni z tego, ni z owego, sam rzucał w przestrzeń pytanie: „Myślisz, że zmarli nas widzą? Czy dziadek i babcia wiedzą, że moim SKARBKIEM jest Simonka? Ciekawe, czy chodzą na audiencję do Boga i proszą o zdrowie dla Ciebie?”. Simona przełknęła łyk kawy i pomyślała, że Franciszek pewnie już zna odpowiedzi na zadane przed trzydziestoma laty pytania. Gdyby teraz był na jej miejscu, przy kawie zapaliłby z pewnością cygaro. Kolejny łyk kawy i powrót do wczoraj. Osiem lat starszy Simon idzie u boku zbolałej macoszki Elwiry. Długie blond włosy upięła wysoko w kok. Nic dziwnego, że nie zrobiła kariery w modelingu. Wysokie czoło i garbaty nos skutecznie odstraszały nie tylko Marcina Tyszkę. No, ale Franciszek ją namalował, gdy przyjaciel przyprowadził ją do franciszkowej pracowni. Później wspólna kawka, jakiś sylwestrowy bal, jakieś, dyktowane potrzebą chwili igraszki w hotelowym łóżku i katastrofa w gniazdku Franciszka gotowa. A i owo gniazdko trzeba było później sądownie podzielić. Matka Simony przez lata spłacała część męża artysty. Obok Simona i pogrążonej w bólu wdowy idą - Barbara - rudowłosa żona Simona i ich synkowie, dwunastoletnie chudzielce, patyczaki, jak zwykła pieszczotliwie nazywać ich Simona. Oni też przemykają koło Simony, jak cienie. Siostra i siostrzenica Franciszka też są przy grobie. Cała familia Skarbków zerka z wyrzutem na Simonę. Ich wzrok zdaje się pytać: „Co ona tu robi?”. Miało jej nie być! Przecież specjalnie nie zamówili nekrologów, by bystrooka Simonka nie wypatrzyła miejsca i czasu pochówku. Jeszcze by przyszła i zrobiła scenę. Brat przecież wie, że pyskata jest, a zresztą, był wykonawcą ostatniej woli Franciszka i miał dopilnować, by nie przyszła. Lecz ten nie docenił siostrzyczki. Sam, dla znajomych i rodziny Franciszka uruchomił niezawodną pocztę pantoflową, by godnie złożyli mu hołd. Nie wpadł jednak na pomysł, by zakazać, w biurze cmentarnym, udzielania informacji o uroczystości. Krótki telefon wystarczył. Pochówek świecki. Franciszek pogniewał się z Bogiem, nie wiadomo o co. Mistrz ceremonii czyta jednak psalm 23, zachęca do wspólnej Modlitwy Pańskiej. Cóż za niekonsekwencja! Na wszelki wypadek było to jednak potrzebne, by dziewięćdziesięcioletnia siostra zmarłego - głęboko wierząca Apolonia - widziała element religijny w uroczystości pogrzebowej brata. Ku pokrzepieniu serc prowadzący cytuje wiersz Leszka Długosza. Simona wybrałaby Szymborską, ale jej nikt o zdanie nie pytał. Następnie wspomina, że zmarły uczył plastyki w szkole i wygłasza peany na cześć jego malarstwa. Jaki był, kim był, wszystko, co przekazała mu Elwira. Z błędami, aż dziwne, że Simon tego nie dopilnował. Ten wspaniały Simon, ubóstwiany przez rodzinę Skarbków. Przecież to on zawsze był siódmym cudem świata, zdolny, choć leniwy, no i oczywiście to on przedłużył ród o dwa patyczaki - Marianka i Mateuszka. O, pewnie gdyby urodziła się córka zamiast Mateuszka, nazwałby ją Marianną. Taka tradycja, którą chciał wprowadzić artysta Franciszek. Był Simon, to musiała też być Simona. Ta pracowita, choć mniej zdolna Simona. Ilekroć odwiedzała w dzieciństwie Apolonię, od progu słyszała: „Co nowego u Simona?”. Dzisiaj nie musiałaby nic odpowiadać. Internet huczy o jego kolejnych kompozycjach jazzowych. Gazety wprost puchną od pochwalnych recenzji. Znawcy wciąż podkreślają jego plastyczny, liryczny styl. Że otacza się najlepszymi instrumentalistami. Współpracował przecież z Sejfertem, Wasilewskim czy Możdżerem, a nawet Stańko mu nie odmówił. Jedyne, co łączyło rodzeństwo, to chyba piwny kolor oczu i gęste, kruczoczarne loki. Simona zastanawiała się czasami, co Simon naprawdę wie o niej albo ona o nim. Przyjeżdżał z rzadka, a telefoniczną rozmowę kończył zwykle po trzech minutach dobrze znanym refrenem: „No to kończę, bo się spieszę”. Miał gest, to trzeba przyznać. Wystarczało niewinne pytanie, jaki model sprzętu grającego, telefonu, czy telewizora radziłby jej kupić, a już rano stał przed jej drzwiami kurier z misternie zapakowaną paczuszką. O urodzinach, imieninach pamiętała jedynie Barbara. Patyczaki, tylko wtedy, gdy ktoś im przypomniał, że kulawa ciotka ma właśnie jakieś święto. W swoich rozmyślaniach, Simona odbiegła nieco od cmentarza i Franciszka - Boże świeć nad Jego duszą. Wczorajsza uroczystość uwypukliła bowiem wszystkie rozłamy i pęknięcia w rodzinie. Wcześniej, różnice między nią a Simonem nie były dla niej aż tak jaskrawe. Wczoraj wręcz raziły w oczy. Nawet nie chodzi o to, że Simon i jego saksofon dla niej zawsze stanowiły nierozerwalną całość, a ona chętniej brała do ręki pióro niż gitarę. Po prostu, temperatura braterskich uczuć wczoraj była bliska tej panującej na biegunie północnym. No i starannie ją omijał, jakby dzieliła ich przepaść. Jakby bał się, że niechcący się potknie, przewróci i zniknie w jej wnętrzu. Kawa już dawno wystygła. Simona znowu widzi szkolnego kolegę Franciszka, a w późniejszych czasach dyrektora szkoły, w której obaj uczyli. Stoi w tej bordowej marynarce, jakby przyszedł do kumpla na prywatkę, a nie na pogrzeb. Przyzwyczajony do publicznych wystąpień, przedstawia żałobnikom swoje wspomnienia dotyczące zmarłego. Simona nasłuchała się, jaki to wspaniały kolega, malarz, nauczyciel, złota rączka. Jaką popularnością cieszyły się jego wystawy. Pod niebiosa chwalono jego pejzaże i cykl portretów, ale nic osobistego nikt nie powiedział. Mistrz ceremonii powtórzył za Elwirą, że Franciszek to cudowny mąż, pomocny człowiek, wymarzony dziadek. Jakiś głos w środku Simony wniósł niemy sprzeciw. Dlaczego mówiono o Franciszku tak, jak zwykle czyta się krótką biografię na stronach encyklopedii? Ona opowiedziałaby o tych spacerach do lasu, niekończących się rozmowach, jak wspaniale umacniał jej wiarę we własne możliwości. Nie, nie wspomniałaby, że tak samo gorliwie niszczył później to, co zbudował w Simonie. Wszyscy już to wiedzą, a jeśli nie, to się dowiedzą. Macki