Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 12/93/2023 Grudzień Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Patrycja Rokicka Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Logo PFRON && SPIS TREŚCI Życzenia Od redakcji W wieczór wigilijny - Leonard Podhorski-Okołów Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko Apple Watch - rewolucyjny zegarek, który odmienia życie - Piotr Ziębakowski Prawo na co dzień Jakie zmiany w prawie w 2024 roku? - Prawnik Zdrowie bardzo ważna rzecz Witamina E - dr Stanisław Rokicki Sport Polskie medale w blind tenisie - Radosław Nowicki Gospodarstwo domowe po niewidomemu Płyta indukcyjna - Jolanta Kutyło Kuchnia po naszemu Na stół świąteczny - N.G. Z poradnika psychologa Od wymiany zdań do kłótni - Małgorzata Gruszka „Z polszczyzną za pan brat” Miliony i tysiące - Tomasz Matczak Rehabilitacja kulturalnie Czy istnieli niewidomi samuraje? - Paweł Wrzesień W 120. rocznicę urodzin Józefa Czechowicza - Ireneusz Kaczmarczyk Proszona kolacja na pięknej brytyjskiej prowincji - Maria Dąbrowska Droższa od sceny jest tylko mama - Olena Poshyvana Bożonarodzeniowe tradycje na Dolnym Śląsku - Anna Kłosińska Galeria literacka z Homerem w tle Poczytaj mi bajkę… - Iwona Włodarczyk Nasze sprawy Na końcu każdego tunelu jest światło - Damian Szczepanik Idealny zawód dla niewidomych - Szymon Wasiłowicz Co można zobaczyć, gdy pogarsza się wzrok - Agata Sierota Trochę przekorna odpowiedź - Maria Tarlaga Ogłoszenia && Życzenia Wszystkim Czytelnikom i przyjaciołom miesięcznika „Sześciopunkt”, w tę cichą, świętą noc, dzieląc się opłatkiem, życzymy pięknych, radosnych Świąt. W każdym domu niech gości pokój, miłość i radość, niech przy wigilijnym stole panuje zgoda, prawdziwa serdeczność i życzliwość, a nadchodzący rok przyniesie spełnienie najskrytszych marzeń i realizację wszelkich planów! Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” Zespół redakcyjny && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Staraliśmy się, aby grudniowy „Sześciopunkt” był numerem wyjątkowym, ciepłym i świątecznym. Nie zabraknie w nim jednak tematów niezwiązanych ze Świętami. W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” warto przeczytać artykuł przedstawiający wyjątkową pozycję, jaką zajmowali niewidomi w dawnej Japonii. W rubryce „Nasze sprawy” polecamy artykuły autorów, którzy stosunkowo niedawno stracili wzrok. Z „Poradnika psychologa” dowiemy się, jak należy prowadzić rozmowę, aby nie przerodziła się w nieprzyjemną kłótnię. W rubryce „Prawo na co dzień”, Prawnik wyjaśnia, jakie zmiany czekają nas w 2024 r. Zapraszamy do „Galerii literackiej”, w której publikujemy sympatyczne opowiadanie z miłym zakończeniem. Spory niepokój wśród Czytelników wywołało milczenie Starego Kocura. Spieszymy z wyjaśnieniem, że ten zasłużony dla naszego środowiska autor, postanowił przejść na słuszną w jego wypadku emeryturę. Teraz będzie już tylko spijał śmietankę i chodził na długie spacery, dbając o swoje „kocie” zdrowie. Panu Stanisławowi Kotowskiemu z całego redakcyjnego serca dziękujemy za dotychczasową współpracę. Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji. Życzymy ciekawej lektury. Zespół redakcyjny && W wieczór wigilijny Leonard Podhorski-Okołów Przystąpił do nas na ulicy, był w miękkim i szerokim futrze, wzrok pełen słodkiej tajemnicy, o jakimś bliskim mówił jutrze. Z krytego wysiadł samochodu w tej wielkomiejskiej swojej szacie, i głosem drżącym nieco z chłodu, zapytał: „O czym rozmawiacie?” „Mówiliśmy o cudów mocy, o małym żłóbku pełnym siana. O betlejemskiej modrej nocy... A zresztą - wszak nie znamy pana?” Lecz on uśmiechnął się boleśnie i zwolna futra brzeg odchylił... Któż zgadnie: czy to było we śnie, czy też na jawie wzrok nas mylił? Pod futrem płaszcz był purpurowy, na śniegu bose stopy stały, błękitne błyski wokół głowy pierścieniem cienkim migotały. „Mający oczy - nie widzicie”. Jęknęło drzwiczek zatrzaśnięcie. Bez słowa staliśmy w zachwycie... Samochód trąbił na zakręcie. && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko Apple Watch - rewolucyjny zegarek, który odmienia życie Piotr Ziębakowski Nowoczesne technologie mają ogromne znaczenie w codziennym funkcjonowaniu osób niewidomych. Dlatego dziś chciałbym opowiedzieć o Apple Watchu 7 Cellular - innowacyjnym urządzeniu, które nie tylko ułatwia życie, ale także zapewnia kompleksową pomoc w różnych sytuacjach. Przedstawię funkcje tego zegarka, które są szczególnie przydatne osobom z dysfunkcją narządu wzroku. Zacznijmy od dostępności Można go obsługiwać za pomocą VoiceOver’a - gestów (wirtualne pokrętło, takie jak w iPhonie), fizycznej obrotowej koronki znajdującej się na boku koperty oraz asystenta głosowego Siri. Korzystanie z tego zegarka jest niezwykle intuicyjne i łatwe. Głośnik i mikrofon pozwalają na odtwarzanie muzyki, prowadzenie rozmów telefonicznych czy korzystanie z funkcji dyktowania. Bez konieczności sięgania po telefon, można odpowiadać na wiadomości SMS i e-maile, co jest niezwykle wygodne, gdy mamy zajęte dłonie lub telefon jest poza naszym zasięgiem. Wersja Cellular pozwala ponadto na podpięcie karty eSIM, aby zegarek mógł pełnić funkcję telefonu, kiedy nie mamy go przy sobie. Umożliwia to pozostawienie telefonu w domu i jednoczesny kontakt z bliskimi w razie potrzeby. Przydatne funkcje Licznik kalorii, liczba kroków, czas treningu, snu i wiele innych parametrów naszego ciała rejestrowanych przez zegarek pomaga dbać o zdrowie i aktywność fizyczną. Dzięki temu urządzeniu codziennie można poczuć się zmotywowanym do podejmowania aktywności i osiągania celów treningowych, ponieważ na bieżąco informuje on o wynikach i ewentualnej potrzebie dalszego treningu w celu osiągnięcia zamierzonego poziomu aktywności. Najważniejszą i rewolucyjną funkcją Apple Watcha 7 jest czujnik EKG, który pozwala na monitorowanie pracy serca w czasie rzeczywistym. To istotne dla osób z problemami kardiologicznymi, ponieważ w przypadku wykrycia nieregularności, możemy natychmiast zareagować i skonsultować się z lekarzem. Zegarek posiada również wbudowane sensory monitorujące tętno, poziom tlenu we krwi, temperaturę ciała i wiele innych parametrów, co pozwala nam bacznie obserwować nasze zdrowie i reagować na wszelkie nieprawidłowości. Dzięki wbudowanemu GPS-owi możemy śledzić trasy podczas biegania czy poruszania się po mieście, a funkcja Apple Pay umożliwia płatności zbliżeniowe, co jest ogromnym udogodnieniem. Stopień ochrony IP6X sprawia, że Apple Watch jest odporny na pył i kurz. Można go również zabrać na basen, ponieważ posiada odporność na wodę do 50 m. To wszystko czyni go sprzętem wytrzymałym i niezawodnym w różnych warunkach atmosferycznych. W moim przypadku, ulubionymi i najczęściej używanymi funkcjami są: odbieranie i prowadzenie rozmów telefonicznych, odczytywanie powiadomień oraz różne treningi, które zegarek wykrywa lub mogę je sam wybrać i aktywować. Oprócz tego, podgląd wielu parametrów zdrowia i aktywności fizycznej oraz płacenie za zakupy metodą zbliżeniową bez potrzeby podawania kodu PIN - to dla mnie opcje bardzo przydatne w życiu codziennym. Przy pomocy zegarka łatwo mi też znaleźć zgubiony w mieszkaniu telefon - funkcja szukania uruchamia dźwięk w telefonie, ułatwiając jego zlokalizowanie. Należy również wspomnieć, że z poziomu zegarka jest możliwe zarządzanie urządzeniami połączonymi z inteligentnym domem - w moim przypadku jest to robot sprzątający i inteligentny zamek w drzwiach. Podsumowując, Apple Watch łączy innowacyjne funkcje z przyjaznym interfejsem dla niewidomych użytkowników. Dzięki obsłudze przez VoiceOver’a i asystenta Siri, korzystanie z zegarka jest niezwykle intuicyjne. Liczne aplikacje dostępne na tym urządzeniu umożliwiają precyzyjną analizę naszej aktywności fizycznej i wspierają nas w codziennych zadaniach. Dla miłośników różnego rodzaju aktywności oraz nowoczesnych technologii, Apple Watch będzie idealnym wyborem. && Prawo na co dzień Jakie zmiany w prawie w 2024 roku? Prawnik Nowy rok tradycyjnie już przyniesie kolejne nowelizacje przepisów. Środowisko osób niepełnosprawnych czeka rewolucja w postaci nowego świadczenia wspierającego, które omawialiśmy na łamach „Sześciopunktu” we wrześniu. W dzisiejszym numerze garść ciekawostek z różnych dziedzin prawa. Zapraszam do lektury. Podwyższenie płacy minimalnej Od 1 stycznia 2024 roku minimalne wynagrodzenie za pracę wzrośnie z obecnych 3600 zł do 4242 zł, a minimalna stawka godzinowa wzrośnie z 23,50 zł do 27,70 zł. Od połowy roku, czyli od 1 lipca, minimalna płaca i minimalna stawka godzinowa ponownie mają wzrosnąć - odpowiednio do kwoty 4300 zł i 28,10 zł - tak zdecydowała we wrześniu 2023 roku Rada Ministrów, przyjmując rozporządzenie w tej sprawie. Urlopy w 2024 roku Na 365 dni czeka nas 115 dni wolnych i 251 dni pracujących. Za dzień wolny wypadający w sobotę pracownikowi przysługuje wolny dzień w innym terminie. Taka sytuacja w 2024 roku będzie miała miejsce już w styczniu. Święto Trzech Króli, 6 stycznia w przyszłym roku wypada właśnie w sobotę. Tak jak dotychczas, pracownicy na umowie o pracę ze stażem poniżej 10 lat mogą odebrać 20 dni płatnego urlopu, zaś ci z większym stażem - 26 dni. Oczywiście, osobom z niepełnosprawnością przysługuje dodatkowe 10 dni wolnego. Jak stanowi art. 168 Kodeksu pracy, niewykorzystane dni z urlopu wypoczynkowego muszą być oddane pracownikowi do 30 września kolejnego roku kalendarzowego. Do tego będzie można otrzymać jeszcze 11 dodatkowych dni wolnych w kilku sytuacjach: * jeżeli mieszkająca z nami osoba z powodu poważnych medycznych wskazań będzie wymagała opieki i my się nią zajmiemy, wówczas będzie nam przysługiwało 5 dni bezpłatnego urlopu opiekuńczego, * w przypadku siły wyższej, czyli pilnych spraw rodzinnych (wypadku lub choroby) będzie można dostać w kolejnym roku kalendarzowym wolne 2 dni lub zamiast tego 16 godzin, * będzie można dodatkowo otrzymać dwa płatne dni wolnego na opiekę nad dzieckiem - jeżeli mamy do tego prawo, ale gdy z takich dni wolnych nie skorzystamy, wówczas nie przechodzą one na kolejny rok, tylko przepadają. Dodatkowa ochrona pracownika w 2024 roku W styczniu 2024 roku w życie ma wejść nowelizacja ustawy o emeryturach pomostowych. Co ciekawe, oznacza to też dodanie artykułu 477(2) w Kodeksie postępowania cywilnego. Ten z kolei zapewni większą ochronę pracownikom. Chodzi o decyzje sądu pracy dotyczące uznania wypowiedzenia umowy o pracę za bezskuteczną. W trakcie postępowania w tej sprawie sąd na wniosek pracownika będzie zobowiązany zmusić pracodawcę do zatrudniania tego pracownika do czasu wydania prawomocnego wyroku. Dotychczas sąd mógł, ale nie musiał, w świetle okoliczności sprawy, nakładać taki obowiązek na pracodawcę. Pracownik do czasu prawomocnego zakończenia postępowania będzie wówczas pobierał normalnie wszystkie dodatkowe świadczenia. Zmiany refundacyjne w wyrobach medycznych Nowelizacja ma na celu poszerzenie dostępu pacjentów do wyrobów medycznych na zlecenie, uwzględniając zarówno nowe pozycje, jak i dostosowując limity do realiów rynkowych. Wprowadza ona zmiany będące odpowiedzią na postulaty pacjentów, lekarzy i organizacji pacjenckich. Celem tych zmian jest zwiększenie dostępności do wyrobów medycznych oraz uszczegółowienie obowiązujących przepisów, co pozwoli na wyeliminowanie problemów interpretacyjnych. Ze zmian merytorycznych najważniejsze kwestie obejmują m.in.: - zmiany limitów i opisów ortez i protez na zamówienie, jak również obuwia ortopedycznego na zamówienie, co wynika ze zmian technologicznych, a także konieczności uwzględnienia cen wyrobów medycznych. Limity zostały określone w oparciu o dane rynkowe, jak również możliwości uzyskania dofinansowania z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, który w przypadku osób z niepełnosprawnością jest źródłem dofinansowania do zaopatrzenia w wyroby medyczne refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, zwany dalej „NFZ”, - zmniejszenie udziału pacjenta w limicie refundacji na wyroby chłonne z 30% do 20% oraz 10% w przypadku dzieci, co powinno znacznie zmniejszyć obciążenia po stronie pacjenta w zaopatrzeniu w wyroby chłonne. Ceny wyrobów medycznych w ramach wyrobów medycznych na zlecenie nie są cenami sztywnymi, co pozwala poszukiwać wyrobów w najbardziej konkurencyjnych cenach dla pacjenta. Biorąc pod uwagę dostępne ścieżki zaopatrzenia, w tym także możliwość zakupów przez internet realizowanych drogą wysyłkową przez świadczeniodawców, którzy podpisali umowę z NFZ, obniżenie udziału w limicie zwiększa przystępność cenową wyrobów chłonnych, - dodanie wkładek ortopedycznych na zamówienie wraz z badaniem rozmieszczenia nacisków na podeszwowej stronie stóp, co ma służyć profilaktyce pierwotnego lub wtórnego owrzodzenia u pacjentów z cukrzycą i zespołem stopy cukrzycowej, - zmiany w refundacji osprzętu do pomp insulinowych, uwzględniające rekomendowane okresy użytkowania, jak również nowe wyroby na rynku, - zwiększenie limitu refundacji w przypadku bardzo wysokich wad wzroku powyżej 10 dptr, - podział refundacji białych lasek ze względu na ich funkcjonalność i zastosowanie, wraz z odrębnymi limitami, - wprowadzenie refundacji wyrobów dedykowanych pacjentkom po mastektomii: rękawów profilaktycznych kompresyjnych okrągłodzianych, gorsetów pooperacyjnych i biustonoszy, - uwzględnienie chorób rzadkich, takich jak hiperinsulinizm i glikogenoza w refundacji systemów monitorowania glikemii, jak również zmiany w warunkach przyznawania tych systemów (m.in. poszerzenie wskazań do refundacji FGM o kobiety w ciąży i w okresie połogu z cukrzycą), - zmniejszenie udziału w limicie cewników hydrofilowych do 10% dla pacjentów dorosłych. Ze względu na zakres zmian nowelizacja powinna wejść w życie od 1 stycznia 2024 roku, co pozwoli na dostosowanie systemów informatycznych NFZ. Rok 2024 przyniesie wiele istotnych zmian w polskim prawie, które wpłyną na różne aspekty życia społecznego, gospodarczego i praw człowieka. Życzę wszystkim, aby nowo ustanawiane przepisy były mądre, sprawiedliwe i możliwie zrozumiałe. Wszelkie niejasności będziemy starali się rozwikłać, jak zawsze, na łamach „Sześciopunktu”. && Zdrowie bardzo ważna rzecz Witamina E dr Stanisław Rokicki Witamina E (tokoferol) należy do grupy witamin rozpuszczalnych w tłuszczach, występuje w olejach roślinnych, zwłaszcza tłoczonych na zimno, jajach, zbożach, liściach sałaty, orzechach i pestkach. Witamina E zwana jest witaminą młodości. Odpowiedni poziom tej witaminy w naszym organizmie jest czynnikiem ochronnym, zapobiegającym przedwczesnemu starzeniu się naszej skóry. Działa stabilizująco na błony komórkowe, hamując powstawanie i przyspieszając wydalanie wolnych rodników. Jest magazynowana w tkance tłuszczowej i częściowo przetwarzana w wątrobie. Nadmiar jej jest wydalany wraz z żółcią i z moczem. Dobrze przenika do mleka kobiecego, słabo przez barierę łożyskową. Witamina E jest szeroko rozpowszechniona w przyrodzie, dlatego jej niedobór w organizmie człowieka występuje niezmiernie rzadko. Przewlekły i długotrwały niedobór witaminy E może towarzyszyć zespołowi złego wchłaniania czy też wadom rozwojowym dróg żółciowych u dzieci. Niedobór witaminy E może przejawiać się poronieniami i zaburzeniami wytwarzania plemników oraz różnego stopnia uszkodzeniem mięśnia sercowego. W 60% witamina E wchłania się z przewodu pokarmowego. Stopień jej wchłaniania zwiększa się w obecności tłuszczów i zależy od prawidłowej czynności trzustki. Następnie jest transportowana do wszystkich tkanek naszego ciała, powoli gromadząc się w wątrobie, mięśniach, tkance tłuszczowej oraz w gałce ocznej, głównie w warstwie naczyniówkowej, w ciele szklistym i siatkówce. Okres półtrwania witaminy E wynosi ok. dwa tygodnie. Wskazaniem do suplementacji witaminy E jest pomocniczo zapobieganie poronieniom, wytwarzanie zbyt małej ilości plemników, zaniki mięśniowe, miażdżyca, zaburzenia potencji, zapobieganie retinopatii. Miejscowo stosuje się ją przy owrzodzeniach podudzi i przy występowaniu żylaków odbytu. Witamina E działa przeciwstawnie do witaminy K i estrogenów, dlatego ich równoczesne stosowanie może zwiększać ryzyko krwotoków. Także równoczesne stosowanie preparatów żelaza osłabia działanie witaminy E. Niniejszy artykuł nie jest opracowaniem naukowym; jest wyrazem poglądów autora. && Sport Polskie medale w blind tenisie Radosław Nowicki W 2023 roku po raz pierwszy w historii w Polsce odbyły się Mistrzostwa Świata w Blind Tenisie. Ponad 80 zawodniczek i zawodników z całego świata, bo z Polski, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Litwy, Hiszpanii, Meksyku, Japonii, Argentyny, Francji, Kolumbii, Australii oraz Pakistanu rywalizowało o medale w dniach 29 sierpnia - 3 września na kortach Tennis & Country Club w Giebułtowie pod Krakowem. Mistrzostwa Świata zorganizowała Fundacja Widzimy Inaczej we współpracy z IBTA (International Blind Tennis Association), a patronat nad wydarzeniem objęli: Polski Związek Tenisowy oraz Marszałek Województwa Małopolskiego. Zanim blind tenisiści przystąpili do zmagań, przeszli kwalifikacje okulistyczne, na podstawie których zostali przydzieleni do odpowiedniej kategorii wzrokowej (B1 - kompletnie niewidomi, B2-B4 - coraz mniejsza dysfunkcja wzroku). Okazało się, że z organizacyjnego punktu widzenia nie było łatwo stworzyć odpowiednie warunki do przeprowadzenia takich badań. W blind tenisie, podobnie jak w jego tradycyjnej odmianie, mecz składa się z setów, gemów i punktów. Jest jednak kilka istotnych różnic, które umożliwiają rywalizację na korcie sportowcom z dysfunkcją narządu wzroku. Przede wszystkim zawodnicy i zawodniczki używają specjalnej piłki, która wykonana jest z miękkiego, gąbczastego materiału, a przy każdym uderzeniu wydaje dźwięk, aby mogli oni zorientować się w jej położeniu na korcie. Niewidomi gracze i ci ze szczątkowym widzeniem mogą odbić piłkę nawet po trzech kozłach, ci, którzy widzą lepiej, mogą poczekać na dwa, a najlepiej widzący zobligowani są do odbijania piłek po jednym koźle. W kategorii B1 rywalizacja odbywa się na najmniejszym polu, a w pozostałych na większym, choć i tak krótszym niż kort w tenisie osób pełnosprawnych. Pole gry ograniczone jest liniami, które wykonane są ze specjalnego materiału, a wszystko po to, aby blind tenisiści łatwo wyczuwali je stopą, a dzięki temu mogli bez problemu określić swoje położenie na korcie. Dodatkowo, siatka zawieszona jest nieco niżej niż w tradycyjnym tenisie. Mimo tych kilku różnic, rywalizacja jest równie zacięta, jak w zmaganiach sportowców pełnosprawnych. Przypomnijmy, że kolebką blind tenisa jest Japonia. To właśnie w Azji około 30 lat temu niewidomy 16-latek stworzył podwaliny pod ten sport. W Polsce jest on stosunkowo nowy, bowiem zaczęto go uprawiać w 2015 roku. Od kilku lat w naszym kraju rozpropagowuje go Fundacja Widzimy Inaczej. W ramach prowadzonej przez nią Akademii Tenisa Niewidomych i Słabowidzących (ATNiS), osoby z dysfunkcją narządu wzroku w kilkunastu miastach w Polsce mogą rozwijać swoje tenisowe umiejętności pod okiem wykwalifikowanej kadry trenerskiej. Fundacja zorganizowała już dwa duże turnieje międzynarodowe, najpierw we Wrocławiu, a następnie w Gdańsku. Największym wyzwaniem było jednak przeprowadzenie IBTA World Championships 2023 - Mistrzostw Świata w Tenisie Ziemnym dla Osób Niewidomych i Słabowidzących. - Mieliśmy już doświadczenie w organizacji turniejów, ale przeprowadzenie Mistrzostw Świata okazało się dużo trudniejsze niż się spodziewaliśmy. Mieliśmy opracowany cały plan odbioru zawodników z lotniska. Wiedzieliśmy, że większość z nich przyleci do Polski prosto z Wielkiej Brytanii po rozgrywkach World Games. Wszystko było dopięte na ostatni guzik i nagle zupełnie rozłożyła nas na łopatki awaria systemu kontroli lotów w Wielkiej Brytanii, przez co wszystkie samoloty były opóźnione od kilku godzin do kilku dni. Najdłużej leciała do nas niewidoma tenisistka z Japonii, która 2 dni spędziła na lotnisku w Heathrow. Dużym utrudnieniem dla nas było także to, że wszystkie komunikaty wysyłane do zawodników musiały przejść przez IBTA, co znacząco wydłużało proces komunikacji - zaznaczył Robert Zarzecki. W zmaganiach na korcie emocji nie brakowało. Ostatecznie biało-czerwoni zakończyli turniej z czterema medalami na koncie. Wśród kobiet w kategorii B1 mistrzynią świata została Yumi Yokota (Japonia), która wyprzedziła Danielę Pierri (Włochy) i Yvette Priestley (Wielka Brytania); natomiast wśród mężczyzn na podium uplasowali się: Naqi Rizvi (Wielka Brytania), Carlos Arbos (Hiszpania) oraz Karolis Verbliugevicius (Litwa). Rywalizację w kategorii B2 wśród kobiet wygrała Courtney Webeck (Australia), a za nią uplasowały się Courtney Lewis (Australia) oraz Babs Weiberg (Irlandia), a wśród mężczyzn medale zdobyli - Dawide Viglianti (Włochy), Gianluca Marini (Włochy) i Mark Haskett (Australia). W kategorii B3 najlepsza okazała się Charlotte Schwagmeier (Niemcy), która wyprzedziła Kamilę Malak i Andreę Logan (Wielka Brytania). Wśród mężczyzn triumfował Michael Leigh (Australia) przed Michałem Stypą i Paulem Rybem (Wielka Brytania). W kategorii B4 zmagania kobiet wygrała Katarzyna Antczak, która startowała z zawodniczkami z B3, bowiem w swojej kategorii nie miała konkurentek. W rywalizacji mężczyzn nie do zatrzymania był Adrian Arriaga (Meksyk), a podium uzupełnili Ivan Rodriguez Deb (Wielka Brytania) i Jarosław Skarżyński. - Osiągnęliśmy sukces, choć jest odczuwalny niedosyt, bo inni też mogli stanąć na podium. Mamy jeszcze innych, dobrze grających zawodników. Być może to nie był ich czas, być może po rozgrywkach w Wielkiej Brytanii byli wyczerpani. Liczyliśmy trochę na więcej, ale i tak cieszymy się z osiągniętych wyników, bo jeden medal przywieźliśmy z Birmingham z igrzysk dyscyplin nieparaolimpijskich i 4 dołożyliśmy w Mistrzostwach Świata - zaznaczył jeden z organizatorów turnieju. Nowością w Mistrzostwach Świata była rywalizacja juniorów, w której ostatecznie udział wzięli Arato Katsuda-Green z Australii oraz Gabriel Zarzecki i Maja Żylińska z Polski. - Z planowanych dziesięciorga dzieci pojawiło się troje, bo część nie dojechała, ktoś nie został sklasyfikowany. Przy takiej liczbie trudno było przeprowadzić turniej, więc zorganizowaliśmy pokazowe mecze juniorów - wyjaśnił współorganizator Mistrzostw Świata. Przeszły one już do historii, ale Fundacja Widzimy Inaczej nie zamierza spoczywać na laurach. Już myśli o organizacji kolejnej dużej imprezy w przyszłym roku. - Mój zespół już pracuje nad organizacją mistrzostw świata w 2024 roku. Chcielibyśmy, aby ten turniej ponownie odbył się w Polsce, tym bardziej, że dla zawodników był to tani turniej. Siedmiodniowy pobyt w Polsce kosztował ich 1/5 tego, co zapłacili za pobyt w Birmingham. Jeśli jednak nie uda się nam zorganizować Mistrzostw Świata, to skupimy się na przeprowadzeniu kolejnego turnieju towarzyskiego - zakończył Robert Zarzecki. && Gospodarstwo domowe po niewidomemu Płyta indukcyjna Jolanta Kutyło Użytkownikom kuchni z płytami indukcyjnymi nie trzeba przedstawiać ich zalet. Na ich temat nasłuchałam się wiele opowieści. Jedna z nich to okropna prądożerność, której boi się każdy. Na forach społecznościowych roi się od sprzecznych informacji, przeważają jednak pozytywne opinie. Z powodu prac konserwacyjnych, brak gazu może trwać nawet tydzień. Trudno żywić się tak długo w restauracjach. Postanowiłam więc zaopatrzyć się w małą nastawną kuchenkę z płytą indukcyjną, ponieważ nie zajmuje dużo miejsca na szafce. Szukałam długo, wszystkie były albo pod zabudowę, albo z panelem dotykowym. Czytelnik „Sześciopunktu” z Warszawy znalazł kuchenkę firmy Hyundai z pokrętłami w jednym z elektromarketów. Informacji o niej szukałam na infoliniach - i znalazłam. Przed zakupem urządzenia, wyjęłam z szafki garnki, by sprawdzić, czy przyciągają magnes, bo tylko naczynia płaskie oraz z dnem ferromagnetycznym nadają się do gotowania na kuchniach indukcyjnych, więc nie wszystkie ze stali nierdzewnej się sprawdzą. Gdy metalowy garnek stoi na kuchence, to zmienny w czasie strumień pola magnetycznego przenika przez jego podstawę. Generuje on prądy wirowe wewnątrz podstawy, których przepływ powoduje wydzielanie ciepła w garnku. W ten sposób energia elektryczna ze zwojów kuchenki poprzez pole magnetyczne jest bezpośrednio zamieniana na energię cieplną ogrzewającą garnek. Kuchenka jest elegancko wykonana. Płyta o szerokości 31,5 cm, z dwoma strefami grzewczymi, o całkowitej mocy 2900 W. Urządzenie posiada wyświetlacz LED i timer do 180 minut. Płyta jest idealna do domków letniskowych i mniejszych kuchni, jak nasza. Posiada dwie strefy grzewcze o mocy 2900 W (1600 W i 1300 W), na których można gotować w naczyniach o średnicy 13-18 cm, ale sprawdzają się też naczynia o nieco większej średnicy, gdyż dno szybko się rozgrzewa. Dzięki technologii indukcyjnej, urządzenie się rozgrzewa w ciągu kilku sekund. Płyta automatycznie się wyłącza po usunięciu naczynia. Do ustawiania płyty służą intuicyjne pokrętła z wyczuwalnymi pod palcami wyświetlaczami LED, dzięki którym można ustawić stopień podgrzewania od 200 do 1600 W i 1300 W, temperaturę w zakresie od 60 do 240 stopni C i czas gotowania (ustawiany na timerze) do 180 minut, ale z tej ostatniej funkcji nie korzystam. Po lewej stronie każdego wyświetlacza znajduje się menu oznaczone trzema kropeczkami; wystarczy przeciągnąć palcem do siebie i kuchenka się włącza, zawsze na najwyższą moc, wtedy słychać szum wentylatora pod spodem. Aby ją wyregulować, trzeba pokrętłem obrócić w lewo skokowo, za każdym skokiem kuchenka wydaje dźwięk. Kiedy milknie, oznacza, że jest ustawiona na najniższą temperaturę. Nóżki antypoślizgowe zapewniają stabilną i bezpieczną obsługę urządzenia. Strefy grzewcze są wyczuwalne pod palcami w postaci obrysu i z powodzeniem można postawić garnek na zimnej płycie. Jeśli garnek w minimalnym stopniu znajduje się poza polem grzewczym, kuchenka wydaje ostrzegawcze dźwięki i wyłącza się. Wykonana z tworzywa szklano-ceramicznego, jest łatwa do utrzymania w czystości, w przeciwieństwie do tradycyjnej kuchenki gazowej oraz elektrycznej. Wystarczy ściereczka z mikrofibry, płyn do mycia naczyń lub do szyb; nie wolno używać ściernych past, druciaków ani ostrych gąbek. Ryzyko zsunięcia się garnka jest minimalne, co zdarza się przy kuchniach gazowych, zwłaszcza że dysze są niklowane i powodują poślizg. Kuchenka indukcyjna jest energooszczędna, bardzo bezpieczna, pole magnetyczne wytwarzane przez nią ma niską częstotliwość rzędu 25 kHz, która mieści się w zakresie fal radiowych i występuje tylko do około 2 cm nad powierzchnią blatu, nie ma negatywnego wpływu na skład chemiczny potraw, w przeciwieństwie do kuchenek gazowych, o czym przekonał mnie pewien fizyk z UMK w Toruniu. Płyta indukcyjna nagrzewa się maksymalnie do około 100 stopni C, więc