spojrzeń tak ciasno otaczały Simonę i Skarbków, jak opiekuńcze oczy kamer, zwrócone na starożytne naczynia w muzeum. Nie, nie opowiedziałaby, bo podobno o zmarłych źle się nie mówi. Wspomniałaby, że cudownie opowiadał bajki o kreciku albo pszczółce Mai. Przemilczałaby tylko te inne bajki - obietnice, których nigdy nie spełnił. Nie dodałaby też, że był także producentem. A jakże, z sukcesem produkował złe emocje. Nawet Elwira pomagała mu w nocnych, głuchych telefonach, które Simonę prawie wykończyły. Nie powiedziałaby jeszcze wielu innych rzeczy. Simonka już wie, że wszystko zostało w tyle, a ona patrzy przecież do przodu. Nauczyła się, że pomocy trzeba szukać w sobie. Nauczyciele - koleżanki i koledzy Franciszka - nie pochylili się nad jej niepokojem, choć prosiła o interwencję, bo Franciszek wracał do domu pod wpływem alkoholu i się awanturował. Nawet Apolonia zwierzenia Simony kwitowała: „Simonko, jak możesz opowiadać takie rzeczy?” i odkładała słuchawkę. No, bo w oddalonym o 30 kilometrów miasteczku nie było tego ani widać, ani słychać, ani czuć. A jeżeli już Franciszek zaszczycił Apolonię wizytą, to zawsze odmyty, odprasowany, wypachniony. Jeśli nawet zdecydował się na wódeczkę z mężem Apolonii - Zygmuntem, pił symbolicznie. Wracając do wczoraj, Simona słyszy dźwięk, jaki wydaje łopata zasypująca urnę. Głos w Simonie, jak sufler, podpowiada jej myśli: „No, to ja symbolicznie, grzebię teraz obok urny moje złudzenia...”. Później w powietrzu rozbrzmiewają nuty „Ciszy”, odegrane na saksofonie przez znajomego Simona. Popłynęło wiele łez. Tylko te Simony, jakby wbrew grawitacji, nie opadły w dół. One nadal płyną, gdzieś w środku. I ten wiatr, który nagle śpiewa, razem z liśćmi, w koronach drzew, jakby specjalnie dla Simony, by ukoić to wewnętrzne rozedrganie. Simona nie zauważa, kiedy wszyscy się rozchodzą i zostaje sama przy grobie Franciszka. Na płycie składa róże i gubiąc spojrzenia wśród wieńców i bukietów, pozwala wewnętrznemu suflerowi na kilka pytań: „Tego chciałeś? Jesteś zadowolony? Serio, tak miało być?”. Nie, nie zadaje ich głośno. Po co płoszyć ciszę? Ponownie sięgnęła po lodowatą kawę. Jej ręka potrąciła album z dzieciństwa, który wieczorem oglądała. Prawie wszystkie fotografie wykonał Franciszek. Spadając, album otworzył się na tej jedynej, którą pięcioletnia wtedy Simona zrobiła Franciszkowi. Byli na spacerze w lesie, a dzień wcześniej Simona oglądała film o pracy fotografa. To dlatego wyjęła aparat z rąk ojca i długo szukała odpowiedniego miejsca i światła. Chciała pokazać prawdziwego Franciszka. Prosiła, by coś jej opowiedział i uwolniła migawkę dokładnie w chwili, gdy zniecierpliwiony czekaniem, krzyknął na nią, że się guzdra. Teraz Franciszek patrzy na Simonę ze zdjęcia. Z ust wydobywa się krzyk, a czoło szpecą zmarszczki gniewu. Zmrużone złowieszczo oczy zdają się zapowiadać furię. Simona drgnęła. Wciąż patrząc na fotografię, wyszeptała: „To naprawdę ty. Prawdziwy, a ja myślałam, że robię złe zdjęcia”. Nagle srebrna błyskawica przecięła nabrzmiałe szarością niebo. Niski pomruk burzy rozdarł ciszę. Na szybach i parapetach deszcz zaczął grać koncert dla zmęczonej skwarem ziemi. Płacz Simony też obudził się z letargu. Po pierwszej łzie popłynęły kolejne. Już wczoraj zanosiło się przecież na deszcz. Trzeba było tylko przekłuć pęcherz. && Nasze sprawy && Asysta - przyszłość czy bezdroże? Marta Warzecha Listopad to miesiąc zadumy nad kruchością życia doczesnego. W niniejszym artykule również się zadumam, lecz tematem moich rozważań nie będzie marność świata tego, a ciemna strona programu „Asystent osobisty osoby niepełnosprawnej”. Już na wstępie, przepraszam cię drogi Czytelniku, że nie znajdziesz tu hymnów pochwalnych na temat tego przedsięwzięcia. Pragnę jednak wierzyć, iż ma ono sens. Jakie powinnam mieć relacje ze swoją asystentką? Na początku mojego udziału w programie nie miałam pojęcia, jak zrealizować swoje marzenia i osobiste cele. Chodziłam więc z moją asystentką do kawiarni albo na spacery po parku. Jak wiemy, kawusie, herbatki, ciasteczka czy lody sprzyjają rozmowom, które przeradzają się w intymne zwierzenia. Na samym początku kariery beneficjenta w programie, wybrałam sobie asystentkę z polecenia. Była to osoba z osobistymi problemami, więc opowieściom o rozwodzie, byłym mężu oprawcy czy dorastających dzieciach nie było końca. Ja też nie pozostawałam jej dłużna i tak między nami zawiązała się przyjaźń. Ale bańka prysła za jednym stłuczeniem. Wystarczyły niedomówienia, nadinterpretacja słowa pisanego i sielanka skończona. Myślałam, że do siebie już nie wrócimy, lecz kiedy druga asystentka zostawiła mnie z powodów rodzinnych, musiałam szybko wskazać gminie kolejną osobę, więc zapytałam Agnieszkę, czy nie chciałaby do mnie wrócić. Ku mojemu zaskoczeniu, zgodziła się na współpracę bardzo chętnie i znów między nami zawiązała się relacja przyjacielska. Kiedy jednak na naszej stałej trasie do Nowego Wiśnicza zastrajkował stary samochód marki Kia, następnego dnia otrzymałam wiadomość: „Będę chyba musiała zrezygnować z naszych wyjazdów”. SMS obudził we mnie naturę choleryka, lecz, co najistotniejsze, zdominował mnie strach o moją przyszłość. Spowodowało to szarpaninę na słowa, kolejne niedomówienia oraz rozumienie słów na opak. Czy byłam wdzięczna? W zakamarkach mojej pamięci przypominam sobie wypowiadane przeze mnie słowa wdzięczności, lecz to nie jest najważniejsze. Moja była asystentka, podczas naszej sprzeczki, wymawiała mi niewdzięczność, zapominając, iż jej opowieści w stylu „żale i smutki” nigdy nie zostały zignorowane. Pewnego dnia, zdecydowałam się nie odpisywać na wiadomość. Wykonałam wtedy do niej telefon, aby ją wysłuchać i pocieszyć, jak tylko potrafię, a w tych drobnych gestach również można było dostrzec akt miłości oraz chęci niesienia pomocy bliźniemu. Czy pracownicy programu „Asystent osobisty osoby niepełnosprawnej” są jakoś