oparzenie przy przypadkowym dotknięciu jest minimalne, w mniejszym stopniu przywierają odpryski potraw. Dlatego jest ona warta polecenia osobom, które do tej pory na zakup takiej kuchenki się nie zdecydowały, zwłaszcza że w nowych mieszkaniach nie ma dostępu do gazu. && Kuchnia po naszemu Na stół świąteczny N.G. Coraz więcej moich znajomych odchodzi od wigilijnego karpia na rzecz filetów z innych ryb. Ja polecam ryby z Lidla, ponieważ nigdy nie zawiodłam się na ich jakości. Wypróbowałam sandacza, łososia, dorsza i halibuta. Filety zapakowane są próżniowo, na podłużnych tackach z filtrem pochłaniającym. Są łatwe do przygotowania, zachęcam do wykorzystania poniższego przepisu. Filety rybne z piekarnika Składniki: * Filety rybne, * sok z cytryny, * sól, * pieprz, * zielony koperek, * mąka, * masło. Wykonanie: Rybę należy wyjąć z tacki, delikatnie nacinając wierzchnią folię. Opłukać w zimnej wodzie i osuszyć ręcznikiem jednorazowym. Ułożyć na desce i pokroić w poprzek na odpowiednie porcje. Każdą porcję posolić, oprószyć pieprzem i delikatnie skropić cytryną. Posypać posiekanym koperkiem i oprószyć mąką. Rozgrzać piekarnik do 200 stopni C. Płaską blachę wyłożyć papierem do pieczenia, poukładać kawałki ryby i na każdy położyć wiórek masła. Piec w piekarniku ok. 25 minut przy włączonej funkcji góra-dół. Rybę łatwo możemy zdjąć z papieru, jest smaczna zarówno na ciepło jak i na zimno. Śledzie korzenne Składniki: * Filety śledziowe w dowolnej ilości, * 1 duża cebula lub więcej, * 2 liście laurowe, * kilka ziaren czarnego pieprzu, * ziela angielskiego, * goździków, * 1 łyżka średnich rodzynek lub więcej, * sok z cytryny, * olej. Wykonanie: Cebulę kroimy w piórka, kładziemy na sitko, przelewamy wrzątkiem i odstawiamy do wystygnięcia. Filety śledziowe kroimy w poprzek na dwie lub trzy części, próbujemy - i gdy są zbyt słone - płuczemy w zimnej wodzie, a następnie skrapiamy sokiem z cytryny. Na dno szklanego słoika wkładamy liście laurowe, ziarna pieprzu, ziele angielskie, goździki; przykrywamy częścią cebuli, układamy śledzie, posypujemy rodzynkami i tak do wyczerpania śledzi. Na wierzchu powinna być warstwa cebuli. Całość zalewamy olejem, żeby cebula została przykryta. Zamykamy słoik i wstawiamy do lodówki na 2-3 dni. Tak przygotowane śledzie pasują na każdą okazję. Kakaowe ciasto ze śliwkami Składniki: * 1 szklanka cukru, * 5 jajek, * kostka masła, * 3 łyżki oleju, * 3 łyżki kakao, * mała szklaneczka wody, * 1 łyżeczka proszku do pieczenia, * 1 cukier waniliowy, * 25 dag lub więcej suszonych śliwek bez pestek, * 2 szklanki mąki pszennej, * cukier puder do posypania. Wykonanie: Do rondelka wsypujemy cukier, kakao, wlewamy wodę, olej, wkładamy masło i podgrzewamy aż uzyskamy jednolitą masę, a cukier rozpuści się. Następnie zawartość rondelka przelewamy do misy robota, chwilę czekamy na przestudzenie i miksując na średnich obrotach, dodajemy żółtka, cukier waniliowy i mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Białka, wraz ze szczyptą soli, ubijamy na sztywną pianę i zmniejszając obroty miksera na najwolniejsze, dodajemy pianę do ciasta. Wymieszaną masę przekładamy do podłużnej formy posmarowanej tłuszczem i wysypanej tartą bułką. Na cieście układamy śliwki jedna za drugą. Możemy je wcześniej namoczyć w rumie lub koniaku. Pieczemy w temperaturze 180 stopni C na środkowym poziomie, przy funkcji góra-dół. Po wystygnięciu, ciasto posypujemy cukrem pudrem. We wcześniejszych numerach naszego miesięcznika można znaleźć tradycyjne przepisy z mojego domu na potrawy wigilijne, takie jak kapusta z grochem, zupa grzybowa i świąteczne wypieki. && Z poradnika psychologa Od wymiany zdań do kłótni Małgorzata Gruszka Jak rozróżnić, czy ktoś się z nami kłóci, czy jest to tzw. wymiana zdań? Oto kolejny temat artykułu zaproponowany przez Czytelniczkę. Temat ciekawy i wart poruszenia, bo przejście od wymiany zdań do kłótni bywa płynne i niezauważalne. Niełatwo uchwycić moment, w którym wymiana zdań przeradza się w kłótnię. Nie da się też cofnąć słów, które padły i sprawiły, że wymiana zdań stała się kłótnią… Pani Annie dziękuję za ciekawą propozycję, a Państwa zapraszam do wspólnego przeanalizowania poruszanej kwestii. Przyjrzyjmy się wspólnie poniższym dialogom i zastanówmy się, czym różnią się od siebie. Dialog 1 Osoba A: Pospiesz się, bo się spóźnimy. Osoba B: Spokojnie, mamy jeszcze sporo czasu. Osoba A: Nie lubię, jak wychodzimy na ostatnią chwilę. Osoba B: Mamy 20 minut, do rodziców idzie się kwadrans, nie wypada przychodzić przed czasem. Osoba A: Musimy jeszcze odebrać kwiaty. Osoba B: Skoro tak, to się pospieszę. Dialog 2 Osoba A: Pospiesz się, przez ciebie się spóźnimy. Osoba B: Nie przesadzaj, mamy jeszcze sporo czasu. Osoba A: Ja przesadzam? To ty zawsze wychodzisz w ostatniej chwili. Osoba B: W jakiej ostatniej! Mamy całe 20 minut, a do rodziców idzie się kwadrans! Osoba A: Tak, ale po drodze trzeba odebrać kwiaty, o czym ty oczywiście nie pamiętasz! Osoba B: A ty nie pamiętasz, że ostatnio, jak przyszliśmy wcześniej, to twoja mama zdziwiła się, że już jesteśmy. Osoba A: Co ty opowiadasz, nic takiego nie miało miejsca! Osoba B: Masz kłopoty z pamięcią. Osoba A: Zajmij się swoimi kłopotami. Osoba B: Tak, ja mam kłopoty, ciekawe jakie, może mi uświadomisz! Osoba A: Innym razem. Osoba B: No słucham, jakie to ja mam kłopoty! Osoba A: Jak zacznę wymieniać, to nigdy nie wyjdziemy. Osoba B: To możesz zacząć, bo ja z tobą nigdzie nie zamierzam iść. Im mniej spotkań z twoją matką, tym lepiej dla zdrowia! Osoba A: Masz coś do mojej matki? Osoba B: Sporo tego, ale idź, bo się spóźnisz! Osoba A: Idę i zastanowię się, czy jeszcze tu wrócić (wychodzi, trzaskając drzwiami)! Osoba B: Nikt cię tu nie trzyma, możesz nie wracać (odwraca się, wchodzi do kuchni i zapala papierosa)! W jednym i drugim dialogu osoby naprzemiennie wypowiadają zdania; obydwa dialogi są więc wymianą zdań. Jestem pewna, że bez trudu odgadli Państwo, że kłótnią był dialog nr 2. Mamy więc pierwszy wniosek: każda kłótnia jest wymianą zdań, ale nie każda wymiana zdań jest kłótnią. Czym zatem jest wymiana zdań? Wymiana zdań to rozmowa, w której dwie lub więcej osób przedstawia własny punkt widzenia na jakąś sytuację, zachowanie, zjawisko, pogląd, dzieło itd. Własny, czyli osobisty, a więc niekoniecznie taki sam, jak pozostałych uczestników rozmowy. Z wymianą zdań mamy do czynienia zarówno w sytuacjach wymagających rozstrzygnięcia, jak i w takich, gdzie nie jest ono konieczne. Pierwsze to np. - wychodzimy o 16:00 czy o 16:10; idziemy do restauracji, czy jemy obiad w domu; kupujemy prawdziwą czy sztuczną choinkę; bierzemy do domu psa czy nie; jedziemy w góry czy nad morze. Drugie to np. - czy jakaś potrawa była dobra; czy jakiś film, koncert, spektakl nam się podobał; czy zgadzamy się z tym, co usłyszeliśmy w mediach; jaką porę roku lubimy; co uważamy za piękne. Wymiana zdań bywa dużo trudniejsza, gdy dotyczy kwestii, które trzeba rozstrzygnąć, a punkt widzenia poszczególnych osób jest odmienny. Rozmowa niewymagająca konsensusu może również przerodzić się w kłótnię. Dzieje się tak wówczas, gdy podchodzimy do niej z zamiarem przekonania rozmówcy, że nasza opinia o kimś lub czymś jest jedynie słuszna. Innymi słowy, że mamy tzw. rację, a ktoś drugi jej nie ma. Czym zatem jest kłótnia? Kłótnia, to wymiana zdań, w której pojawiają się charakterystyczne elementy. Im jest ich więcej, tym kłótnia staje się intensywniejsza i może skutkować niespodziewanym finałem. Tym, co najbardziej odróżnia kłótnię od wymiany zdań, wbrew pozorom, nie jest różnica stanowisk rozmawiających osób. W dialogu nr 1 występowała taka różnica, a nie doszło do kłótni. Istotę kłótni stanowi nie brak zgody co do omawianej kwestii, ale fakt, że wyrażanie opinii na dany temat przeplata się z negatywnym odnoszeniem się do rozmówcy. Kłócąc się, nie zauważamy, że schodzimy z tematu rozmowy na rozmówcę: jego postawy, popełnione błędy, cechy, niedoskonałości itp. W dialogu nr 2 znalazły się następujące elementy generujące i eskalujące kłótnię: Oskarżanie - przez ciebie się spóźnimy. Krytykowanie, pouczanie - nie przesadzaj. Odbijanie piłki - ja przesadzam, to ty zawsze wychodzisz na ostatnią chwilę; a ty nie pamiętasz, że… Uogólnianie - ty zawsze wychodzisz na ostatnią chwilę. Wytykanie błędów - o czym ty oczywiście nie pamiętasz. Deprecjonowanie prawdziwości wypowiedzi - co ty opowiadasz, nic takiego nie miało miejsca. Przypisywanie deficytów - masz problemy z pamięcią. Mówienie komuś co ma robić - zajmij się swoimi kłopotami. Prowokowanie - tak, ja mam kłopoty, ciekawe jakie, może mi uświadomisz. Kontynuowanie kłótni - no słucham, jakie to ja mam kłopoty. Ironizowanie - jak zacznę to nigdy nie wyjdziemy. Zmiana scenariusza - ja z tobą nigdzie nie zamierzam iść. Uderzanie w rodzinę rozmówcy - bardzo dobrze, im mniej spotkań z twoją matką, tym lepiej dla zdrowia. Zmiana tematu - masz coś do mojej matki? Wyolbrzymianie konsekwencji - zastanowię się, czy jeszcze tu wrócić. Udawanie, że nam na kimś nie zależy - nikt cię tu nie trzyma, możesz nie wracać. Jak wymieniać zdania i nie pokłócić się przy świątecznym stole? Chcąc uniknąć kłótni przy świątecznym stole, pamiętaj o poniższych zasadach! Nie generuj kłótni przez wprowadzanie do rozmowy omówionych wyżej elementów. Zanim coś powiesz, upewnij się, że to co chcesz powiedzieć, odnosi się do przedmiotu rozmowy a nie rozmówców. Wypowiadając się, podkreślaj subiektywny charakter twoich opinii. Służą do tego takie zwroty jak: „moim zdaniem”, „w moim odczuciu”, „mam wrażenie”, „wydaje mi się”, „dla mnie”, „lubię”, „nie lubię”. Unikaj zwrotów typu „jak można…”, „trzeba być idiotą, żeby…”, „co ty bredzisz…”, „opowiadasz głupoty”. Nie odpłacaj tym samym za ataki słowne rozmówcy, który nie ma świadomości, że wywołuje kłótnię. Zamiast tego, powiedz „nie zgadzam się z tobą”, „widzę to inaczej”, „nie musimy myśleć tak samo” lub zignoruj je i kontynuuj wypowiadanie się niepodtrzymujące i nieeskalujące kłótni. Inicjuj rozmowy na tematy, które łączą cię z danymi osobami lub są neutralne. Pamiętaj, masz tylko i aż 50% wpływu na to, czy rozmowa z jedną osobą będzie wymianą zdań czy kłótnią! && „Z polszczyzną za pan brat” Miliony i tysiące Tomasz Matczak Polszczyzna jest niezwykle bogata w różnorodność form. Mamy rodzaje, liczby, czasy, przypadki, osoby i całą gamę innych pułapek, w które niezwykle łatwo wpaść. Na dodatek, od reguł są wyjątki, co jeszcze bardziej utrudnia poprawność wypowiedzi. Wielokrotnie w swoich felietonach zwracałem też uwagę na nielogiczność niektórych zwrotów czy zasad. Parafrazując słynne już zdanie, można by powiedzieć: sorry, taki mamy język! Dziś słówko o używaniu liczby pojedynczej i mnogiej w pewnych konkretnych wypadkach. No, może więcej niż słówko, ale postaram się krótko i na temat. Wielu osobom sprawiają trudność zdania, w których pojawiają się słowa oznaczające liczbę lub nieokreśloną ilość. Czy „tysiące ludzi wyszło na ulice”, czy też „tysiące ludzi wyszły na ulice?” W tym wypadku obie formy są poprawne, choć za bardziej staranną uważa się tę pierwszą, w której czasownik „wyjść” występuje w liczbie pojedynczej. Uwaga! Nie znaczy to, że druga jest błędna! Podobnie rzecz się ma z dziesiątkami, setkami i milionami. Zdanie „miliony kibiców śledziło mecz w telewizji” jest zdaniem staranniejszym niż „miliony kibiców śledziły mecz w telewizji”. Tyle, że jeśli milion czy tysiąc występują w liczbie pojedynczej, to rzecz ma się inaczej. Wówczas jedyną poprawną formą jest czasownik w liczbie mnogiej: milion domów runęło, tysiąc drzew zakwitło. Liczba pojedyncza „runął”, „zakwitł” będzie już błędem. Nie będzie jednak błędem w przypadku, gdy chodzi o pieniądze. Wówczas należy używać wyłącznie liczby pojedynczej, a więc: „Z wygranej w Toto Lotka został mi tylko milion”, a nie „zostało mi tylko milion”. Jakkolwiek milion i tysiąc to dużo, to słowa te należy traktować jako rzeczowniki w liczbie pojedynczej, a zatem czasownik odnoszący się do nich także tej liczby wymaga. Tylko, czy ktoś zastanawiałby się nad poprawnością językową, gdyby wygrał kilka milionów złotych i wydał większość tak, że zostałby milion? Na to pytanie niech już każdy sam sobie odpowie. Nie dotyczy ono zagadnień językowych, więc i rubryka „Sześciopunktu” nie ta. Tak czy inaczej, życzę wysokich wygranych tym, którzy grają! && Rehabilitacja kulturalnie Czy istnieli niewidomi samuraje? Paweł Wrzesień Mimo zaawansowanego procesu globalizacji, obyczajowość „kraju kwitnącej wiśni” w dalszym ciągu wydaje nam się mało znana i egzotyczna. Kojarzymy Japonię głównie z sukcesem gospodarczym, rozwiniętą technologią, potrafimy bez problemu wymienić kilka nazw obecnych na świecie wielkich japońskich koncernów. Niewiele jednak wiemy o historii tego kraju oraz o jego kulturze. Jeszcze mniej potrafimy powiedzieć o tym, jaką rolę w jego dziejach odgrywały osoby niepełnosprawne, a w szczególności niewidome. A przecież były one istotną częścią zbiorowości, wykonywały przypisane sobie zawody i przez wiele stuleci utrzymywały pewną pozycję w bardzo sztywnej i hierarchicznej strukturze społecznej. Państwowość Japonii sięga historią aż VII wieku przed naszą erą, gdy ze zbiorowości plemiennej powoli kształtują się struktury późniejszego królestwa. Pierwszym, legendarnym przywódcą był Jimmu, uważany za potomka bogini Amaterasu. Z pewnym przymrużeniem oka można uznać go za odpowiednik polskiego Mieszka I. W tym okresie Japończycy przejęli pismo chińskie, ukształtowała się także lokalna religia shinto, wypierana potem przez buddyzm. W VIII wieku stolicą zostaje Kioto, a coraz silniejsza władza pozbywa się wpływów chińskich, coraz bardziej uzależniając się od najpotężniejszych japońskich rodów. W tym okresie powstaje właśnie klasa samurajów, a więc wojowników podległych administracji wojskowej, na czele której stał szogun. Był to porządek feudalny, przypominający nieco stosunki społeczne występujące w średniowiecznej Europie. Szoguni byli w stanie odsunąć od władzy cesarza i de facto stanowili najwyższą władzę w państwie. Od około XII wieku kolejne etapy historyczne zwykło się nazywać od nazwisk kolejnych rodów lub stolic, w których rezydowali wywodzący się z nich szoguni. Tradycja ta kształtowała się samodzielnie, kraj bronił się bowiem przed cudzoziemskimi wpływami. Okres największej samoizolacji, trwający przez blisko 200 lat, aż do połowy XIX wieku, to era panowania rodu Tokugawa. Wtedy właśnie eliminowano wpływy zachodnie, zdarzały się nawet przypadki ukrzyżowania przybywających na japońskie wyspy misjonarzy hiszpańskich i portugalskich. Okres szogunatu sprzyjał rozwojowi rodzimej kultury i sztuki. Zaczęły wówczas powstawać gildie, łączące osoby o podobnym położeniu społecznym, wykonujące określone zawody. Jedną z nich była istniejąca od XIV do XIX wieku gildia niewidomych. Kres jej funkcjonowaniu przyniosła dopiero XIX-wieczna restauracja Meiji, która doprowadziła do zmiany japońskiego systemu społeczno-politycznego, przyniosła upadek szogunów i otworzyła Japonię na świat. Istotną część gildii stanowili „biwa hoshi”, co dosłownie oznacza „kapłana lutni”. Objaśniali oni wskazania religii buddyjskiej, grając na instrumencie wyposażonym w 3 struny i śpiewając pieśni przedstawiające historie zaczerpnięte z legend i mitologii, zwane „Heike monogatari”. Kształcili się oni w specjalnych szkołach. Za samo przystąpienie do nauki należało uiścić opłatę. Płatna była też nauka kolejnych pieśni. Biwa hoshi dzielili się na 4 grupy, zależnie od poziomu umiejętności. Najwyższy stopień reprezentowali kengyo, a potem koto, betto i zato. Występowali oni dla elit władzy oraz arystokracji, ale również podczas uroczystości w świątyniach buddyjskich czy na publicznych występach „kanjin”. Wstęp dla szerokiej publiczności był płatny. Oprócz obdarzanych szacunkiem, bogatych kapłanów, wielu było także śpiewających w zamian za jałmużnę, wędrujących od wsi do wsi, często przeganianych lub wyśmiewanych. Styl występów ewoluował w kolejnych stuleciach, a za czas szczytowej popularności można uznać okres szogunatu rodu Tokugawa, trwający aż do rozpoczęcia ery Meiji. Wtedy właśnie wykonywanie przez niewidomych kapłanów pieśni „Heike monogatari” zostało włączone do ceremonii oficjalnych uroczystości państwowych. W okresie szogunatu szacunkiem byli otaczani także niewidomi wykonujący praktyki szamańskie. Japończycy powszechnie uznawali, iż z powodu niepełnosprawności oddzielającej ich od znanego widzącym świata, posiadają oni szczególną, świetlistą moc. Rytuały uspokajania duchów, leczenia chorób czy wróżby, które wykonywali, często odbywały się z użyciem lutni, wykorzystywanej także przez kapłanów biwa hoshi. Najpopularniej stosowanymi metodami leczenia był zaś masaż i akupunktura. Współcześnie wykonywane przez niewidomych Japończyków pieśni i rytuały stanowią już tylko element folkloru i są wykonywane dla podtrzymania tradycji. Ich elementy przeniknęły do kultury popularnej, choćby w opowiadaniu Lafcadio Hearna „Gawęda o Bezuchym Hoichim”. Hoichi był kapłanem biwa hoshi, opowiadającym historię rozkwitu i upadku rodu Ise Taira. Recytował tak pięknie, że zwrócił na siebie uwagę duchów nieżyjących członków opiewanego rodu. Duchy w nocy wywabiały Hoichiego ze świątyni, w której mieszkał i skłaniały do recytacji mistrzowsko opanowanego eposu. Artysta nie był świadomy, że wykonuje swą sztukę na cmentarzu, a jego słuchaczami są upiory. Gdy dowiedzieli się o tym mnisi buddyjscy z jego świątyni, wymalowali na ciele niewidomego teksty sutr, które miały go uczynić niewidzialnym dla duchów. Zapomnieli jednak o uszach i gdy kolejnej nocy Hoichi udał się na cmentarz, rozzłoszczone upiory pozbawiły go tej części ciała. Hoichi został odnaleziony rano w kałuży krwi. Szczęśliwie przeżył jednak tę przygodę, która przyniosła mu w przyszłości sławę i bogactwo. Na miano niewidomego superbohatera zasłużył główny bohater filmu Takeshi Kitano z 2003 pod tytułem „Zatoichi”. Był on przemierzającym kraj tułaczem, zarabiającym na życie hazardem oraz masażami, jak wielu przedstawicieli swojej gildii. Pod tą niepozorną fasadą skrywał jednak swe prawdziwe oblicze samuraja. Mimo braku wzroku, zdumiewał niesamowitym refleksem i kunsztem w posługiwaniu się mieczem. W swej wędrówce dociera do górskiego miasteczka sterroryzowanego przez gang Ginzy. Przywódca gangu ma na swych usługach potężnego samurajskiego Ronina, którego boją się niemal wszyscy. Lęku nie okazuje tylko Zatoichi, rzuca wyzwanie Ginzo i jego najemnikom, aby bronić słabszych i uciemiężonych, przez co ściąga na siebie gniew złoczyńców. Bez wątpienia, losy niewidomych kapłanów, masażystów i szamanów z okresu szogunatu nie były tak baśniowe, jak przedstawia to współczesna kultura popularna. Większość z nich ciężką pracą zarabiała na chleb, znosząc wiele przeciwności losu, wynikających z posiadanej niepełnosprawności. Na wyróżnienie zasługuje jednak fakt, że w czasach, gdy w Europie brak wzroku skazywał na żebranie o grosz na ulicy lub w najlepszym wypadku pobyt w przytułku, kultura japońska przewidziała dla niewidomych istotne miejsce w społeczeństwie. Posiadali oni umiejętności, które dało się spieniężyć. Mogąca obecnie śmieszyć wiara w ich szczególne kontakty z duchami, była całkiem realnym fundamentem zawodowego autorytetu członków gildii. Choć niewidomy samuraj Zatoichi to tylko postać fikcyjna, zasadne jest twierdzenie, że japońscy niewidomi mieli szansę na społeczną integrację i rehabilitację zawodową w czasach, kiedy jeszcze nikomu w Europie to się nawet nie śniło. && W 120. rocznicę urodzin Józefa Czechowicza Ireneusz Kaczmarczyk „Kto czyta - żyje wielokrotnie” Józef Czechowicz Poeta nostalgiczny i katastroficzny, dramaturg, dziennikarz, fotograf, pedagog, wizjoner. Twórca „Poematu o mieście Lublinie”. Józef Czechowicz urodził się 15 marca 1903 roku w Lublinie. Przyszedł na świat jako czwarte dziecko Pawła i Małgorzaty z Sułków. W dzieciństwie razem z rodzeństwem często podróżowali do Młynek k. Puław. Była to rodzinna wieś matki. Wspomnienia z tego okresu poeta utrwalił m.in. w artykule „Dawne pieśni młynkowskie”. Zafascynowany kulturą ludową, stał się miłośnikiem folkloru i popularyzatorem sztuki ludowej. Uczęszczał do elementarnej rosyjskiej szkoły rządowej, a następnie do siedmioklasowej Szkoły Męskiej w Lublinie. Po jej ukończeniu rozpoczął naukę w Seminarium Nauczycielskim. Z chwilą wybuchu wojny polsko-rosyjskiej z bratem ochotniczo zgłosili się do wojska. Seminarium Nauczycielskie ukończył w maju 1921 roku. Pierwszą pracę podjął jako nauczyciel w szkole powszechnej w Brasławiu. Zanim ostatecznie osiądzie w Lublinie, kilkakrotnie zmienia miejsce pracy i zamieszkania. Podczas wakacji, które spędził w Lublinie, zainicjował spotkanie z Wacławem Gralewskim i Konradem Bielskim. Byli oni pierwszymi recenzentami debiutanckiego opowiadania pt. „Opowieść o papierowej koronie”. Opowiadanie zostało zamieszczone w premierowym numerze literacko-artystycznego pisma „Reflektor”. W kolejnych numerach miesięcznika publikował wiersze: „Koniec rewolucji” i „Na wsi”. Od września 1924 roku zostaje słuchaczem rocznego Wyższego Kursu Nauczycielskiego przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Choroba brata Stanisława skłania poetę do objęcia stanowiska sekretarza redakcji „Expressu Lubelskiego”, w którym debiutował wierszem „Piłsudski”. W roku 1925 poznaje poetkę Franciszkę Arnsztajnową i mimo znacznej różnicy wieku, na długie lata pozostaną przyjaciółmi. Połączy ich zamiłowanie do poezji. Rezultatem duchowej relacji i miłości do Koziego Grodu będzie wspólnie wydany tomik wierszy pt. „Stare kamienie”. Wiersze odnoszące się do miast Lubelszczyzny zgromadził w cyklu „Prowincja noc”. Różewicz, recenzując wspomniany cykl, napisał: „Czechowicz cały jest z prowincji, cały ze snu (…). Nie miejski i nie wiejski. Poeta pogranicza (…)”. W kolejnym roku nakładem „Biblioteki Reflektora” wychodzi jego debiutancki tom poetycki „Kamień”. Trzy lata później wydaje kolejny pod tytułem „Dzień jak co dzień”. W marcu 1930 roku, dzięki pomocy Wilama Horzycy, wyjeżdża na stypendium Departamentu Sztuki do Paryża. W czasie pobytu w stolicy Francji poważnie choruje na oczy. Opuszcza Paryż i wraca do Lublina. Utrwali to w cyklu pt. „Słodka Francja”. Jesienią obejmuje stanowisko sekretarza redakcji gazety codziennej „Ziemia Lubelska”. Od grudnia sekretarzuje w Lubelskim Towarzystwie Miłośników Książek. Pamiątką spotkania z florenckim bibliofilem Samuelem Tyszkiewiczem jest wiersz pt. „Z kroniki bibliofilów lubelskich”. W miłości do Lublina, obok Franciszki Arnsztajowej, wtórował Czechowiczowi lubelski poeta Józef Łobodowski. W przyszłości założą pismo literackie „Barykady”. W styczniu 1932 roku zostaje redaktorem „Kuriera Lubelskiego”. Z dużą swobodą i charakterystycznym poczuciem humoru redaguje krótkie kroniki kryminalne. Na łamach gazety pod pseudonimem „Recenzent” opiniuje spektakle teatralne. W rubryce „Na srebrnym ekranie”, pod kryptonimem „Kinoman” recenzuje filmy i ocenia działalność lubelskich kin. Jako Benedykt Hertz publikuje teksty popularyzujące audycje radiowe. W maju 1932 roku zostaje prezesem Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Rok później podejmuje pracę w Wydziale Wydawniczym Związku Nauczycielstwa Polskiego w Warszawie. Wkrótce powołuje prorządowy tygodnik „Pion”, w którym publikuje cykl wierszy pt. „Lublin w księżycu”. Redaguje pisma dla dzieci: „Płomyk”, który współtworzy z Wandą Wasilewską i Janiną Broniewską oraz „Płomyczek”. Pełni także funkcję sekretarza redakcji w piśmie „Głos Nauczycielski”. W „Miesięczniku Literatury i Sztuki” pełni funkcję redaktora naczelnego. W marcu 1934 roku w Warszawie dochodzi do pierwszego spotkania Józefa Czechowicza z Czesławem Miłoszem. Jest to początek długotrwałej przyjaźni i wspólnej fascynacji Lublinem: „Wszystko to związane z Lublinem przyszło do mnie przez Czechowicza” (Czesław Miłosz). Wspiera mieszkających w Warszawie lubelskich poetów: Henryka Domińskiego, Józefa Łobodowskiego, Stanisława Piętaka, Wacława Mrozowskiego i Bronisława Ludwika Michalskiego. W kwietniu 1935 roku, na wieść o śmiertelnie chorej matce, na krótko przyjeżdża do Lublina. Powrót do Warszawy nie okazuje się szczęśliwy. Po niepochlebnej recenzji Karola Zawodzińskiego w „Wiadomościach Literackich”, Czechowicz rozstaje się z pismem i podejmuje współpracę z radiem. „…Pracował ze mną w Biurze Planowania Programów Polskiego Radia przy Placu Dąbrowskiego. Był to czas naszej szczęśliwej przyjaźni…” (Czesław Miłosz). Pracując w dziale literackim Polskiego Radia, w ramach „Teatru Wyobraźni”, tworzy interesujące spektakle radiowe. Pisze utwory dramatyczne: „Czasu jutrzennego”, „Jasne miecze”, „Obraz”. Czechowicz bał się śmierci. Jednoznacznie potwierdza to Czesław Miłosz, pisząc: „Widziałem dom, z jedną ścianą ze szkła, Mongoł grał za nią na skrzypcach i to był on Czechowicz, dźwięk nie przedostawał się do mnie. Przemilczałem, że ten dom nazywał się we śnie Dom Umarłych, a twarz grającego Mongoła napiętnowały już znaki rozkładu. Moja powściągliwość tłumaczy się tym, że znałem jego obsesję rychłej śmierci”. Po raz ostatni Czechowicz przyjechał do Lublina w sierpniu 1939 roku po śnie, w którym ujrzał matkę. Zginął 9 września 1939 roku podczas bombardowania Lublina. Został pochowany na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie. Kilka lat wcześniej, podczas wspólnego spaceru, miejsce pochówku wskazał swojemu przyjacielowi Wilamowi Horzycy. Upamiętnieniem wybitnego poety jest pomnik usytuowany na Placu Czechowicza i Muzeum Literackie jego imienia przy ul. Złotej 3 w Lublinie. W związku z przypadającą w tym roku 120. rocznicą urodzin poety, gorąco zachęcam do zapoznania się z twórczością tego wybitnego lubelskiego liryka. && Proszona kolacja na pięknej brytyjskiej prowincji Maria Dąbrowska Do Anglii wybrałam się po raz czwarty. Wcześniejsze moje wielomiesięczne pobyty ograniczały się jedynie do Londynu. Teraz zapragnęłam pooddychać prawdziwą angielską prowincją, którą znałam tylko z książek. Wybrałam się do znajomego angielskiego arystokraty, który po prawie 30-letnim pobycie w Polsce powrócił do Anglii na emeryturę. Po ponad trzygodzinnej jeździe z Londynu, dotarliśmy do wioski, gdzie mój znajomy lord W. mieszkał w ogromnej stajni przerobionej na mieszkanie. Jego córka Charlotte jest projektantką wnętrz i z każdego obiektu potrafi wyczarować istne cudo. Stajnia wraz z innymi budynkami gospodarczymi znajdowała się w szczerym polu, pośród wysokich traw i licznych pastwisk. Teren zagospodarowany w stylu „na dziko i niby od niechcenia” już od pierwszej chwili zrobił na mnie ogromne wrażenie. Zabudowania gospodarcze wraz ze stajnią i oborą stały w półokręgu, środek wypełniał duży plac, porośnięty trawą i krzewami lawendy. Za budynkami, po zewnętrznej stronie rozciągał