przeszkalani? Moja koleżanka, obecnie zamieszkała we Wrocławiu, opowiadała, że fundacja oferująca asystę przeszkala swoich pracowników. Z jej doświadczenia wynika, że asystenci ściśle stosują się do dawanych przez zarząd Fundacji wskazówek. Z relacji koleżanki dowiedziałam się, że jej asystentka odmówiła odpowiedzi w sklepie odzieżowym na pytanie, czy dobrze wygląda w przymierzanej sukience. Tłumaczyła tym, iż uczono ich, by nie komentowali i nie wypowiadali opinii na temat podejmowanych decyzji czy działań beneficjenta. Ja nie miałam z tym problemu, mogłam przy mojej asystentce wstąpić nawet do sklepu monopolowego. W moim regionie asystenci „słyną” z nieprawidłowego prowadzenia osoby niewidomej. Dzieje się to zwłaszcza podczas schodzenia ze schodów; moja asystentka asekurowała mnie z tył, kładąc ręce na biodrach lub barkach. W wyniku takiego prowadzenia chodziłam jak pijany zając. Nie miałam jednak śmiałości, by zwrócić jej uwagę, bojąc się zepsuć naszą relację. Asystent może dopuścić się oszustwa!? Kiedy wraz z moją asystentką wyjeżdżałyśmy poza tak zwaną strefę, gdzie nie ulegało wątpliwości, że muszę sfinansować sobie przejazd, gdyż zwrot pieniędzy nie obejmował kosztów za paliwo na dłuższą niż pięćdziesiąt kilometrów trasę. Bez mrugnięcia okiem, wyciągałam całe sto złotych i wręczałam je asystentce. Niedawno, mój brat odwiózł mnie do Bochni, prosząc o pokrycie kosztów paliwa. Zdziwiłam się, że przyniósł mi resztę, bo za benzynę zapłacił tylko 50 zł. Kiedy wyznałam mu, ile płacę Agnieszce, która mówiła, iż kosztuje ją to około 70 złotych. Zasugerował, że asystentka nagięła fakty, chyba że Kia pali tyle co samochód terenowy, inaczej mówiąc, jest pożeraczem ogromnej ilości paliwa oraz zasobów pieniężnych. Po zakończeniu naszej współpracy, pani z urzędu gminy pokazała mi kartę naszych przepracowanych godzin, na której widniał wykaz działań, których nigdy nie podejmowałyśmy. Była to dla mnie trudna sytuacja, gdyż nic podobnego nie podpisywałam. Mówiąc szczerze, w ogóle nie podpisywałam kart pracy. Jeśli widniał jakikolwiek podpis, to prawdopodobnie składała go była asystentka. Wkrótce potem urząd gminy wprowadził zaostrzony regulamin dla asystentów oraz pracujących z nimi niepełnosprawnych. Powodem takiego działania było wiele oszustw ze strony tych, na których miały osoby z niepełnosprawnością liczyć i którym ufały. Czy asystentem może zostać członek rodziny lub krewny? Kolejną wadą programu „Asystent osobisty osoby niepełnosprawnej” jest brak możliwości wskazania jako asystenta kogoś z rodziny. Często, urzędniczka gminy wymaga, abym to ja wskazała osobę, która będzie moim osobistym asystentem. Myślę sobie wtedy: „Jak mam kogoś wybrać, kiedy oprócz najbliższych, nie mam nikogo, któremu ufam i mogę w pełni na niego liczyć”. Przyznam, iż ta sytuacja stanowi dla mnie nie lada problem. Wciąż czekamy na ustawę uchwaloną przez sejm Rzeczypospolitej, która będzie regulacją prawną programu. Pozwoli nam to, zgodnie z literą prawa, jako asystenta wskazać bliską osobę. Niestety, problem ten został zepchnięty na dalszy plan, toteż nie był poruszany nawet w trakcie kampanii wyborczej żadnej kandydującej do parlamentu partii. Sumując wszystkie te słowa, które z myśli i serca mego przelałam na papier, uważam, iż kandydaci na asystenta winni być przeszkalani. Pomoże im to wyobrazić sobie świat niewidomych. Proponuję, żeby np. założyli gogle, wzięli do ręki białą laskę i spróbowali z nią pochodzić. Kandydaci winni także przejść kurs rozmowy z beneficjentem. W moim odczuciu, w relacji asystent i beneficjent nie powinno być miejsca na wiadomości pisemne, gdyż słowo pisane nie oddaje tego, co rozmowa na żywo lub przez telefon. Wiadomość pisemna, zwłaszcza SMS, u mnie wywołuje poczucie zagrożenia, przez co staję się nerwowa. Rzecz jasna, każdy z nas ma inną odporność psychiczną. Poza tym, beneficjent winien jest asystentowi choćby słowo dziękuję. Ja nie żałuję, że proponowałam mojej byłej asystentce, by jej czternastoletni syn nam towarzyszył, będąc tym samym z matką, która często jest poza domem. Nie żałuję też moich słów pocieszenia, które wysyłałam jej drogą pisemnych wiadomości lub przekazywałam werbalnie. Należy się zatem zastanowić, czy program ten to przyszłość czy bezdroże. && Do ostatniej sekundy życia Karolina Anna Kasprzak Kasia przyszła na świat zupełnie zdrowa. Tak przynajmniej orzekli lekarze. Kilka tygodni później okazało się, że ma nieskoordynowane ruchy, wzmożone napięcie mięśniowe, nienaturalnie zachowuje się podczas karmienia. Bartek urodził się z głęboką niepełnosprawnością intelektualną. Że będzie osobą z niepełnosprawnością, mama Bartka dowiedziała się podczas ciąży. Alicja doczekała w zdrowiu swoich 40. urodzin. Krótko po nich okazało się, że ma nowotwór. Te trzy historie łączy jedno - pragnienie życia i miłości. Długo zastanawiałam się, jakimi słowami rozpocząć ten artykuł. Niepełnosprawność w rodzinie zmienia cały dotychczasowy tryb funkcjonowania, redukuje potrzeby do najważniejszych - jedzenie, picie, spanie, wstawanie, pranie, prasowanie, leczenie, rehabilitacja. Nie ma mowy o chwili dla siebie ani o podnoszeniu kompetencji zawodowych. Więcej - nie ma mowy nawet o kontrolowaniu stanu własnego zdrowia, wykonywaniu podstawowych badań lekarskich, o systematycznych wizytach u masażysty czy okulisty. Nieporadny i w pełni zależny od innych członek rodziny staje w centrum codziennych działań, priorytetyzuje wartości. Ale też uczy tej bezwarunkowej miłości, cierpliwości, determinacji, samozaparcia. Któż zawalczy o godne życie i lepszą przyszłość małego człowieka z niepełnosprawnością, jeśli nie jego matka? Rola ojca w wychowywaniu dziecka z dysfunkcją nie zaznacza się tak wyraźnie, a dlaczego tak się dzieje, opowiem w dalszej części artykułu. Ani niepełnosprawność, ani ciężka choroba nie wybiera. Wiążąc się emocjonalnie z drugim człowiekiem, stajemy się za niego odpowiedzialni. W teorii wszyscy mamy świadomość, że taka relacja wymaga empatii i umiejętności angażowania się w budowanie wspólnej przyszłości. W praktyce okazuje się to o wiele trudniejsze. Nowotwór Alicji był sprawdzianem jej kilkuletniego związku. Związku, który nie przetrwał najtrudniejszych chwil. Usłyszała od partnera, że jest zbyt wrażliwy na to, by nieść na swoich barkach balast nieuleczalnej choroby. Śmierć może przecież nadejść w każdej chwili. A co, jeśli nadeszłaby niepoprzedzona nowotworem, na przykład na skutek wypadku komunikacyjnego? Czy wówczas czułby się dostatecznie odporny psychicznie, by unieść ciężar żałoby po nagłym odejściu? 