się ogród. Nie było w nim wyznaczonych ścieżek, grządek czy rabat z kwiatami. Wszystko rosło dziko i niby przypadkowo, niedbale, bez specjalnego porządku i wyraźnego projektu. Jednak koncepcja ogrodu była szczegółowo przemyślana. Nieopodal, na wzgórzu dostojnie prezentował się zamek ~Belvoir ~Castle, zbudowany w roku 1066 i od tego czasu przebudowywany co najmniej trzykrotnie. Jest to siedziba księcia Davida Charlesa Roberta Mannersa, który zamieszkuje tam, udostępniając część komnat zwiedzającym. Książe jest właścicielem terenów wokół zamku, znajduje się na nich m.in. 3500 domów, które są wynajmowane przez powołaną do tego fundację. To hrabstwo Leicestershire, do którego przynależy kilka wsi, tak jak ta, w której mieszkałam oraz miasto Grantham, gdzie urodziła się Margaret Thatcher. Ze względu na fakt, że córka mojego znajomego zajmowała się także dekoracjami w zamku, miałam okazję zwiedzić miejsca niedostępne dla szerszej publiczności. Wszędzie poustawiane były zdjęcia księcia oraz jego rodziny. Mogłam się z nich dowiedzieć, jak żyją i jak spędzają czas. Wszyscy byli przystojni, wysocy i szczupli. Córki ubrane skromnie i elegancko, z pięknymi długimi włosami i delikatną cerą. Najczęściej fotografowano je w ogrodzie, przy fortepianie lub podczas charytatywnych przyjęć. Książę natomiast patrzył w obiektyw, dosiadając konia lub będąc na polowaniu. Charlotte na kilka miesięcy wcześniej ustalała dekorację bożonarodzeniową we wnętrzach Belvoir Castle. To ogromne przedsięwzięcie przygotowywane przez cały zespół ludzi. Drzewko bożonarodzeniowe przybrane będzie świeżymi kwiatami i milionem światełek. Poręcze wokół schodów toną w bogato zdobionych girlandach. Także oświetlenie zamku z zewnątrz oraz wielu książęcych komnat dostępnych zwiedzającym jest imponujące. Światło nastrojowe, często wrzosoworóżowe, bo też w takim kolorze jest choinka w komnacie. Bilety w cenie 20 funtów lub 30, gdy podczas wizyty odbędziemy także spotkanie ze św. Mikołajem, które można zamówić wcześniej przez internet. Przepiękne położenie budowli, z której widok rozciąga się na całą okolicę oraz bogactwo i przepych komnat, korytarzy i królewskiej kuchni zrobiły na mnie duże wrażenie. Niesamowite było również to, że wciąż to miejsce jest mieszkaniem współczesnych książąt, od których wynajmowane było nasze lokum, a także, że księżna wpadała czasem do przerobionej stajni, by domówić ostatecznie dekorację na Christmas. Z moim znajomym wybraliśmy się na wycieczkę do Lincoln i do Stamford. W tym pierwszym warto zwrócić uwagę na gigantycznych rozmiarów gotycką katedrę - obecnie kościół anglikański - poświęconą w 1092 roku. Do 1549 roku była to najwyższa budowla na świecie. Składa się z typowego dla gotyku angielskiego długiego korpusu z centralnie umieszczoną czworoboczną wieżą. Elementy filarów oraz kolumny w arkadach i oknach wykonano z czarnego marmuru. Od głównej osi wnętrza, umieszczonej w sklepieniu, odchodzą wachlarze bocznych łuków. Za prezbiterium znajduje się kaplica z grobowcami. Przy katedrze funkcjonuje biblioteka wyposażona w średniowieczne ławy biblioteczne. W tym gigantycznych rozmiarów kościele spotkałam zaledwie kilku turystów. Zachwyt nad tą monumentalną i surową budowlą rozpiera serce. Samemu przeżywa się piękno tego miejsca, bo wokół nie ma komercyjnej atmosfery ani często zbyt głośnych przewodników oprowadzających wycieczki. Stamford to nieduże, zabytkowe i bardzo urokliwe miasto w hrabstwie Lincolnshire. Od końca XII w. do XVIII w. znajdował się tu jeden z dwunastu krzyży Eleonory, upamiętniających miejsce orszaku z ciałem królowej Anglii Eleonory, żony króla Edwarda, który postanowił uczcić zmarłą ukochaną poprzez ustawienie dwunastu pomników w miejscach, w których orszak wiozący jej ciało zatrzymywał się na nocny odpoczynek. Miasto zabytkowe z angielską atmosferą, licznymi pubami i sklepami charytatywnymi, gdzie można wyszukać prawdziwe skarby za grosze. Powstanie tych sklepów datuje się na XIX wiek, były zakładane przez Armię Zbawienia. Rozkwit nastąpił w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy to pojawiły się rozmaite przedsięwzięcia charytatywne, np. bazar w Shepherd Market w Londynie, zarabiający dla Brytyjskiego Czerwonego Krzyża. Po tej wycieczce, z torbą pełną skarbów ze sklepu charytatywnego, zostaliśmy zaproszeni na kolację do Charlotte, córki znajomego. Zapewnił mnie, że dania będą świetne, bo Charlotte doskonale gotuje. Jak na elegancką kolację przystało, kupił dwa bukiety kwiatów z białych i różowych lilii. W luksusowym sklepie delikatesowym wybrał dwa wyborne wina: białe i czerwone. Obserwując przez te kilka dni zarówno prezentowane mi miejsca, jak też przepiękne dekoracje wokół, a przede wszystkim w naszej książęcej zagrodzie, domyślałam się, że kolacja będzie w iście królewskim stylu. Ubrałam się w granatowo-czarny kombinezon i bogato zdobiony naszyjnik. Wprawdzie całość była z charity shop, lecz prezentowałam się elegancko. Zapukaliśmy do drzwi Charlotte. Ogromny salon z przyległą do niego kuchnią zajmował całą otwartą powierzchnię pierwszego piętra nad budynkiem gospodarczym. Ciekawie urządzone wnętrze, pełne oryginalnych przedmiotów i nowatorskich pomysłów sprawiało miłe wrażenie. Na stole stało kilka kieliszków przy każdym talerzu oraz wazon, do którego wstawiono kwiaty od nas. Pani domu i jej partner przyjęli nas w szlafrokach, choć kolacja była proszona. Była jeszcze projektantka oświetlenia z Kanady w dresie, specjalizująca się w efektach świetlnych. Atmosfera była dość luźna i w sumie przyjemna. Zaproponowano nam wino, to, które przynieśliśmy. Serwowano po miseczce spaghetti z minimalną ilością cukinii i pomidorkami. Sądziłam, że to pierwsze danie, więc jadłam powoli, delikatnie sącząc lekko ciepłe wino. Czekaliśmy z niecierpliwością na danie główne, ale gospodyni zaproponowała kawę. W mig zrozumiałam, że to koniec uczty. Piłam kawę na zmianę z winem. Mój znajomy robił to samo. Charlotte wyznała, że jest zmęczona, idzie się kąpać, ale my możemy jeszcze posiedzieć. Wyszliśmy kilkanaście minut później. W naszej przerobionej stajni, w dużej kuchni przy stole zrobiłam angielską herbatę z mlekiem i podałam ciasteczka owsiane. Głodni, w milczeniu zjedliśmy po kilka sztuk. Rano zaś, przygotowując śniadanie i wyjmując produkty z lodówki, zauważyłam, że nie ma pomidorków zakupionych przeze mnie poprzedniego dnia w Stamford. Jak się szybko zorientowałam, zostały one zużyte do makaronu serwowanego podczas proszonej kolacji u dekoratorki Belvoir Castle. && Droższa od sceny jest tylko mama Olena Poshyvana - Prędzej włączaj telewizor! Tam niewidomy śpiewa! - takiego podniecenia w głosie mamy nie słyszałam od dawna. No, i co takiego - niewidomi śpiewają. Śpiewam nawet ja, oby tylko tego nikt nie słyszał! Jednak warto było posłuchać mamy, bo ten młody, silny, czysty głos po prostu zaczarował. Wielu mieszkańców Ukrainy zna Iwana Ganzerę. W 2011 r. brał on udział w pierwszej edycji konkursu telewizyjnego „Głos kraju”. Jest całkowicie niewidomy. A prostacka, wręcz głupkowata piosenka o Putinie stała się prawdziwym przebojem. Ivan Ganzera urodził się we wsi Kalinowe, powiat borowski, obwód charkowski. Od urodzenia ma problemy ze wzrokiem z powodu urazu porodowego. Od dziecka zaczął wykazywać zainteresowanie muzyką, uczęszczał do szkoły muzycznej do klasy akordeonu, brał udział w różnych konkursach nie tylko jako akordeonista, ale także jako śpiewak. Po ukończeniu szkoły muzycznej pracował jako dyrektor artystyczny w wiejskim klubie Kalinowe i ćwiczył muzykę we własnym, małym domowym studiu. Punktem wyjścia dla Ganzery była praca w Teatrze Młodego Wadyma Mulermana, dzięki której w 2011 roku Iwan zdecydował się na udział w pierwszym sezonie Talent Show „Głos krainy” („Głos kraju”). Wcześniej nieraz zgłaszał się do udziału w różnych konkursach i festiwalach piosenkarskich, ale nikt nie chciał mieć do czynienia z niewidomym. Jak to zazwyczaj bywa: zachwycali się głosem, mówili komplementy, obiecali zadzwonić… W „Głosie krainy” przesłuchiwania miały odbywać się „w ciemno”, gdy liczy się nie wygląd, tylko głos. Iwan postanowił, że to jest jego szansa. Ganzera dostał się do zespołu Diany Arbeniny, choć cała czwórka gwiazdkowych trenerów chciała z nim współpracować. W rywalizacji finałowej zdobył 56% głosów publiczności i został zwycięzcą pierwszego w sezonie konkursu. Dzięki temu zwycięstwu otrzymał prawo podpisania kontraktu z wytwórnią Universal Music na wydanie swojej debiutanckiej płyty. Tak się zaczęła kariera artystyczna młodego piosenkarza. Właśnie na koncercie finałowym Iwan zapoznał się ze swoją przyszłą żoną Olgą. Bilet na koncert dziewczyna wygrała w kwizie telewizyjnym. Po występie Iwana śmiało zbliżyła się do niego i spytała, czy może zrobić mu zdjęcie. Iwan odmówił i poszedł sobie, ale ojciec, który go prowadził, powiedział, że dziewczyna jest bardzo ładna, to dlaczego by nie sfotografować się z nią. Później ona wysłała mu to zdjęcie i zapytała: „Czy mnie pamiętasz?”. „Nie” - odpowiedział, przecież tego zdjęcia nie mógł nawet zobaczyć. Ale dziewczyna napisała jeszcze raz; i tak się zaczęła ich korespondencja internetowa. Za rok spotkali się w Kijowie, spacerowali, rozmawiali… Jeszcze za rok wzięli ślub. A jesienią 2014 urodziła się ich córeczka Zofia (Sonia, Słoneczko). Od początku obie rodziny nie chciały tego ślubu. Rodzice Olgi byli wprost przerażeni: jak to, ich jedyna córka będzie miała niewidomego męża! Mama Iwana chciała dla syna żony łagodnej, opiekuńczej, która siedziałaby w domu i byłaby oczami Iwana. Olga zaś jest kobietą aktywną, samowystarczalną, nigdy nie zgodziłaby się być tylko dodatkiem do kogoś. W końcu wnuczka ich pogodziła. 15 listopada 2012 roku ukazała się płyta zatytułowana „Nie mogę cię stracić”. Ale młody artysta nigdy nie ograniczał swojej działalności tylko do muzyki. W wyborach parlamentarnych w 2012 roku Iwan Ganzera kandydował do Rady Najwyższej z Partii Radykalnej Olega Laszki, uzyskując 4. miejsce na liście, jednak ta formacja polityczna nie uzyskała wymaganej liczby głosów, by wejść do parlamentu. Wiosną 2013 roku Iwan nakręcił swój pierwszy teledysk do piosenki „Spring is like you”. Obecnie piosenkarz współpracuje ze studiem „Med Records”. 24 grudnia 2015 roku Iwan Ganzera wydał swój drugi album zatytułowany „Kto ma dolara, je słoninę”. W 2016 roku, według wyliczeń serwisu „Apostrophe”, Ivan Ganzera został uznany za lidera wśród popularnych ukraińskich artystów pod względem liczby występów na froncie. W tej ocenie znaleźli się: zespół „Ocean Elzy”, zespół „WW”, zespół „Dzidzio” i piosenkarka Anastazja Prychodko. Iwan otrzymał za to odznaczenie dowódcy „53. samodzielnej brygady zmechanizowanej” oraz pamiątkowy medal „Za Bezinteresowną Służbę Ojczyźnie”. Odznaczony nagrodą Prezydenta Ukrainy „Za udział humanitarny w operacji antyterrorystycznej” (dekret z dnia 17 lutego 2016 r.). „Droższa od sceny jest tylko mama” - powiedział Iwan w jednym z wywiadów. I tak to było. Gdy mama zachorowała, Iwan z ojcem sprzedali ojcowski dom, by zapłacić za jej leczenie. Mama przeszła ciężką operację, ale jej choroba była nieuleczalna. Iwan śpiewa z myślą o mamie, być może, właśnie dlatego nasze mamy w nim się zakochują. A co z tatą? On był zawsze oczami Iwana, wierzył w jego sukces. W razie zwycięstwa w tym pierwszym konkursie przyszły piosenkarz obiecał kupić mu samochód. Jednak nie kupił, bo akurat wtedy zachorowała mama. Teraz ojciec jest emerytem, chodzi na ryby, a Iwan z żoną i córką mieszkają pod Żytomierzem razem z teściami. Posłuchać piosenki w wykonaniu Iwana Ganzery można tu: https://www.youtube.com/watch?v=Ccx7o_u6O3U , https://www.youtube.com/watch?v=6rvJ62rfChI && Bożonarodzeniowe tradycje na Dolnym Śląsku Anna Kłosińska Mówi się, co kraj to obyczaj, ale różnice są także między regionami Polski. Dolny Śląsk, czyli województwo, w którym się urodziłam i wychowałam, należy do najbardziej zróżnicowanej części kraju, co szczególnie uwidacznia się w czasie obchodów świąt Bożego Narodzenia. Nie można zapominać o tym, że polskie tradycje celebrowane w południowo-zachodniej Polsce wywodzą się z połączenia zarówno tych niemieckich, kresowych, wielkopolskich, a nawet mazowieckich. Na kształt kultury województwa duży wpływ miały też ruskie, łużyckie, litewskie czy łemkowskie tradycje. Obecnie, Boże Narodzenie na Dolnym Śląsku obchodzone jest podobnie, jak w innych regionach naszego kraju. Kiedyś Dolnoślązacy mieli swoje tradycje, które były charakterystyczne tylko dla nich. Niestety, znaczna część tych zwyczajów nie przetrwała. Jedną z bożonarodzeniowych tradycji wywodzących się z Niemiec, która zachowała się do dzisiaj, są świąteczne jarmarki. Zwyczaj ten sięga XV w. i dotyczy okresu adwentu. Na miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia na jarmarcznych straganach można kupić świąteczne specjały, takie jak słodycze, grzane wino, przeróżne wędliny. Kolejnym ciekawym zwyczajem wywodzącym się z tradycji ewangelickiej jest wieniec adwentowy. Wykonuje się go z gałązek drzewa iglastego z czterema świecami, które zapala się kolejno w każdą niedzielę adwentu. Charakterystycznym elementem dla tego regionu w czasie Bożego Narodzenia są też pierniki - kiedyś służące jako ozdoba, dziś też wykorzystywane jako słodki przysmak. Wigilia na Dolnym Śląsku, podobnie jak w innych częściach naszego kraju, obfituje w 12 potraw, które, z uwagi na bogatą historię regionu, są