50 lat temu pani Waleria poszła z panem Stanisławem na spacer nad jezioro. Pan Stanisław w kieszeni miał tylko jeden cukierek. Żadnych oszczędności, złotej biżuterii ani czegokolwiek, co miałoby jakąś wartość. Podzielił ten cukierek na pół i powiedział, że od tej pory będą wszystko budować razem. W obecnych czasach coraz trudniej o zbudowanie trwałej, opartej na solidnych fundamentach, relacji, która - jak w „Hymnie o miłości” - „wszystko zniesie i wszystko przetrzyma”. Narodziny dziecka z niepełnosprawnością wiążą się z olbrzymim stresem, szokiem i traumą. Nawet jeżeli dysfunkcja organizmu zostaje zdiagnozowana jeszcze na etapie życia płodowego, szok i lęk po narodzinach nie usuwają się w cień. Radość związana z przyjściem na świat wyczekiwanej pociechy zostaje stłumiona strachem, czy dziecko przeżyje, a jeżeli tak się stanie, pojawia się obawa, czy uda się zapewnić mu właściwe warunki leczenia, rehabilitacji i opieki. W tej samej sali, w której inne matki karmią piersią swoje zdrowe noworodki, matki dzieci z niepełnosprawnościami przeżywają dramat. W polskich szpitalach (przynajmniej tych publicznych) nie ma wciąż należytej opieki psychologicznej dla matek noworodków z niepełnosprawnościami. Brakuje oddzielnych sal, w których mogłyby w spokoju przeżyć te najtrudniejsze chwile. Zamiast tego kobiety skazane są na widok tych tulących w ramionach swoje zdrowe maluszki. Sąsiadka powiedziała mamie Bartka, że lepiej byłoby, gdyby oddała go do jakiegoś ośrodka z całodobową opieką. To przecież „prawie roślina”. Nie ma z nim kontaktu werbalnego, nie reaguje na gesty i choć ma 8 lat, nie załatwia samodzielnie potrzeb fizjologicznych. Ale mama chłopca nie wyobraża sobie takiej sytuacji. Ukochanego człowieka się nie porzuca jak niepotrzebnego, zużytego przedmiotu. Każdy jej dzień zaczyna się o piątej rano i kończy o dwudziestej czwartej. Całodobowa opieka nad dzieckiem z niepełnosprawnością to jej praca. Ojciec dziecka zaniechał kontaktu, gdy zobaczył, w jak znacznym stopniu chłopiec jest niepełnosprawny. Płaci jedynie alimenty. „Nie umawialiśmy się na niepełnosprawność” - usłyszała. Przyjęcie odpowiedzialności rodzicielskiej za dziecko z niepełnosprawnością jest zadaniem niezwykle trudnym, nierzadko wymagającym rezygnacji z aktywności zawodowej, ciągłego poszukiwania możliwie jak najlepszych metod leczenia, rehabilitacji i terapii. Istotne znaczenie ma akceptacja niepełnosprawności dziecka. Strach, przerażenie i bezsilność są naturalnymi reakcjami po narodzinach pociechy z ograniczeniem sprawności. Ważne, aby rodzice mieli dość wiary, by pokonać ten najtrudniejszy etap, a następnie kontynuować wysiłek o jak najlepszą przyszłość dziecka. W książce Jacka Hołuba „Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci” znajdujemy opisy dramatycznych walk o los osób z niepełnosprawnościami, których nie pojmie nikt, kto takiej sytuacji nie doświadczył. Bo co powie ktoś zupełnie zdrowy i niemający nikogo niepełnosprawnego w rodzinie o matce dziecka z niepełnosprawnością, która myśli, by pewnego dnia wjechać rozpędzonym samochodem wprost pod nadjeżdżający pociąg? Zdeterminowana? Nieodpowiedzialna wariatka? Ojcowie w obliczu choroby wycofują się z przyjęcia odpowiedzialności rodzicielskiej zdecydowanie za często. Kobiety w naszym społeczeństwie wciąż postrzegane są jako zaangażowane stuprocentowo w prowadzenie gospodarstwa domowego i to na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za opiekę nad dziećmi, ich bezpieczeństwo i zdrowie. Mężczyźni zaś postrzegani są jako „głowy rodziny”, które zapewniają bliskim bezpieczeństwo od strony finansowej. Choć zmierza się do wyrównywania tych obu ról, rola kobiety w rodzicielstwie wciąż zaznacza się wyraźniej. Wycofanie się ojców w przypadku niepełnosprawności dziecka może wiązać się z towarzyszącym im wstydem w okazywaniu uczuć, jak lęk i bezradność. Jakże często używa się przecież w potocznej mowie określenia „chłopaki nie płaczą”. Akceptacja nowej sytuacji przy jednoczesnym tłumieniu uczuć zajmuje im więc sporo czasu. Są też ojcowie, którzy od kwestii niepełnosprawności w rodzinie separują się wyłącznie duchowo. Fizycznie są obecni w domu, ale nie angażują się w opiekę nad dzieckiem z niepełnosprawnością, a jeśli już to czynią, odbywa się to w minimalnym zakresie. Reakcja na sytuację stresową u każdego człowieka przebiega inaczej. Uczestniczyłam kiedyś w konferencji, podczas której ojciec niepełnosprawnej dziewczynki pięknie opowiadał o jej terapii przez sztukę. Woził ją na wystawy, organizował plenery malarskie, kupował systematycznie wszelkie niezbędne narzędzia do terapii. Wychowywał córeczkę samotnie, ponieważ matka zmarła. Jego postawa dowodzi, że wyjątki od reguły istnieją. && Po odejściu opiekuna osoby niepełnosprawnej Krystian Cholewa Śmierć to temat tabu w naszym społeczeństwie. W kulturze zachodniej boimy się jej, wolimy o tym nie myśleć, nie rozmawiać, lecz ona czeka każdego z nas, ale nie wiadomo kiedy i gdzie. Mój tata zmarł w wyniku ciężkiej choroby przed pięcioma laty; jego śmierć była ciosem dla naszej rodziny. To, co pomogło nam przetrwać ten trudny czas, to wspólne bycie ze sobą, modlitwa, podróże do sanktuarium diecezji opolskiej i kontakt z przyrodą, który pozwolił nabrać sił fizycznych i duchowych. Ojciec był dla mnie ogromnym wsparciem, dbał bowiem o rodzinę, o dom, ciężko pracował. Zawsze wspierał mnie na drodze mojej rehabilitacji ruchowej i logopedycznej, był moim kierowcą. Jednak po jego śmierci musiałem na nowo nauczyć się żyć. Byłem wtedy w trakcie studiów; zostały mi jeszcze dwa semestry na kierunku pedagogika, jednak wiedziałem, że nie mogę się załamać, gdyż ojciec nie byłby zadowolony, ponieważ od zawsze dużą wagę przywiązywał do edukacji. Dlatego pomimo żałoby, rozpocząłem przygotowania do sesji egzaminacyjnej i pisania pracy magisterskiej. Musiałem szybko podjąć pracę zawodową, gdyż zostałem bez środków do życia. Żadne stypendium, a nawet dofinansowanie z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych mi nie przysługiwało. Zacząłem ubiegać się o rentę rodzinną i socjalną, miałem już wtedy trzydzieści jeden lat. Wakacje poświęciłem na prace porządkowe, o których wcześniej nie miałem pojęcia: malowanie płotu, przykręcanie śrub, naprawa opony w rowerze mojej mamy i wiele jeszcze innych rzeczy. Początkowo te czynności sprawiały mi dużo problemów i stresu, dlatego że nie miałem w ogóle doświadczenia, nawet teoretycznych podstaw. Moi bliscy musieli mi pomagać w tego typu pracach. Jednak zdawałem sobie sprawę, że od tego momentu, pomimo swojej niepełnosprawności ruchowej i bólu po stracie taty, muszę jeszcze bardziej wspierać moją rodzinę, a przede wszystkim mamę, która bardzo dużo w życiu przeszła. Moje starania o przyznanie mi renty rodzinnej w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych toczyły się kilka miesięcy. Jednak żadne badanie lekarskie przez lekarza orzecznika bądź komisję ZUS nie przyniosło pozytywnych rezultatów, mimo że choruję na dziecięce porażenie mózgowe od urodzenia i towarzyszy mi pogarszające się zdrowie spowodowane przez złamanie lewej ręki i powtarzające się kontuzje nóg. Dlatego odwołałem się do Okręgowego Sądu Pracy, lecz tam także wszystkie sprawy po kolei przegrywałem i zostałem bez jakiegokolwiek świadczenia socjalnego. Dlatego zaraz po obronie pracy magisterskiej, moim głównym zajęciem stało się pisanie artykułów na tematy dotyczące niepełnosprawności i bezpieczeństwa pracy. To jest moje jedyne źródło dochodu, gdyż nie posiadam na ten moment żadnego świadczenia socjalnego, prócz zasiłku pielęgnacyjnego. Pisanie to forma terapii, rehabilitacji i realizacji samego siebie. W międzyczasie dbam o swój rozwój fizyczny, w tym poranne treningi i zajęcia rehabilitacyne, a poza tym wspieram moją mamę w obowiązkach domowych. Natomiast specjalistyczne prace w gospodarstwie wokół domu wykonuje mój kolega ze szkolnej ławki. Jego cennik jest stosunkowo niski w porównaniu do pozostałych fachowców. Pomimo swojej niepełnosprawności, jestem w miarę samodzielny, potrafię się ubrać, przygotować posiłek i posiadam też uprawnienia do kierowania samochodem kategorii B. Jednak są czynności, których nie wykonam samodzielnie, takie jak wieszanie firanek w oknie, wejście na drabinę, przejście przez ulicę i wiele innych. Na chwilę obecną, dzięki pomocy mamy i siostry mogę w miarę dobrze funkcjonować. Jednak zdaję sobie sprawę, że w ostatnim czasie mój stan zdrowia uległ pogorszeniu. Dlatego, o ile zajdzie taka potrzeba, będę ubiegał się o wsparcie asystenta osoby niepełnosprawnej z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej lub w organizacjach pozarządowych. Taka osoba odciążyłaby nie tylko mnie w czynnościach domowych, których nie potrafię wykonać samodzielnie, ale także i moją mamę, która ma już swoje lata i całe życie ciężko pracowała; opiekowała się po kolei wszystkimi członkami naszej rodziny i nie tylko. Kolejna kwestia, jaka stoi przed osobami niepełnosprawnymi, to finanse. Życie kosztuje - opłacenie rachunków, wyżywienie, naprawa sprzętów domowych - to są poważne wydatki. Osoby niepełnosprawne zazwyczaj mają bardzo niskie dochody z pracy, często pobierają tylko renty, zasiłki lub pracują na umowę o dzieło, a wydatki związane z leczeniem - lekarstwa, sprzęt rehabilitacyjny, wizyty lekarskie - są bardzo drogie. Dlatego wsparcie socjalne musi być adekwatne do potrzeb osoby niepełnosprawnej. Kolejny problem to poczucie samotności u osób niepełnosprawnych. Często to rodzice byli także animatorami czasu wolnego, zapewniali im rozrywkę, organizowali różnego rodzaju wspólne gry i zabawy. A tutaj nagle samemu trzeba zaplanować dzień. Dlatego bardzo dobrze dzieje się, jeżeli za życia rodziców osoby niepełnosprawne pracują zawodowo, są uczestnikami warsztatów terapii zajęciowych bądź środowiskowych domów opieki dziennego pobytu, gdzie uczą się nowych rzeczy, mają kontakt z rówieśnikami. Rodzice osób niepełnosprawnych są ostoją w trudnych momentach, opiekunem, gwarantem bezpieczeństwa, bankiem, który zapewnia im płynność finansową i pokrycie kosztów. Jednak życie jest bardzo kruche i niesprawiedliwe. Taka jest kolej rzeczy, możemy się buntować, nie zgadzać się z tym. Każdy człowiek rodzi się i umiera. Państwo i organizacje pozarządowe muszą zapewnić takim osobom, by ciężka praca rodziców, opiekunów, czasem trwająca długie lata, nie zakończyła się pobytem w domu pomocy społecznej. Dlatego walczymy o asystentów, by byli wsparciem i motorem napędowym dla dorosłych osób niepełnosprawnych i ich rodzin. && Pokochać białą laskę Dariusz Wojciechowski To wszystko stało się zupełnie niespodziewanie. Jechałem samochodem, gdy nagle światła jadących przede mną pojazdów rozjechały się. Była końcówka 2018 roku. Po roku szpitalnego leczenia i 9. operacjach, już wiedziałem, że mój wzrok nie poprawi się i te 4% widzenia, które mi pozostało, to jest szczyt możliwości dzisiejszej medycyny. Po powrocie ze szpitala do domu, czułem się całkowicie zagubiony. Dotychczasowe życie praktycznie przestało istnieć, musiałem zaczynać wszystko od zera. Tym razem jednak jako osoba ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Zupełnie