różnorodne. Spośród wielu dań na stołach Dolnoślązaków królują m.in. pierogi, uszka, barszcz czerwony czy zupa grzybowa. Nie wyobrażamy sobie wieczerzy bez karpia milickiego, przygotowywanego w galarecie lub tradycyjnie smażonego. W wielu domach, w zależności od pochodzenia i wychowania, podaje się dodatkowo m.in. kotlety z kaszy jaglanej z grzybami, pierogi z kaszą gryczaną czy świszcz (kasza gryczana zmieszana z suszonymi śliwkami podawana na słodko). Ponadto, niektórzy serwują jeszcze tradycyjny wigilijny chleb z ziołami, kapustę z grzybami oraz naleśniki z makiem. Dawniej, na stołach znaleźć można było, w zależności od miejscowości, np. zupę z ikrą, którą spożywano we Wrocławiu. W Kotlinie Kłodzkiej gotowano zupę z kaszą, a w Sobótce i w Ząbkowicach popularna była zupa piwna. Smakosze świątecznych słodkości Dolny Śląsk powinni kojarzyć z kluskami z makiem, z plackiem drożdżowym z bakaliami, a także z kutią (tradycyjne danie wigilijne z gotowanej pszenicy z makiem, z dodatkiem rodzynek, migdałów, orzechów włoskich, skórki z pomarańczy oraz miodu). W Lwówku Śląskim wypiekano słodkie bułeczki, czyli tzw. regionalne specjały. Podczas świąt Bożego Narodzenia nie mogło też zabraknąć makowca. Według przesądu, mak miał nam przynieść bogactwo na cały kolejny rok. Boże Narodzenie na Dolnym Śląsku to też zwyczaje, które wywodzą się z różnych kultur. Każdy dom kryje w sobie inną tradycję, w zależności od tego, gdzie sięgają rodzinne korzenie. Na wigilijnym stole nie może zabraknąć sianka. Stary zwyczaj mówi, że kiedyś wyciągało się je spod obrusa, a wydobycie najdłuższego źdźbła miało przynieść długie lata życia. Do znanych obyczajów, nie tylko w tym regionie, należy też zachowanie jednego wolnego miejsca przy stole dla niespodziewanego gościa. Powszechne w całym kraju łamanie się opłatkiem przybyło również na Dolny Śląsk, a ciekawostką jest to, że mieszkańcy części wiosek dzielili się nim ze zwierzętami domowymi oraz trzodą chlewną. Powszechnym zwyczajem już w XVIII w. stało się obdarowywanie dzieci prezentami. Zaś w kolejnym stuleciu, przez przeszło dwie dekady w wielu domach panowała tradycja dawania prezentów najmłodszym członkom rodziny nie pod choinkę, a na stół. Do najbardziej znanych w tamtych latach podarunków, w zależności od miejscowości, należały koszyczki wypełnione łakociami, jabłka z powciskanymi drobnymi monetami czy drewniane skrzyneczki z paczką miałkiego cukru i dużą paczką kawy. W dniu Wigilii Bożego Narodzenia gospodynie nie zamiatały okruchów z podłogi, ponieważ zostawiały je dla aniołów, które miały się zjawić, gdy domownicy poszli na pasterkę. W wigilijny poranek ojcowie kropili dom, podwórze i pole święconą wodą, natomiast w czasie panującego kuchennego gwaru szli do wiejskiej gospody na piwo. Robili to dlatego, ponieważ nie czuli się aż tak bardzo potrzebni podczas świątecznych przygotowań i wracali dopiero na wigilijną kolację. Opisałam tylko niektóre zwyczaje panujące kiedyś i obecnie podczas świąt Bożego Narodzenia na Dolnym Śląsku. Ze względu na bogatą historię tego regionu można byłoby wymienić ich zdecydowanie więcej. && Galeria literacka z Homerem w tle Poczytaj mi bajkę… Iwona Włodarczyk Zamykając przeczytaną książkę i odkładając ją na pokaźny stosik, Barnaba zdał sobie sprawę z tego, że nie ma już co czytać, więc najwyższy czas na wizytę w bibliotece. Czytanie książek w formie elektronicznej nigdy nie sprawiało mu tyle przyjemności, co trzymany w dłoni, nierzadko pachnący jeszcze nowością egzemplarz. Wędrując wśród bibliotecznych regałów, niejeden raz odnajdywał książki, których kartki były pożółkłe, rogi podniszczone, a litery straciły swoją wyrazistość i bywało, że to właśnie wśród nich wynajdywał czytelnicze perełki, będące przez wiele wieczorów a nawet nocy jego nieodłącznymi towarzyszkami. Ponieważ jesienią zmrok zapadał wcześnie, a dni były coraz krótsze, chłód panujący za oknami odbierał ochotę na spacery, postanowił, że nazajutrz odwiedzi bibliotekę. Po obfitym śniadaniu, wyruszył na spotkanie z szalejącym na ulicach miasta wiatrem. Mocno zmarznięty, z ulgą przekroczył próg biblioteki, gdzie było przyjemnie i ciepło. Wertując interesujący go egzemplarz, poczuł, że coś ciągnie go za kurtkę, spojrzał w dół i najpierw zobaczył małą dłoń zaciśniętą na materiale, a następnie uśmiechniętą twarzyczkę na oko trzyletniego chłopca. Malec w rączce trzymał „Kubusia Puchatka” i gdy tylko zobaczył, że Barnaba na niego patrzy, proszącym głosikiem powiedział: „Poczytaj mi bajkę”. Zaskoczony rozejrzał się, lecz w pobliżu nich nie było nikogo dorosłego, przykucnął więc obok malca i z uśmiechem zapytał o jego mamę, a w tej samej chwili zza regału wyłoniła się młoda kobieta. - Piotruś, co ty wyprawiasz! Nie można panu przeszkadzać - mówiąc te słowa, wzięła malucha za rączkę, po czym zwróciła się do nieznajomego - przepraszam, już zabieram tego smyka - odwróciła się na pięcie, by odejść, lecz jej syn miał inne zamiary i nie chciał zrobić ani kroku, a jego proszące oczy nadal wpatrywały się w Barnabę. Barnaba w jednej chwili przypomniał sobie czasy, kiedy to on sam był małym chłopcem, a jego mama czytała mu na dobranoc właśnie tą samą książeczkę i nagle poczuł z małym Piotrusiem niezrozumiałą więź, co w danej chwili nawet dla niego samego było zaskoczeniem. Potok myśli przerwały dobiegające do jego uszu słowa kobiety, która, chcąc jak najszybciej zabrać syna, obiecywała mu, że zaraz po opuszczeniu biblioteki pójdą do kawiarni na ciastko. Malec z ociąganiem poszedł za mamą, jednak przed przekroczeniem progu obejrzał się, a w smutnych oczkach chłopca Barnaba dostrzegł łzy. Minęły trzy dni od spotkania małego Piotrusia i jego mamy, lecz Barnaba wciąż miał w pamięci smutną twarzyczkę malca, zastanawiało go, skąd się ten smutek bierze; jednocześnie z obrazem chłopca pojawiał się również widok niewysokiej kobiety o szczupłej figurze i krótko przystrzyżonych blond włosach. Co się ze mną dzieje, dlaczego moje myśli kierują się nieustannie w stronę tej dwójki? Zastanawiał się już któryś raz, a odpowiedź na to pytanie wciąż się nie pojawiała. Po tygodniowych opadach deszczu zza chmur wyjrzało słońce i wyjście z domu bez parasola było możliwe, więc zdecydował, że uzupełni braki w lodówce oraz w świecących pustkami szafkach. Z listą w dłoni, pchając przed sobą zakupowy koszyk, wkroczył do jednego z dużych marketów, bez trudu odnajdywał niezbędne produkty i już po pół godzinie z wypełnionym po brzegi koszykiem stał w kolejce do kasy. Kolejka była długa, lecz on czas oczekiwania poświęcił na rozmyślania nad zaproszeniem, które otrzymał od znajomych. Marta z Karolem byli jego przyjaciółmi ze szkolnych lat i odkąd pamiętał, zawsze tworzyli parę. Pomimo iż po całym dniu pracy był zmęczony i nie miał ochoty na wieczorne wyjście, to jednak nie umiał im odmówić, zwłaszcza że zapowiedzieli niespodziankę, o której nie chcieli powiedzieć nic więcej ponadto, że z pewnością będzie nią mile zaskoczony. Obowiązki zawodowe sprawiły, że na umówione spotkanie spóźnił się, więc po wyjściu z auta, szybkim krokiem ruszył w stronę wejścia do bloku, nie zwracając uwagi na kobietę wchodzącą na klatkę schodową, i dopiero, gdy stanęła przed drzwiami, do których zmierzał, przypomniał sobie, że już ją kiedyś spotkał. Ta sama kurtka, te same jasne włosy, ta sama sylwetka oraz twarz, nie mogło być mowy o pomyłce, to była mama Piotrusia, chłopca o smutnych oczkach. Kobieta nie pukała do drzwi, bez chwili wahania je otworzyła i weszła do środka. Jednak drzwi za nią się nie zamknęły, za to w progu z promiennym uśmiechem pojawił się Karol. - Co tak stoisz jak słup soli, masz zamiar przed drzwiami zapuścić korzenie? - zapytał i ściszonym głosem dodał - musimy być cicho, bo jeden z naszych gości właśnie poszedł spać. Zaintrygowany Barnaba, ostrożnie zamknął za sobą drzwi, zdjął kurtkę oraz buty i ruszył w kierunku kuchni, z której dobiegały odgłosy rozmowy. Przy stole siedział gospodarz oraz nieznajoma, natomiast Marta, nucąc coś pod nosem, krzątała się przy kuchennym blacie. Po chwili wiedział już, że nieznajoma ma na imię Basia i jest przyjaciółką Marty. Szybko wyszło na jaw również to, że śpiącym gościem jest Piotruś, synek Basi. Wspólnych tematów do rozmów im nie brakowało i nawet nie zauważyli, kiedy za plecami Barnaby pojawił się malec, bez pytania wgramolił się na jego kolana, wygodnie usadowił, wtulił w ramiona mężczyzny i błyskawicznie zasnął. Zarówno Basia, jak i Marta z Karolem nie mogli uwierzyć w to co widzą. Z osłupieniem patrzyli na siedzącą przed nimi dwójkę i dopiero po dłuższej chwili Basia wstała i podeszła do nich z zamiarem przeniesienia synka do łóżka, jednak zanim wprowadziła swój zamiar w czyn, malec otworzył oczka, prosząc: - Mamo niech ten pan mnie zaniesie - a Barnabę zapytał - Czy poczytasz mi bajkę? W sercu mężczyzny coś drgnęło, przytulił szkraba i bez słowa, niosąc Piotrusia, poszedł z nim do gościnnego pokoju. Chłopiec wyjął spod poduszki książeczkę, wręczył ją nowemu znajomemu, sam wygodnie moszcząc się w pościeli. Z uwagą słuchał kolejnej z przygód Kubusia oraz Tygryska i nie minął kwadrans, a jego oczka się zamknęły, oddech wyrównał, po czym odpłynął w sen. O ile z nawiązywaniem kontaktów z innymi dziećmi Piotrek nie miał żadnych problemów, to każdego nowopoznanego dorosłego traktował z rezerwą, wręcz z nieufnością. Z tego też powodu Basia nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że przy Barnabie zachowywał się tak, jakby znali się od zawsze. Dla niej synek był całym światem, kochała go ponad wszystko, starała się, by niczego mu nie brakowało, lecz niezwykle trudno jest dla dziecka być zarówno matką, jak i ojcem. Nie było mowy o tym, żeby Szymon poświęcił Piotrusiowi chociaż niewielką ilość swojego, jak to on określił, „cennego czasu”, a po tym, jak z dala od Polski założył rodzinę, zrzekając się praw do własnego dziecka, Basia postanowiła, że nie będzie na niego naciskała i z pomocą swojego taty wychowa malca. Nigdy nie przepadała za dużymi imprezami, ceniąc sobie spokój oraz ciepło domowego ogniska. Jako studentka, wolała poświęcić swój czas na naukę oraz dbanie o ogród, a kiedy tylko było to możliwe, z nieodłącznym plecakiem wyruszała na zwiedzanie najodleglejszych zakątków Polski. Wszystko zmieniło się, gdy podczas jednej z górskich wędrówek poznała Szymona, który poprosił ją o zrobienie mu zdjęcia na tle ośnieżonego stoku. Ich znajomość rozwinęła się bardzo szybko i, jak jej się wtedy wydawało, tworzyli dobraną parę, jednak, kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży, z dnia nadzień zniknął z jej życia. Czy rozpaczała? Nie, podeszła do tego tematu zadaniowo, wiedziała bowiem, że nie jest już sama i maleństwo, które nosi pod sercem, jest najważniejsze. Praca tłumaczki pozwalała jej na opiekowanie się synkiem. Mieszkała w rodzinnym domu i tylko od czasu do czasu spotykała się na pogaduszkach z Martą. Tak też miało być tym razem. Nic bardziej mylnego, ponieważ zaraz po tym, jak wkroczyła w gościnne progi, Karol oświadczył: - Basiu, dziś nie będzie babskiego wieczoru, dołączy do nas ktoś, kogo chcielibyśmy ci przedstawić. Była zaintrygowana, lecz widok mężczyzny wchodzącego do kuchni ją zaskoczył. Od razu skojarzyła go z nieznajomym, którego jej synek zaczepił w bibliotece. Podobnie, jak Piotruś nie czuł skrępowania w towarzystwie Barnaby, tak i ona cały wieczór czuła się przy nim swobodnie, a rozmowa z nim była czymś naturalnym. Barnaba wrócił do domu zrelaksowany i niezmiernie zadowolony z tego, że Basia zgodziła się na zaproponowane przez niego spotkanie. Oczywiście, mieli spotkać się we trójkę, a niespodzianką dla Piotrusia miało być pójście na bajkę do kina. W niedzielny poranek wstał bardzo wcześnie, co zdarzało mu się rzadko, nie mogąc zrozumieć, czemu akurat to spotkanie sprawia, iż jego podekscytowanie sięga zenitu. Basia nie zgodziła się, żeby przyjechał po nich autem, mówiąc, że przystanek autobusowy mają dosłownie przed domem. Więc teraz Barnaba niecierpliwie czekał w centrum miasta na przyjazd autobusu. Widok wysiadającej z pojazdu dwójki sprawił, że kolejny raz jego puls przyspieszył, a w chwili, kiedy Piotruś podszedł i małą rączkę wsunął w jego dużą dłoń, pragnienie otoczenia opieką matki z synem pojawiło się jak błyskawica. Spotykali się coraz częściej i coraz trudniej było im się rozstawać. Basia zdecydowanie różniła się od kobiet, które dotychczas znał, jej ciepłe usposobienie oraz niespożyta energia przyciągały jak magnes. Druga połowa listopada była ponura, dni krótkie, a niebo zasnuwały ciemne chmury. Długie przebywanie poza domem groziło przeziębieniem, więc Barnaba był częstym gościem w domu Basi. Feliks, ojciec Basi, traktował go z serdecznością o jakiej nawet nie śmiał marzyć, a Piotruś nie odstępował go na krok. Był w pracy, gdy w jednej z jego licznych kieszeni rozdzwonił się telefon; zaniepokoił się, gdy na wyświetlaczu zobaczył imię Basi. Nigdy nie zdarzyło się, żeby dzwoniła do niego w trakcie pracy; z tego też powodu bez wahania odebrał połączenie. Zawsze opanowana Basia teraz pochlipywała, nie mogąc wypowiedzieć zdania w całości. Z urywanych słów zrozumiał, że coś się stało i wiedział, że chce i powinien być teraz przy niej. Po krótkiej rozmowie z szefem, był w drodze do domu kobiety, na której coraz bardziej mu zależało. Nawet nie zdążył wysiąść z auta, gdy drzwi od strony pasażera otworzyły się i do środka wsiadła Basia. Oczy miała podpuchnięte i widać było, że z całych sił stara się zapanować nad targającymi nią emocjami. - Tata zasłabł, karetka zabrała go do szpitala, proszę, zawieź mnie tam - powiedziała ledwo słyszalnym głosem, a on, upewniwszy się tylko, że Piotruś został pod opieką sąsiadki, ruszył w kierunku centrum miasta. Po trzech godzinach oczekiwania lekarz wyjaśnił im, że wyniki badań pacjenta pozostawiają wiele do życzenia, a on sam jest bardzo osłabiony, w związku z tym konieczne jest przeprowadzenie dokładnych badań i hospitalizacja co najmniej przez kilka następnych dni jest niezbędna. W drodze powrotnej do domu zauważył, że Basia nie może usiedzieć spokojnie na miejscu i nad czymś intensywnie myśli, a kiedy tylko dojechali, swoje kroki skierowała do warsztatu ojca, w którym krzątał się uczeń, lecz już na pierwszy rzut oka widać było, że nie ma pojęcia co robić. Widząc dwa stojące w warsztacie auta i zatroskaną minę Basi, wiedział już o co chodzi, bez wahania zadzwonił do swojego pracodawcy, prosząc go o możliwość wykorzystania zaległego urlopu i po skończonej rozmowie oznajmił Basi, że na czas nieobecności jej ojca on wszystkim się zajmie. Był dobrym fachowcem i w warsztacie, w którym pracował, doceniano jego umiejętności, więc nie obawiał się tego, czy podoła wyzwaniu. Dni mijały, Feliks wrócił do domu, jednak o podjęciu fizycznej pracy nie było mowy. Praca kusiła, lecz Barnaba pilnował, aby ten stosował się do zaleceń lekarzy i zgadzał się tylko na to, żeby dziadek Piotrka zajmował się firmową dokumentacją. Nadszedł grudzień i Święta były coraz bliżej. Z każdym upływającym dniem nastrój Barnaby się pogarszał. Tak było od wielu lat. To właśnie pewnego grudniowego dnia z przedszkola zabrali go obcy ludzie i nigdy już nie wrócił do domu, nigdy też nie zobaczył swojej mamy, która zginęła w wypadku. Nie miał rodziny, więc przez lata mieszkał w domu dziecka, w którym co prawda troszczono się o jego fizyczne potrzeby, lecz o ciepłych ramionach matki musiał zapomnieć. Brakowało mu mamy, jej bliskości, dobrych rad, uśmiechu oraz energii, którą zarażała wszystkich dookoła. Basia zauważyła zmiany zachodzące w nastroju Barnaby i po tygodniu nie wytrzymała, pytając go wprost o to, co się z nim dzieje; a gdy opowiedział jej swoją historię, obiecała sobie, że sprawi, by nadchodzące Święta były dla niego wyjątkowe. Uzmysłowiła sobie, że Barnaba jest jej bliski i pomimo iż znają się tak krótko, to jej serce już do niego należy. Tydzień przed Świętami Feliks zwrócił się do Barnaby z prośbą o pomoc w uporządkowaniu warsztatu, jednocześnie proponując mu na ten czas zamieszkanie w ich domu. Propozycja kusiła, więc w trakcie wieczornej rozmowy z Basią Barnaba poruszył ten temat, lecz ona przyłączyła się do propozycji ojca, oświadczając mu: - Nie sądzisz, że to dobry pomysł? I z figlarnym uśmiechem dodała: - Przydasz się do lepienia pierogów, a następnie do ich konsumpcji. Wspólna wyprawa z Piotrusiem i Basią po choinkę przywróciła wspomnienia Świąt spędzonych z mamą, jednak teraz nie były już tak bolesne. Piotrek biegał od drzewka do drzewka, zachwycając się każdym z osobna. Tak jak w przeszłości on, tak teraz synek Basi obwąchiwał pachnące gałązki, kłując sobie przy tym nos. Siedząc przy wigilijnym stole z rodziną Borków, Barnaba miał już pewność, że chce tego, aby wszystkie nadchodzące dni mógł przeżyć z nimi. Po skończonej kolacji, Piotrek z niecierpliwością rozpakowywał swoje prezenty, a kiedy ostatni z nich wylądował na kanapie, wgramolił się Barnabie na kolana, po czym z powagą w głosie zapytał: - Czy chcesz być moim tatą? - Na te słowa Barnaba wziął chłopca na ręce, podszedł do Basi i patrząc jej prosto w oczy, powiedział: - Piotruś już mi odpowiedział, teraz kolej na ciebie, czy zgodzisz się na to, żebyśmy stworzyli rodzinę? Wiem, że wszystko dzieje się bardzo szybko, jednak ja mam pewność, że kocham Was i każdy dzień rozłąki jest dla mnie dniem straconym. Łzy szczęścia popłynęły po policzkach kobiety, nie mogąc wydusić z siebie słowa, przytaknęła tylko głową i wtuliła się w ramię swojego mężczyzny. Przyglądający się tej scenie Feliks uśmiechał się do swoich myśli i wiedział już, że niespodzianka, jaką od pewnego czasu szykuje dla młodych, jest trafiona… && Nasze sprawy Na końcu każdego tunelu jest światło Damian Szczepanik Jak to kiedyś powiedział Ksawery Tartakower, polski przedwojenny arcymistrz szachowy: „Taktyka polega na przewidzeniu, co należy zrobić, gdy można coś zrobić, natomiast strategia - na przewidzeniu co należy zrobić, gdy już nic nie można zrobić”. Czasem ludzie próbują zmienić swoje życie. Czasem życie zmienia ludzi, np. mnie. Seria zdarzeń, które nigdy nie powinny mieć miejsca, sprawiła, że musiałem się jako człowiek na nowo zdefiniować. Gdybym kiedyś nie wsiadł do samochodu, to gdzie teraz bym był? Jak wyglądałoby moje życie? Dużo tego „gdyby”. Zawsze jest ich dużo, kiedy człowiek zastanawia się nad tym, co już się wydarzyło i co mógł zrobić inaczej. Ale już nic nie można zrobić inaczej. Zamiast patrzeć do tyłu na to wszystko, co już się stało i nie można niczego zmienić, trzeba spojrzeć przed siebie. To w przyszłości jest miejsce na podejmowanie decyzji a nie w przeszłości. Przez pierwsze tygodnie próbowałem żyć normalnie, jakby to, co się stało, dotyczyło kogoś innego w innym świecie. Wmawiałem sobie, że mam swoją pracę, mieszkanie, życie, aż z czasem zrozumiałem, czym jest życie w kłamstwie. Trudno się pogodzić z wyzwaniem, które los rzuca. Jest to doświadczenie, którego nie można wyrazić słowami. Brakuje zasobów, by opisać to uczucie, a łatwiej nic nie opisywać i ciągle szukać ukrycia. Przekonałem się, że nawet największe tragedie łagodzi upływ czasu, a poznawanie siebie to zadanie na całe życie. Miałem szczęście, że rehabilitowałem się pod okiem nieocenionej instruktorki orientacji w przestrzeni, Joanny Zarzecznej. Była jak powiew świeżego powietrza. Dużo rozmawia, angażuje się, a nie tylko „zgarnia kasę i pa”. W razie potrzeby, wysłuchuje do końca, nie mówi, nie przerywa, nie osądza. Lubię wracać myślami do naszych pierwszych zajęć z orientacji, bo to wspomnienia, które pielęgnuję ze szczególną czułością. Przypominały mi trochę zbieranie grzybów w lesie. Najpierw nie widziałem nic. Potem zobaczyłem coś. Na końcu ogarnąłem wszystko. Większość ludzi czuje podświadomie, że ktoś na nich patrzy, ale nie ma się co zabezpieczać przed spojrzeniami i krytyką. Już wiele razy u lekarza czy w urzędzie traktowano mnie jak przybysza z Marsa. Do tego już przywykłem, że w takich miejscach niepełnosprawność mnie definiuje, ale przecieram szlaki, a kształtują mnie cierpliwość i przeciwności. Przecież niewidomi, poza tym, że nie widzą, nie różnią się niczym od innych ludzi. Tak samo potrzebują miłości, zrozumienia, szacunku. Tak samo, jak inni, bywamy roszczeniowi, irytujący i nieznośni (śmiech). Joanna Zarzeczna z Sosnowca nauczyła mnie jeszcze alfabetu Braille’a i gotowania. Pismo Braille’a jest dla początkujących bardzo trudne, ale zaufałem czułości opuszek palców i czytam już całkiem nieźle. Gotowanie można opanować, a Asia ucząc mnie, dyskretnie zachęcała wyobraźnię i to przyniosło efekty. Bardzo łatwo jest się znaleźć wśród ludzi pozbawionych nadziei, ale nie musi być idealnie, żeby było dobrze. Często porady Joanny były dla mnie niczym promień słońca w deszczowy dzień. Czasem ciężko pozbierać myśli, które bezsilność rozrzuca, a mrok codzienność przysłania. Swój proces rehabilitacji określam jako magię. To coś, w co tak oczywiście do końca nie wierzymy, ale to powoduje zaskakujące nas samych rozczulenie i zachwyt. Marzenia ułatwiają przetrwanie w trudnej sytuacji, więc czasem pozwalałem wyobraźni bujać w obłokach. Moje życie nie składa się z pasma nieustających sukcesów, ale spotkałem kobietę moich marzeń i wszystko stało się prostsze. W jedną, magiczną, cudowną chwilę rozbiła twardą skorupę mojej duszy na kawałeczki, oblane cudownym ciepłem. To magiczne niewytłumaczalne przyciąganie. Miałem wrażenie, jakby cała planeta przystanęła na chwilę właśnie po to, abyśmy mogli mówić do siebie bez słów. Pod koniec roku będziemy mieć naszą pierwszą rocznicę ślubu, a nasz związek nie wyszedł jeszcze z fazy pierwszego zauroczenia. Kiedy za każdym razem pragnę przebiec przez park, żeby jak najszybciej przytulić ukochaną, która wraca z pracy i to ściskanie w dołku, kiedy jest już przy mnie. Gdy mamy cały dzień spędzić osobno, to przed wyjściem Beatka całuje mnie tak, jakby jutra miało nie być. Fajnie jest mieć codziennie Walentynki i wszystkim tego życzę. Wywodzimy się z różnych światów. Mimo wszystko mnie kocha. Światła, które pogasły we mnie dawno temu, znów się zapalają, jedno po drugim. && Idealny zawód dla niewidomych Szymon Wasiłowicz Podczas osobistych rozmów z wieloma ludźmi napotkałem pytania: kim niewidomy człowiek może być z zawodu? Jak może wyglądać jego ścieżka kariery, i w końcu, które z form zatrudnienia są w stanie zainicjować i w pełni wykorzystać drzemiący w niepełnosprawności potencjał? Otóż w moim przekonaniu jedną z takich profesji jest masaż leczniczy i wszelkie jego odmiany, co postaram się udowodnić poprzez głęboką analizę tego zagadnienia w niniejszym artykule. W ramach lekkiego zarysowania kontekstu historycznego, masaż jest jedną z najstarszych dziedzin wiedzy lekarskiej wywodzącą się z Indii i Chin, gdzie stanowił element rytuału religijnego. Już 3000 lat p.n.e w dziele chińskim Kung-fu, odnotowano wzmiankę o leczeniu za pomocą masażu. W okresie medycyny sakralnej, kapłani zalecali jego stosowanie jako części kultu religijnego w czasie spełniania obrzędów. Starożytni Egipcjanie ok. 2000 lat p.n.e. poznali masaż stóp, który potem rozwinął się w refleksologię. Jednak dopiero hindusi w księdze mądrości „Weda”, pochodzącej z 1800 r. p.n.e. podają dokładne wskazówki wykonywania masażu. Z czasem masaż odpadł od rytuału religijnego i chociaż wszedł w zakres leczenia, medycyna oficjalnie nie zajęła się nim. W Grecji masaż miał szczególne znaczenie w trakcie Igrzysk Olimpijskich. Nie był to masaż w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, lecz raczej namaszczanie przez natłuszczanie ciała oliwą przed zawodami. Był to rodzaj rytuału. Z czasem zaobserwowano, że zabiegi te wywołują pewne zmiany w skórze i zaczęto je stosować jako zabieg leczniczy. Masaż jako profesję osób niewidomych uważam za w pełni uzasadnioną, gdyż brak wzroku pozwala na większe skupienie podczas pracy, co w konsekwencji skutkuje wnikliwą analizą problemu, z jakim boryka się pacjent. Przed samym zabiegiem jak i w czasie jego trwania, niebagatelną rolę odgrywa zarówno podmiotowy jak i przedmiotowy wywiad, co pozwala na holistyczne uchwycenie i finalne odnalezienie istoty problemu w oparciu o analizę danych wynikających z badań obrazowych takich jak RTG oraz MRI. W przypadku owych badań zazwyczaj posiłkujemy się opisem dołączonym do zdjęć, ale także osobami widzącymi niezwykle pomocnymi przy opisie tego, co jest na zdjęciu RTG, np. przerwania pierścienia włóknistego w przypadku dolegliwości związanych z odcinkiem kręgosłupa LS i w związku z tym porażeniem nerwów we wspomnianym obszarze często generującym tzw. ból rzutowany. Dobry masażysta potrafi również nie tylko zająć się wnikliwą analizą badań obrazowych, ale także umiejętnie współpracować z pacjentem przy rozluźnianiu mięśni wymagających zaangażowania obu stron (praca z przeponą), a także wykazać się podzielnością uwagi. Uważne i cierpliwe badanie struktur, tj: stawy, mięśnie oraz kości powodują wykrycie ich dysfunkcji, zaś wspomaganie się dodatkowymi parametrami takimi jak np. pomiary zakresu ruchu przeprowadzone za pomocą goniometru pozwala na dobranie odpowiednich technik przy rozluźnianiu masowanych struktur. Niesamowitą skuteczność dają też drenaż, czyli masaż limfatyczny, który w połączeniu z kompresjo-terapią (bandażowaniem kończyny) oraz jej elewacją, może przyczynić się do znacznego zmniejszenie obrzęku. W dzisiejszych czasach masaż jednak to nie tylko działanie lecznicze czy pomocne w sporcie, ponieważ połączony z nastrojową muzyką oraz aromaterapią, stanowi komplementarną triadę w przypadku relaksacji, tak potrzebnej nam wszystkim w dzisiejszych, niespokojnych czasach. Jeśli chodzi o techniki masażu klasycznego, dzielimy je na: głaskania, rozcierania, ugniatania i uciski, oklepywania, wibracje, roztrząsania, wałkowania. Taka kolejność technik gwarantuje bowiem spełnienie dwóch zasad, a mianowicie: zasady stopniowego zwiększania siły bodźca oraz zasady warstwowości, czyli do przechodzenia od bodźców działających powierzchownie do bodźców działających głębiej. Reasumując, wszystkie rodzaje masażu uważam za formę rehabilitacji zarówno leczonego pacjenta, ale także sposób na szeroko pojęte doskonalenie się osób niepełnosprawnych, bowiem poprawność wykonywania wyżej wspomnianych technik, wymaga sumiennych ćwiczeń w celu pozyskania płynności wykonywanych ruchów, doskonalenia percepcji dotykowej poszczególnych struktur w ciele człowieka oraz podzielności uwagi podczas wykonywania swoich obowiązków. && Co można zobaczyć, gdy pogarsza się wzrok Agata Sierota Dla większości osób, doświadczenie pogorszenia lub utraty wzroku jest bardzo trudne, także dla mnie. W każdej jednak trudnej sytuacji można znaleźć wiele cennych wartości. Trzeba patrzeć, nawet przez mgłę, czasem tylko „oczyma duszy”. Jestem osobą słabowidzącą, widzę właściwie tylko jednym okiem i to