nie wiedziałem, co mam robić, do kogo się udać po pomoc. Wszystko dla mnie było obce, w dodatku doskwierał mi brak wiedzy o funkcjonowaniu osób niewidomych. Pierwsze kroki po utracie wzroku skierowałem do PCPR w Aleksandrowie Kujawskim, gdzie polecono mi udanie się do lokalnego koła PZN. Wcześniej nie miałem świadomości, że istnieją organizacje wspierające osoby z dysfunkcją narządu wzroku. To właśnie tam po raz pierwszy w życiu poznałem osoby niewidome. Był to dla mnie czas odkrywania funkcjonowania, codzienności osób niewidomych i niedowidzących. Poznawałem nowe życie, które tak różniło się od poprzedniego. Oczywiście, w mojej świadomości istniał stereotyp osoby niewidomej z białą laską. Zupełnie intuicyjnie stwierdziłem, że ja też powinienem się o nią postarać. Od moich przyjaciół z koła PZN dowiedziałem się, w jaki sposób dobrać odpowiednią białą laskę. Z tą wiedzą udałem się do sklepu medycznego, gdzie zamówiono dla mnie kilka modeli do wyboru. Po paru dniach miałem już swoją pierwszą białą laskę. Najważniejszą zauważalną dla mnie różnicą po zakupie białej laski było zwiększenie mojej niezależności i samodzielności. Do tej pory praktycznie nie wychodziłem sam z domu. Czułem się zbyt niepewnie, by nie korzystać z pomocy bliskich osób. W moim odczuciu, świat zewnętrzny był pełen zagrożeń i przeszkód. Budził we mnie lęk. Chociaż pozostało mi widzenie szczątkowe, to jednak nie dawało mi ono na tyle silnego poczucia bezpieczeństwa, by ryzykować samodzielne przemieszczanie się poza domem. Chociaż potrafiłem odróżnić chodnik od jezdni, dostrzec na nim blade zarysy większych obiektów, to jednak nie byłem w stanie zauważyć dziur, słupków od znaków drogowych, wystających płytek chodnikowych. Ze względu na duży światłowstręt, moja sytuacja stawała się wręcz beznadziejna, zwłaszcza w słoneczne dni. Świat stał się dla mnie światem pełnym pułapek. Dzięki białej lasce to się zmieniło. Uzbrojony już w białą laskę, pojechałem na szkolenie do Ośrodka Rehabilitacji i Szkolenia „Homer” w Bydgoszczy, gdzie na zajęciach z orientacji przestrzennej nauczyłem się prawidłowego jej używania. W tym momencie byłem nie tylko szczęśliwym posiadaczem białej laski, lecz również miałem niezbędną wiedzę, jak jej używać. Mogłem już zupełnie samodzielnie wyruszać na podbój świata. Dzięki białej lasce znacznie wzrosła moja niezależność, a przez to i mobilność. Od tej pory mogłem nie tylko sam przemieszczać się w swoim mieście, lecz również podróżować. Nie musiałem już angażować bliskich, by odwiedzać klinikę w Łodzi, jeździć do przyjaciół mieszkających nawet na drugim krańcu Polski. Ta niezależność po pewnym czasie zaowocowała tym, że mogłem podjąć moją pierwszą pracę po utracie wzroku. Dziś jestem prezesem koła PZN w Zielonej Górze. Oczywiście, ta niezależność w przemieszczaniu się nie była i nadal nie jest całkowita. Niemal codziennie muszę korzystać z pomocy innych osób. Niejednokrotnie pytałem przypadkowych przechodniów o kolor światła na przejściu dla pieszych, numer autobusu komunikacji miejskiej, czy prosiłem o wydrukowanie biletu w jakimś urzędzie. Jedną z pierwszych rzeczy, której musiałem nauczyć się po utracie wzroku, była umiejętność proszenia innych o pomoc. Zauważyłem, że wśród osób z dysfunkcją narządu wzroku jest wiele, które odczuwają na tyle silną wewnętrzną blokadę, że wolą nie wychodzić z domu, gdyż poza dobrze sobie znaną przestrzenią własnego mieszkania, są zmuszone prosić innych o pomoc. Ta nieśmiałość niejednokrotnie stanowi barierę trudną do pokonania. Warto jednak przełamać się, gdyż dzięki temu możemy zyskać naprawdę wiele, mianowicie w pełni cieszyć się życiem. Dziś już nie mam żadnych oporów przed proszeniem innych o pomoc. Wymagało to jeszcze wcześniejszej akceptacji własnej niepełnosprawności. Warto zatem popracować nad pokonaniem nieśmiałości. Jak się okazało, bardzo pomocna w tym była dla mnie właśnie biała laska. Spostrzegłem choćby to, że otwiera ona innych na pomoc. Niejednokrotnie zdarzało mi się, że przechodnie sami z siebie oferowali mi swoją pomoc. Bywało i tak, że poświęcali swój czas, by odprowadzić mnie na miejsce, do którego zmierzałem. Najbardziej utkwiła mi w pamięci sytuacja, w której przejeżdżający obok mnie taksówkarz zatrzymał się przy mnie i zapytał, czy może w czymś mi pomóc. Idąc z białą laską, jeszcze nigdy nie spotkała mnie żadna przykrość ze strony innych osób, wręcz przeciwnie - zawsze okazywano mi wiele życzliwości. Oczywiście, tak nie musi być zawsze. Ale podobne przykre sytuacje mogą spotkać każdego, a to przecież nie jest dostateczny powód, by zamykać się w czterech ścianach. Biała laska również nam samym może dodać śmiałości. Mając ją przy sobie, w pewien sposób uzasadniamy, tłumaczymy fakt, że prosimy o pomoc. Dzięki niej możemy przełamać pewną psychologiczną barierę między nami a drugą osobą. Z drugiej strony, ja również mam więcej śmiałości, by zwracać się do innych, gdy potrzebuję wsparcia. Biała laska bardzo jest mi w tym pomocna, przez co niezwykle korzystnie wpływa na moje odczucie komfortu psychicznego. Z nią po prostu czuję się pewniej w kontaktach z obcymi osobami. Pozostaje mi jeszcze rozprawić się z pewnym pojęciem, które odgrywa bardzo demotywującą rolę. Mam tu na myśli „stygmatyzację”. W przekonaniu wielu osób z dysfunkcją narządu wzroku, biała laska jest czymś, co w negatywny sposób wyróżnia ich spośród innych, co w końcu w ich odczuciu pozycjonuje ich jako gorszych, mniej wartościowych. Nic bardziej mylnego. Taka postawa wskazuje raczej na to, że dana osoba nie „przerobiła” swojej niepełnosprawności, że w pełni nie pogodziła się z nią i nie akceptuje jej. To oczywiście wymaga wiele czasu i pracy. Często również mozolnej psychoterapii. Aby w pełni móc cieszyć się życiem, trzeba zaakceptować siebie takim, jakim się jest. Trzeba pogodzić się ze swoimi ograniczeniami. One wcale nie czynią nas gorszymi. Nasza niepełnosprawność jest czymś, co po prostu mamy i z czym musimy nauczyć się żyć i funkcjonować. Tego wymaga efektywna rehabilitacja. Ja tę drogę przebyłem. W pełni zaakceptowałem swoją niepełnosprawność i może dzięki temu mogłem pokochać swoją białą laskę. Przyglądając się niektórym osobom ze znaczną dysfunkcją narządu wzroku, ośmielę się powiedzieć, że to raczej brak białej laski stawia je w kłopotliwych sytuacjach. Osoby bardziej niedowidzące poruszające się w przestrzeni publicznej często sprawiają wrażenie osób będących pod wpływem jakichś środków odurzających, mają bardzo dziwny krok, ciągle się potykają, wchodzą na przechodniów czy na jakieś przeszkody. Sam słyszałem niemiłe komentarze kierowane pod ich adresem. Proszę pamiętać o tym, że z białą laską nie tylko idziemy bardziej pewnie, lecz również poprzez nią niejako uzasadniamy naszą ewentualną nieporadność. Na zakończenie, chciałbym powiedzieć, że ja nie tylko nie wstydzę się swojej białej laski, lecz wręcz jestem z niej dumny. Idąc z nią, pokazuję innym, że nie poddaję się swojej niepełnosprawności, że potrafię stawić jej czoło, że nie użalam się nad sobą, a po prostu żyję. Uważam wręcz, że mogę być dla innych przykładem. Właśnie do tego zachęcam wszystkich Państwa. && Widzi sercem Izabela Szcześniak Aneta Olizarowicz urodziła się w 1991 roku. Z powodu zaniku nerwu wzrokowego i wrodzonego zwyrodnienia siatkówki, jest niewidoma od urodzenia. Pochodzi ze wsi Horczaki na Podlasiu, a jej rodzice posiadają małe gospodarstwo rolne. Ma starszego brata. W wieku niecałych siedmiu lat, rodzice umieścili Anetę w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach. Po rocznym pobycie w przedszkolu, rozpoczęła naukę w szkole podstawowej, a następnie ukończyła gimnazjum i technikum masażu. Trudno jej było zaakceptować fakt, że osoby widzące mogą osiągnąć więcej niż niewidome. Biorąc przykład z bł. Matki Elżbiety Róży Czackiej oraz poznanych w Laskach wspaniałych ludzi z dysfunkcją narządu wzroku, przekonała się, że niewidomi również mogą realizować swoje cele, pomagać i żyć aktywnie. Po ukończeniu technikum masażu, zamieszkała u sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża przy ul. Piwnej w Warszawie. Dziewczyna rozpoczęła studia na Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej (kierunek doradztwo zawodowe). Posługując się białą laską, na uczelnię dojeżdżała samodzielnie. Po ukończeniu studiów licencjackich, przeniosła się do Białegostoku i kontynuowała studia na kierunku praca socjalna. Na początku zamieszkała w akademiku, ale po jakimś czasie wynajęła mieszkanie. Po ukończeniu studiów, Aneta podjęła pracę w zawodzie masażystki w Białymstoku. Z powodu braku przyjaciół, trudno jej było zaaklimatyzować się w tym mieście. W 2019 roku otrzymuje propozycję pracy w zawodzie masażystki na terenie Ośrodka dla niewidomych w Laskach. Aneta przeprowadza się do Warszawy. Samodzielnie prowadzi dom. Dobrze sobie radzi, obsługując sprzęt elektroniczny, przystosowany dla osób z dysfunkcją narządu wzroku. Samodzielnie dojeżdża do Lasek. Pracuje w byłym szpitaliku, a jej pacjentami są pracownicy Ośrodka oraz osoby z zewnątrz. Każdego pacjenta wspiera dobrym słowem, a pracę masażystki uważa za swoje powołanie. Aneta czuje się potrzebna i ma satysfakcję, że, mimo braku wzroku, ofiarowuje coś z siebie innym. Dziewczyna uważa, że osoby niewidome nie są zwolnione z chrześcijańskich obowiązków wobec bliźnich i w miarę swoich możliwości również mogą służyć im swą pomocą. Aneta myśli o założeniu rodziny. Jest optymistką i wierzy, że, dzięki swoim umiejętnościom, ten cel zrealizuje. Historia Anety daje przykład, że życie osób z dysfunkcją narządu wzroku nie musi być spełnione w szarej codzienności, lecz może być piękne i kolorowe. && Tak niedawno się spotkaliśmy Absolwent Internatowe życie w szkołach dla niewidomych to ogromna bolączka niejednego z nas. Są jednak osoby, które starają się zmniejszyć skutki jej działania. To brylanciki wśród nauczycieli i wychowawców. Jednym z nich był Marek Jakubowski zwany Kubą. Kiedy podczas trzydniowego zjazdu absolwentów w szkole w Owińskach w 2004 roku staliśmy z grupą kolegów na dolnym korytarzu, zbliżył się do nas mężczyzna. - Hej! Cześć! Witajcie! To ja, Marek Jakubowski. Jestem w szkole nauczycielem! - przedstawił się zwyczajnie, na luzie. Porozmawiał i oddalił się. Znalazł jednak chwilę na krótką pogawędkę. - Wiecie, marzy mi się w naszej szkole muzeum tyflologiczne. Chciałbym, żeby było jedyne i dopnę swego na pewno - powiedział i marzenie zrealizował. O panu Marku Jakubowskim słyszałem wcześniej od kolegów z mojej grupy, współpracował z wychowawczynią panią Aliną, pamiętam ją z internatu, tworzyli tyflografiki oraz mapy. Marek Jakubowski, to pełen pomysłów autor różnorodnych, stosowanych aktualnie w kraju i Europie technologii wykonywania tyflografik oraz map i planów dotykowych. Według opracowanej technologii „papieru puchnącego” tworzył istne cuda. Współpracował z Polskim Związkiem Niewidomych, uczelniami wyższymi w kraju i Europie, Urzędem Miasta Poznania i Warszawy, Muzeum Narodowym na Wawelu, liczącymi się w kraju fundacjami, stowarzyszeniami oraz organizacjami zajmującymi się dostępnością. Pan Marek był oligofrenopedagogiem, tyflopedagogiem, laureatem Medalu Komisji Edukacji Narodowej, laureatem Nagrody Ministra Infrastruktury w 2006 roku za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kartografii. Odznaczony srebrną odznaką Polskiego Związku Niewidomych, został także Kawalerem Orderu Uśmiechu. Nie był to typowy nudziarz z pedagogiczną patyną, którą od razu wyczuwa się w rozmowach z wieloma nauczycielami podczas spotkań w placówkach edukacyjnych, lecz normalny człowiek z ogromnym poczuciem humoru, bezpośredni, pozytywnie zakręcony. Mimo wielu zasług dla naszego środowiska i poza nim, był człowiekiem skromnym, ciepłym, miłym, przystępnym i oddanym