bardzo słabo, ale cieszę się tym, co mogę jeszcze zobaczyć. Wierzę, że gdyby mój wzrok się pogorszył, także dam radę, bo poznałam wiele osób niewidomych, które dobrze radzą sobie w życiu. Jak to się stało? Moja krótkowzroczność zaczęła się pogłębiać już od szkoły podstawowej. W czasach uczęszczania do liceum, moja wada wynosiła -4,5 dioptrii plus astygmatyzm, a ja nadal zakładałam okulary tylko w sytuacji najwyższej konieczności. Byłam zakompleksioną dziewczyną, choć starałam się nie pokazywać tego po sobie. Często miałam „przyklejony uśmiech” do twarzy, którym obdarzałam na ulicy znajomych i nieznajomych, bo po prostu nie rozpoznawałam ich twarzy. Od zawsze byłam postrzegana przez otoczenie jako osoba szczęśliwa, choć prawda bywała różna. Czasami rzeczywiście tak się czułam, ale przychodziły też okresy lęku i depresji. Zaczęłam nosić soczewki kontaktowe, gdy tylko weszły na rynek, bo moja wada zaczęła wynosić już -9 dioptrii, trudno więc było mi funkcjonować bez wspomagania, a dalej nie akceptowałam swojego wyglądu w okularach o grubych szkłach. Przyzwyczaiłam się do tego, że także w odpowiednio dobranych soczewkach nie widzę do końca wyraźnie, nawet wtedy, gdy ich moc wynosiła już -12 dioptrii. Niestety, przy tak dużej krótkowzroczności siatkówka bywa słaba. Pamiętam ten dzień, gdy na prawym oku pojawiła mi się czarna plama w polu widzenia. Nie wiem, w jaki sposób, jako osoba nadwrażliwa i przesadnie przejmująca się wszystkim, prawie na spokojnie przeczytałam w internecie, że to objaw odwarstwienia siatkówki, że konieczna będzie operacja. Byłam chyba w szoku. Z taką, jak się okazało, trafną diagnozą, pojechałam do gabinetu okulistycznego. Mój względny spokój z całą pewnością wynikał z tego, że nie pojechałam sama. Towarzyszył mi mąż. Jak to kobieta, czasem narzekam na robiony przez niego bałagan czy wieczne spóźnianie, ale, w takich sytuacjach jak ta, mogę liczyć na jego wsparcie. Operacja i dalsze problemy Pomimo znieczulenia, operacja przyklejenia siatkówki była bolesna. Niestety, za niecały miesiąc sytuacja się powtórzyła, a po kilku miesiącach jeszcze raz. Tym razem odwarstwiła się też plamka żółta. Czułam jak krew pulsuje mi w głowie, gdy okulista mówił: „Niestety, widzenie centralne jest uszkodzone, nie będzie pani mogła czytać i w miarę dobrze widzieć tym okiem”. Gdy zamykałam zdrowe oko, drugim widziałam tylko rozmazane kontury, jakby bez środka obrazu. I to do dziś się nie zmieniło. Zaczęłam pracować nad swoim pozytywnym myśleniem, bo byłam załamana. Na początku nie wiedziałam, czy dam radę jednym okiem pracować przy komputerze, ale okazało się, że nie ma z tym problemu. Wsparcie męża i przyjaciół było dla mnie ogromną pomocą, bo na tym moje problemy się nie skończyły. W tym jedynym, zdolnym do pracy oku wywiązał się poważny ropny stan zapalny. Na okres kilku tygodni, straciłam w nim wzrok. Nie umiałam poruszać się, korzystając z resztek widzenia w prawym oku, uczyłam się jeść, samodzielnie chodzić do toalety. Byłam przerażona, że stracę możliwość czytania także lewym okiem i korzystania z komputera, a przez to źródło mojej pracy zarobkowej. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jakie są technologie i możliwości dla osób niewidomych, zaczęłam je powoli poznawać. Mąż pokazał mi, jak działają SMS-y głosowe. Z trudem i pomocą innych, lepiej widzących pacjentek, zaczęłam z nich korzystać, a także z funkcji głosowego czytania tekstu. Mąż kupił mi małe radio, żebym mogła słuchać go w nocy w szpitalu, gdy zostawałam sama i nie mogłam powstrzymać łez. To, że przetrwałam ten okres, zawdzięczam także wielu osobom, które poznałam w szpitalu okulistycznym. Cierpliwy lekarz zawsze szczegółowo odpowiadał na moje różne trudne pytania typu: a od czego zależy, czy będę czytać tym okiem? Nie zapomnę też pielęgniarki, która pozwalała mi towarzyszyć sobie na nocnym dyżurze, gdy nie mogłam zasnąć i dwóch pacjentek, które co rano przychodziły do mojej izolatki. Umieszczono mnie w niej z powodu podejrzenia zakaźnego zapalenia wirusowego rogówki i tam już zostałam. Dzwoniłyśmy do siebie przez dość długi czas już po opuszczeniu szpitala i choć teraz kontakt się urwał, zawsze będę im wdzięczna, że pomogły mi przetrwać ten trudny czas. Moje święta Święta Bożego Narodzenia spędziłam w szpitalu, podobnie jak jedna ze wspomnianych pacjentek. Sale były w większości puste, a lampki na choince nie migotały wesoło. Przyszli w odwiedziny mąż i rodzina, ale przecież przed wieczorem musieli opuścić szpital. Mąż dzwonił wiele razy, ale mnie denerwowało, że on jest w domu, a ja ciągle nie wiem, jak będzie z moim widzeniem. Miałam już zdjęty opatrunek i ciągle sprawdzałam, czy widziane kontury wyostrzają się i może zdołam przeczytać choć duże litery. Dzień po świętach dostałam najpiękniejszy prezent - wyszłam z sali w okularach i uświadomiłam sobie, że widzę napis na drzwiach: „Jadalnia”, niewyraźnie, ale jednak. Pobiegłam od razu do gabinetu dyżurnego lekarza, który trochę przyhamował moją radość, mówiąc, że trzeba uważać, żeby nie odwarstwiła się siatkówka w drugim oku przy tak dużej krótkowzroczności. Dodatkowo, za pewien czas trzeba będzie zrobić zabieg usunięcia katarakty, która powoli narasta, a na razie jest to niemożliwe. Ale i tak czułam się szczęśliwa, choć regeneracja oka ciągnęła się tygodniami. Szklanka do połowy pełna Zawsze starałam się patrzeć na świat optymistycznie, ale przyznam, że często nie doceniałam tego co mam: bliskich, życzliwych ludzi, własnego mieszkania, możliwości pracy i tych zwykłych, małych, codziennych drobiazgów, jak spacer w słońcu. Dziś cieszę się, że nadal mogę pracować przy ogromnym monitorze komputera z powiększoną czcionką, a gdy to będzie niemożliwe, wyćwiczę funkcję pisania głosowego; mąż może będzie moim lektorem. Jestem na rencie, ale współpracuję też z wieloma redakcjami czasopism. Siatkówka w lewym oku na razie dobrze się trzyma, jak mówi lekarz, do którego chodzę na kontrole. Wada wzroku niestety się powiększyła do -13,5 dioptrii i czeka mnie w niedalekiej przyszłości zabieg usunięcia zaćmy. Niby prosty, ale przy cukrzycy typu 2 osób dorosłych, która ujawniła się kilka lat temu, gojenie może być wolniejsze. Nie ukrywam, że nie spieszy mi się do ponownego doświadczenia nawet chwilowego niewidzenia i czuję przed tym lęk. Staram się jednak koncentrować na pełnej połowie szklanki, mówię „stop” negatywnym myślom i wiem, że zawsze dam radę żyć i być szczęśliwa, nawet w całkowitej ciemności. Dziękuję, że mogłam wrócić z Wami do moich trudnych doświadczeń i jak zwykle, każdego dnia zastanowić się: za co dziś jestem wdzięczna? Gdy koncentrujemy się na tym, co mamy, a nie na naszych brakach, codziennie wychodzi słońce na dobry początek nowego dnia. && Trochę przekorna odpowiedź Maria Tarlaga Tym razem wejdę na podwórko Pana Stanisława Kotowskiego. W tytule tekstu, który ukazał się we wrześniowym „Sześciopunkcie”, pyta Pan: „Czy ślepota jest największym kalectwem?”. W tym miejscu przypomina mi się pewne zdarzenie. Odbywało się spotkanie, na którym byli obecni niewidomi i widzący. I właśnie jeden z widzących uczestników zaczął się użalać: - Ręki nie mieć, nogi nie mieć. To straszne, ale oczu nie mieć, to najgorsze kalectwo. Na to jeden z niewidomych odezwał się z charakterystycznym kresowym zaśpiewem: - Znam gorsze kalectwo, głowy nie mieć. Po tej wypowiedzi zmienili temat. Jeśli zdrowy, sprawny człowiek zobaczy kogoś, kto porusza się na wózku inwalidzkim czy z białą laską, jest przerażony, uważa, że on by nie dał rady. I tu zgadzam się z autorem, że co innego jest zawiązać komuś oczy czy założyć gogle. W naszym internacie w liceum często gasło światło i to był prawdziwy labirynt. Korytarz zakręcał w lewo, w prawo, a w jednym miejscu był uskok. Idę sobie w pewien zimowy wieczór tym korytarzem, nucę pod nosem jakąś melodię, aż tu słyszę przerażony głos: - Kto to? Zorientowałam się, że pewnie światło zgasło i jakaś bidulka do własnego pokoju trafić nie może. I tak rzeczywiście było. Tym razem to ja byłam przewodnikiem, bo to ja umiałam chodzić w ciemności. Koleżanka od tego czasu wiedziała, że najgorsze kalectwo to brak radzenia sobie w ciemności. I nosiła wieczorem latarkę. Jeśli niewidomy usprawiedliwia swoje niepowodzenia tylko tym, że nie widzi, no to źle. Oczywiście, zdarza się, że coś spadnie, na coś wejdę i myślę, że gdybym widziała, to szybciej bym to znalazła, albo nie walnęłabym głową w jakąś zawalidrogę. Ale z drugiej strony, czy widzącym się to nie zdarza? Kilka lat temu dopadło mnie zapalenie gardła i prawie przestałam mówić. Pomyślałam wtedy, że to największe nieszczęście, nie móc mówić. Ja, taka gaduła, nagle mam milczeć, tragedia! Na szczęście głos mi wrócił. Jaki stąd wniosek? Jeśli ktoś zetknie się z jakimś ograniczeniem i nazywa to największym nieszczęściem, to ma prawo. Gorzej, gdy taki pogląd głosi ktoś, kogo dopadło podobne ograniczenie, bo niczego nie osiągnie. A nie osiągnie, nie dlatego, że nie widzi. On nawet nie będzie próbował. Każdy, kto będzie czegoś od niego wymagał, będzie uważany za wroga. Ale nie można wymagać od wszystkich tego samego. Jedni z nas poruszają się z laską, inni z jakiegoś powodu tego nie robią. Moja przyjaciółka potrafi gotować, ja ledwo wody nie przypalę. Odgrzać obiad, jajko ugotować dam radę. Ale na tym kończą się moje kulinarne umiejętności. Czy byłoby inaczej, gdybym widziała? Znam osoby widzące, które też mają taki antytalent kulinarny. Dlatego, nie użalajmy się nad sobą. Czasem życie zmusi człowieka do działania. Bo najgorsze kalectwo to głowy nie mieć. W tym miejscu nasuwa mi się inna kwestia. Jest takie znane powiedzenie: „ja nie jestem chora, ja tylko nie widzę”. I słusznie, jeśli ktoś ma tylko oczy chore, a nic więcej mu nie dolega, w porządku. Ręce ma sprawne, może pracować, pamięć ma dobrą, może się uczyć i wiele innych czynności może wykonywać. Ale czy to znaczy, że może wszystko? Przecież nawet ktoś, kto jest całkiem zdrowy, nie wszystko potrafi. Jeden pięknie śpiewa, gra na jakimś instrumencie, a innemu przysłowiowy słoń na ucho nadepnął. Niewidomy może śpiewać czy grać? Pewnie, że może. Co do tego nikt nie ma wątpliwości. Ale niektórzy wmawiają sobie i innym, że wszystko mogą. Jak słyszę albo czytam o niewidomych zwiedzających galerię obrazów czy biorących udział w warsztatach malarskich, to myślę, że ktoś chyba głowy nie ma. Chyba że to są słabowidzący albo „widzący niewidomi”. Tylko, że to powinno się zaznaczyć. Bo, jeśli ktoś naprawdę nie widzi, to żadnego obrazu nie obejrzy, choćby nie wiem jak się starał. Żadna audiodeskrypcja mu nie pomoże. Bo jak mu wytłumaczyć, że coś jest ciemnozielone, a coś innego jasnoniebieskie. Ja do siódmego roku życia trochę widziałam. Pamiętam, jak wyglądał śnieg czy niebieskie niebo. Ale konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy różnicę między amarantem a karmazynem czy purpurą. No i co ja mogę namalować? Może zmalować coś potrafię, ale do tego warsztaty nie są mi potrzebne. Jaki stąd wniosek? Niech każdy robi to, co może. Gdyby wszyscy ludzie byli jednakowo uzdolnieni, to nie byłoby dobrze. No, to róbmy swoje! && Ogłoszenia Podziękowania dla Darczyńców Komitet Upamiętnienia Henryka Ruszczyca składa serdeczne podziękowania wszystkim Darczyńcom, którzy wzięli udział w zbiórce funduszy umożliwiających wykonanie popiersia Henryka Ruszczyca i Zygmunta Serafinowicza. Suma zebranych środków na dzień 19.11.2023 r. wynosi: 26.630,00 zł. Lista Darczyńców: 1. Banach Krystyna 2. Baran Alicja 3. Bełch Antoni 4. Bergson Jolanta 5. Beta Maria 6. Czyżyccy Stefania i Wacław 7. Dederko Teresa 8. Dolnośląska Spółdzielnia Niewidomych „DOLSIN” - Wrocław 9. Dziewa Ryszard 10. Florczak Teresa 11. Gajewski Ryszard 12. Głażewska Sabina 13. Grzelak Maria 14. Guła Ewa 15. Haber Kazimiera 16. Horbacz Marian 17. Jońca Bolesław 18. Jurewicz Ireneusz 19. Kacprzyk Paweł 20. Kaufman Jolanta 21. Komorniczak Maria 22. Konieczna Krystyna 23. Kozyra Stanisław 24. Krakowiak Jan 25. Krasnodębska Danuta 26. Krysik Mirosław 27. Ks. Strojny Janusz 28. Laber Alina 29. Lech Danuta 30. Lemańczyk Kazimierz 31. Leszczyński Marian 32. Leśniak Włodzimierz 33. Łatacz Krystyna 34. Mały Marek 35. Mańk Ireneusz 36. Markiewicz Józef 37. Matuszewski Grzegorz Krzysztof 38. Michalik Jan 39. Morawska Sawa Elżbieta 40. Mróz Jan Antoni 41. Nadodrze Spółka z o.o. - Bytom Odrzański 42. Naumiuk Tadeusz 43. Ostojewski Marian 44. Pagórek Danuta 45. Pawłowski Jerzy 46. Pikała Wiesława 47. Placha Józef 48. Spółdzielnia NPN 49. Teśniarz Krzysztof 50. Trzpil Danuta 51. Werner Mettel 52. Włodarczyk Bogusław 53. Wojciechowski Marian 54. Woźniak Elżbieta Uroczystość odsłonięcia i poświęcenia obydwu popiersi, odbędzie się 3 stycznia 2024 r. w Laskach. O godzinie 11. w laskowskiej kaplicy zostanie odprawiona Msza św., a następnie przejdziemy do „Domu Przyjaciół” gdzie nastąpi poświęcenie popiersi. Spotkanie zakończymy poczęstunkiem w kawiarence. Zapraszamy wszystkich do udziału w tym uroczystym wydarzeniu, upamiętniającym dwóch wybitnych pracowników Dzieła Lasek. Prosimy o telefoniczne zgłoszenia udziału w uroczystości do Pani Krystyny Koniecznej Sekretarza Komitetu, numer telefonu: 603-655-144. Z okazji świąt Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku, Komitet życzy Państwu błogosławieństwa płynącego z rąk Dzieciątka Jezus, pokoju w sercach i wiele radości ze spotkań z bliskimi. Komitet Upamiętnienia Henryka Ruszczyca