wszystkim niewidomym, bez względu na to, gdzie kto się uczył. W dniu 15 listopada w 2019 roku miałem zaszczyt zwiedzić owińskie muzeum. Czegóż tam nie było! Tabliczki brajlowskie starego typu, maszyna brajlowska w zupełnie innym kształcie niż obecne, paryskie kubarytmy do obliczeń matematycznych z tabliczkami wykonanymi z drewna oraz mosiężnymi kratkami do kostek, drukarenka do pisma Kleina - poprzednika pisma Braille’a, stare tyflografiki i mapy. Muzeum posiada książki w wersji cyfrowej i oryginalnej w większości rosyjskie i niemieckie, bo tam już wtedy dążono do rozwoju nauki i oświaty osób niewidomych. Wydawano je w niewielkim nakładzie. Jest tam również książka pierwszego niewidomego dyrektora jednej z pierwszych szkół w Breslau - obecnie Wrocław, napisana w latach dziewięćsetnych, w której główne tematy to bicie niewidomego dziecka, jak modlić się z dziećmi, czego ich uczyć. Pan Marek pokazał mi salę doświadczania świata, gdzie mogłem usłyszeć dźwięki metra w Taszkiencie, Moskwie, Leningradzie, cykady w Tbilisi oraz wiele innych dźwięków spoza Polski i Europy. Jedyne muzeum w Polsce powstało w 2011 roku, ale eksponaty gromadzono dużo wcześniej, bo pan Marek jeździł, poszukując ich, po Europie i świecie. Nie sposób ich zliczyć i w krótkim czasie obejrzeć, do czego zachęcam każdego, bo warto. W muzeum można wszystkiego dotykać. Ostatnim hitem jest Aromatorium Biblioteka Zapachów Naturalnych i Syntetycznych, liczy ponad 6000 niepowtarzalnych eksponatów podzielonych na kilka sekcji. I właśnie dzięki tajemnicom zmysłu powonienia pan Marek przyjechał do naszego miasta w towarzystwie pani Magdaleny Ciury. I to był ostatni raz, gdy spotkaliśmy się osobiście, w atmosferze naładowanej pozytywną energią. Muzeum i Aromatorium są dostępne dla każdego, trzeba tylko się wcześniej umówić. Wielki pasjonat staroci związanych z życiem niewidomych, przyjaciel wierny, do końca oddany uczniom i nie tylko. Odszedł nagle w dniu 13 sierpnia br. Uroczystości pogrzebowe odbyły się w sobotę 19 sierpnia. Prochy zmarłego spoczęły na cmentarzu parafialnym w Twardowie koło Woli Książęcej, powiat Jarocin. Żegnały go władze miasta Poznania, dyrekcja szkoły w Owińskach, nauczyciele oraz absolwenci. Na Facebooku utworzono grupę o nazwie „Kilka słów do Kuby”, gdzie można było wpisać wspomnienia o nim. Pokój Jego duszy! && Nie zapomnimy, dziękujemy! Małgorzata Dobrzyńska W dniu 8 lipca br. odszedł od nas serdeczny kolega, przyjaciel niewidomych - Zdzisław Polakowski. Przegrał walkę z ciężką chorobą nowotworową. Był osobą słabowidzącą, absolwentem bydgoskiej szkoły dla niewidomych. Po jej ukończeniu pracował w spółdzielni „Gryf”, a potem zrobił kurs telefonistów i otrzymał pracę w centrali telefonicznej szpitala onkologicznego. Był troskliwym ojcem i mężem. Miał niewidomą żonę, więc doskonale znał problemy naszego środowiska. Kolega Zdzisław współpracował z bydgoskim duszpasterzem niewidomych, ks. Benonem Kaczmarkiem, organizując liczne pielgrzymki. Lubił tę pracę, był zawsze świetnie przygotowany do prowadzenia pielgrzymki lub wycieczki. Posiadał materiały, na podstawie których opowiadał co będziemy zwiedzać. Osobom niewidomym, wszystko co tylko możliwe, pokazywał dotykiem. Każdy z uczestników był zadowolony. Zdzisław Polakowski był bardzo odpowiedzialny, gdy się czegoś podjął, robił to z dużym zaangażowaniem, pracując z dobrego serca, bezinteresownie. W naszej pamięci zapisał się jako serdeczny kolega, prawdziwy przyjaciel niewidomych. W wielu sprawach pomagał, nie odmawiał, służył bezinteresowną pomocą. Zawsze można było na niego liczyć. Za tyle dobra, ile dla nas zrobiłeś, nie zapomnimy, dziękujemy, niech Pan Jezus da Ci wieczne szczęście w Niebie. Spoczywaj w pokoju. && Listy od Czytelników Wspomnienie z pielgrzymki W dniu 9 września odbyła się Ogólnopolska Pielgrzymka Osób Niewidomych do Świątyni Opatrzności Bożej, zorganizowana przez Krajowe Duszpasterstwo Niewidomych. Wzięło w niej udział blisko 1000 osób. Wyjazdy grupowe organizowane były przez terenowych duszpasterzy niewidomych, koła Polskiego Związku Niewidomych oraz stowarzyszenia. Niewidomi przyjechali z różnych stron Polski, między innymi z Lublina, Bydgoszczy, Olsztyna, Warszawy, Wyszkowa, Słupska i Rabki-Zdrój. Program nabożeństw był bogaty i każdy mógł wybrać, na które pójść i jak wypełnić swój czas. Można było odmówić różaniec, zaśpiewać godzinki, wysłuchać dwóch konferencji (jedną z nich wygłosił ksiądz rektor Andrzej Gałka, Krajowy Duszpasterz Niewidomych). Głównym punktem programu modlitewnego była Eucharystia, która odbyła się po odmówieniu Koronki do Miłosierdzia Bożego, przewodniczył jej warszawski biskup pomocniczy, Michał Janocha. Ja połączyłam pielgrzymkę z wyjazdem do Lasek, przyjechałam indywidualnie, ale w sobotę dołączyłam do grupy olsztyńskiej prowadzonej przez księdza Tomasza Łukasiuka, który od roku jest warmińskim duszpasterzem niewidomych. Poza programem modlitewnym, można było spędzić czas na wspólnych spotkaniach ze znajomymi z całej Polski - porozmawiać, pospacerować, ponieważ pogoda dopisała, wypić kawę w namiocie postawionym w pobliżu świątyni. Kawę podawały oddane niewidomym siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża. W przerwie między nabożeństwami a mszą świętą, zaplanowano obiad, można też było zwiedzić Muzeum Świętego Jana Pawła II oraz Błogosławionego Księdza Stefana Wyszyńskiego. W moim odczuciu, poprzez udział w pielgrzymce tworzymy wspólnotę, ponieważ modlitwa jednoczy nas z Bogiem oraz łączy nas ze sobą. Ze swojej strony pragnę podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do zorganizowania tej pielgrzymki, zwłaszcza Krajowemu Duszpasterstwu Niewidomych, prowadzonemu przez ks. Andrzeja Gałkę oraz siostrę Radosławę. Na pewno pielgrzymki są potrzebne osobom wierzącym. Ja z pielgrzymki wróciłam wyciszona i umocniona, a przecież problemów w życiu nie brakuje. Urszula Wojtasik